Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

ODWRÓT

Wojna dosięgła jedną ze swych macek i domu przy Avenue Victor Hugo. Była to wojna głucha, w której wróg łagodny, bezkształtny, galaretowaty, zdawał się wyślizgiwać z rąk, by w innem miejscu rozpoczynać nieprzyjacielskie kroki.
„Niemcami“ była donja Helena, małżonka von Hartrotta. Dlaczego nie zabrał jej ten miły synalek, profesor niewyczerpanej głupoty, którego on teraz miał za szpiega. Albo i ona; przez jakie sentymentalne widzimisię uparła się zostać u siostry i straciła możność powrotu do Berlina przed zamknięciem granic?
Obecność tej kobiety była dla niego powodem ciągłych wyrzutów sumienia i obaw. Na szczęście wszystka męzka służba poszła na wojnę. Dwie Chinki otrzymały rozkaz, wypowiedziany groźnym tonem. Zachowanie nadzwyczajnej ostrożności w rozmowach z innemi francuskiemi sługami; najlżejszej wzmianki o narodowości męża donji Heleny i miejscu zamieszkania jej rodziny. Donja Helena była Argentynką... Ale pomimo milczenia tych dziewczyn Don Marceli lękał się jakiej demonstracji ze strony egzaltownego patrjotyzmu, polującego na szpiegów, dzięki czemu siostra jego żony mogła się znaleźć w koncentracyjnym obozie, jako podejrzana o konszachty z wrogiem.
Pani von Hartrott nie nadawała się zgoła do uśmierzania tych obaw. Zamiast zachowywać roztropne milczenie, wprowadzała w dom niezgodę swemi poglądami.
W pierwszych dniach wojny przebywała zamknięta w swoim pokoju, pokazując się w rodzinnem gronie tylko, gdy ją wezwano do sali jadalnej. Z zaciśniętemi ustami i roztargnionym wzrokiem siadała do stołu, udając, że nie słyszy słownych wylewów zapału Don Marcelego. On zaś opisywał wymarsze wojsk, wzruszające sceny na ulicach i na dworcach, rozwodził się nad pierwszemi wiadomościami z pola wojny z optymizmem niezdolnym do najlżejszego powątpiewania. Dwie rzeczy zwłaszcza były dla niego ponad krytykę: bagnet był talizmanem Francuza i Niemcy czuli niezwalczony strach przed jego błyskiem; natychmiast szli w rozsypkę. A działo 75-cio calowe było poprostu nieoszacowanym klejnotem. Tylko jego pociski trafiały. Artylerja nieprzyjacielska budziła w nim politowanie, bo jeżeli przypadkiem udało jej się dobrze wycelować, to jej obusy nie eksplodowały. A w dodatku wojska francuskie wkroczyły zwycięsko do Alzacji i różne narody szły z nami.
— Teraz nie jest tak, jak w 70-tym — mówił, wymachując widelcem lub serwetą. — Przerzucimy ich kopnięciem na tamtą stronę Renu. Tak! Kopnięciem!
Cziczi potakiwała z zapałem, a donja Helena wznosiła oczy do sufitu, jak gdyby odwoływała się w milczeniu do kogoś tam ukrytego, biorąc go za świadka tylu niedorzeczności i bluźnierstw.
Donja Luiza szła do niej potem, poczytując sobie za obowiązek nieść jej jakowąś pociechę w tej okrutnej rozłące z najbliższymi. „Romantyczka“ nie zachowywała pełnego godności milczenia wobec siostry, która zawsze chyliła głowę przed jej wyższem wykształceniem. I biedna pani Desnoyers drętwiała, słuchając jak tamta rozwodziła się nad nieprzebraną potęgą Niemiec, z całą, nakazującą powagą małżonki wielkiego, germańskiego patrjoty i matki profesora prawie sławnego. Miljony ludzi płynęły jak fale z jej ust, a potem armaty, potwory śmiercionośne, wielkie jak wieże, A ponad temi bezmiernemi siłami zniszczenia ukazywał się człowiek, który sam przez siebie wart był tyle, co cała armja, który wszystko umiał i wszystko mógł, piękny, mądry, nieomylny jak Bóg: Cesarz.
— Francuzi nie wiedzą, co mają przed sobą — ciągnęła dalej donja Helena. — Zmiażdżą ich niechybnie. To kwestja paru tygodni. Nim się skończy sierpień Cesarz wejdzie do Paryża.
Pani Desnoyers, zatrwożona temi przepowiedniami, nie mogła ich zataić wobec rodziny. Cziczi oburzała się na łatwowierność matki i germanizm ciotki. Wojenna krewkość ogarnęła dawnego „łobuziaka“. Ach! Gdyby kobiety mogły iść na wojnę! Widziała się ubrana po męsku w pułku dragonów, szarżującą na nieprzyjaciela wraz z innemi amazonkami, równie zadzierzystemi i ładnemi jak ona. Ale upodobanie w łyżwiarstwie wzięło górę nad kawaleryjskiemi zachciankami; zapragnęła zostać strzelcem alpejskim „błękitnym djabłem“, jednym z tych, którzy się ześlizgują z karabinem na ramieniu i alpenstock'iem w ręku z zaśnieżonych pochyłości Wogezów.
Ale Rząd lekceważył kobiety i jedyny udział, jaki mogła brać w wojnie, był zachwyt nad mundurem jej narzeczonego Rene Latour'a, przedzierzgniętego w żołnierza. Syn senatora wyglądał w istocie pięknie. Wysoki, złotowłosy, o rysach nieco kobiecych, przypominającym jego matkę, René był „żołnierzykiem z cukru“ według określenia jego narzeczonej. Cziczi doznawała pewnej dumy, wychodząc na ulicę z tym wojownikiem i widząc, że mundur wielce podnosi powaby jego osoby. Jedna przecież chmurka zasępiała potrosze niebo jej uradowania. Młody senatorowicz był tylko prostym szeregowcem. Jego znamienity ojciec w obawie, aby wojna nie unicestwiła na zawsze dynastii Latour'ów, zapisał go do pomocniczej służby wojskowej. Z tego powodu René nie wyjdzie z Paryża. Ale w takiem położeniu był żołnierzem równym tym, którzy rozwożą chleb lub łatają płaszcze. Tylko wymarsz na front i jego stopień ucznia Szkoły Centralnej mógł uczynić z niego podporucznika, przydzielonego do artylerji rezerwy.
— Jakie to szczęście, że zostajesz w Paryżu! Jak się cieszę, że jesteś prostym żołnierzem.
A mówiąc to Cziczi myślała z zazdrością o przyjaciółkach, których narzeczeni i bracia byli oficerami. One mogły wychodzić na ulicę, mając przy sobie ugalonowane kepi, które ściągały spojrzenia przechodniów i ukłony niższych.
Ilekroć donja Luiza, wystraszona przechwałkami siostry, chciała udzielić córce swoich obaw, ta przerywała jej zaperzona:
— Kłamie ciotka! Ponieważ jej mąż jest Niemcem, więc patrzy na wszystko jego oczyma. Tatko wie więcej; ojciec Renégo, jest lepiej obznajmiony z temi rzeczami. Sprawimy im cięgi, co się zowie. Jakże się będą cieszyć, gdy wygarbują skórą mojemu wujowi z Berlina i moim pretensjonalnym kuzynom!
— Cicho bądź! — jęknęła matka. — Nie gadaj głupstw! Wojna ci przewróciła w głowie jak twemu ojcu.
Poczciwa kobieta gorszyła się, słuchając krwiożerczych wybuchów córki, ilekroć była mowa o Cesarzu. W czasie pokoju Cziczi była poniekąd jego wielbicielką. „Jest przystojny“ mawiała „tylko ma bardzo nieprzyjemny i ordynarny uśmiech“. Teraz cała jej nienawiść, skupiła się na nim. Tyle kobiet płakało w owych chwilach z jego przyczyny! Matki pozbawione synów, żony mężów, biedne osierocone dzieci! Ach! niegodziwiec. Wyciągnęła z pośród pamiątek lat dziecinnych swój dawny nóż „łobuziaka“, sztylet z rękojeścią srebrną i cyzelowaną pochwą, dar dziadka. Pierwszy Niemiec, który się do niej zbliży padnie trupem. Donja Luiza truchlała, widząc ją wymachującą tą bronią przed lustrem w sypialni. Już nie chciała służyć w kawalerii ani w „błękitnych djabłach“. Niechby ją tylko zostawili w jakiem zamknietem miejscu oko w oko z tamtym wstrętnym potworem. W ciągu pięciu minut rozstrzygnie ona, Cziczi, wszechświatowy zatarg.
— Broń się, nędzniku! wołała nacierając walecznie.
I jednem pchnięciem sztyletu z dołu do góry wyrzucała w powietrze cesarskie wnętrzności. I już słyszała uszami wyobraźni dziękczynny okrzyk miljonów kobiet, oswobodzonych od najbardziej krwiożerczej hjeny ludzkiej, przez nią, która była Judytą, Carlotą Corday, uosobieniem wszystkich bohaterek, co zabijały, aby czynić dobrze. I w zbawczym zapale szerzyła dalej rzekomą rzeź z puginałem w ręku. Drugi cios: następca tronu pada trupem. Cała ulewa ciosów i wszyscy ci niezwyciężeni generałowie, o których mówiła jej ciotka zmykają, trzymając oburącz poprute żołądki, a tuż za nimi jak uwielbiający służka, który także swoją część otrzymał, wuj z Berlina!...
Ach! gdyby się tylko nadarzyła sposobność.
— Zwarjowałaś — powtarzała jej matka. — Zwarjowałaś z kretesem. Jak może mówić takie rzeczy przyzwoita panienka!
Donja Helena, zasłyszawszy przypadkiem jakiś urywek bredzeń siostrzenicy, wznosiła oczy w niebo i wstrzymywała się na przyszłość od udzielania jej swoich poglądów, zachowując je w zupełności dla jej matki.
Oburzenie don Marcelego przybierało inne kształty, gdy żona powtarzała mu wiadomości, zaczerpnięte od siostry... Wszystko kłamstwo! Wojna szła doskonale!.. Na granicy Wschodniej wojska francuskie posunęły się w głąb Alzacji i Lotaryngii.
— Ale Belgja? pytała Donja Luiza. — A nieszczęśliwi Belgowie!
Desnoyers odpowiadał oburzony.
— Co się tycze Belgji to podła zdrada. A zdrada nikomu jeszcze na dobre nie wyszła.
Mówił to w dobrej wierze, jak gdyby wojna była pojedynkiem, w którym zdrajca zostaje ubezwładniony i nie może w dalszym ciągu uprawiać swoich matactw. A przy tem bohaterski opór Belgji napełnił go najniedorzeczniejszemi złudzeniami. Belgowie wydawali mu się ludźmi nadprzyrodzonymi, przeznaczonymi do najbardziej zdumiewających czynów. A on nie przywiązywał dotychczas żadnej wagi do tego narodu! Przez kilka dni widział w Liège miasto święte, przed murami którego załamie się cała germańska potęga. Po upadku Liège jego niczem nie zachwiana wiara znalazła sobie nową podnietę. Pozostało wiele innych Liège; Niemcy mogą wejść dalej w głąb; da się widzieć, ilu ich będzie mogło wyjść. Poddanie się Brukseli nie sprawiło mu żadnego niepokoju. Miasto otwarte!... To było do przewidzenia, zato Belgowie lepiej się będą bronić w Antwerpji. Zbliżanie się wojsk niemieckich do granicy francuskiej nie trwożyło go również. Napróżno szwagierka ze złośliwą zwięzłością wspominała w jadalni o postępach najazdu, mętnie omawianych w dziennikach: Niemcy byli już na granicy.
— I cóż stąd? — krzyczał don Marceli. — Wkrótce tam pogadają z nimi. Joffre idzie im na spotkanie. Nasze wojska są na Wschodzie, gdzie im należy być; na prawdziwej granicy, u wrót domu, Ale to jest nieprzyjaciel zdradziecki i tchórzliwy, który zamiast pokazać twarz, wkrada się chyłkiem, przeskakując parkan od podwórza jak złodziej... Ale na nic im się to nie przyda, Francuzi już są w Belgji i załatwiają rachunki z Niemcami. Zmiażdżymy ich, żeby im się odechciało raz na zawsze mącić pokój świata. A tego przeklętego chłystka o sterczących wąsach wystawimy w klatce na Placu Zgody.
Cziczi, podniecona zapewnieniami ojca, zaczynała wnet wyobrażać sobie cały szereg męczarni i mściwych drwin, jako uzupełnienie takiej wystawy.
A co się tyczy pani von Hartrott to najbardziej drażniły ją wszelkie przytyki do Cesarza. W pierwszych dniach wojny siostra zastała ją płaczącą przed karykaturami w dziennikach i różnymi świstkami sprzedawanymi na ulicach.
— Człowiek tak nadzwyczajny... taki rycerski... tak dobry ojciec rodziny. On niczemu nie winien. To nieprzyjaciele go zaczepili.
I w swojej czci dla wielkich tego świata czuła się bardziej dotkniętą zniewagami, skierowanemi przeciwko uwielbianemu Cesarzowi, niż gdyby się odnosiły do jej własnej rodziny.
Pewnego wieczora, będąc w jadalni, wyszła ze swego tragicznego milczenia. Desnoyers swem natrząsaniem się z ubóstwianego bohatera doprowadził ją do łez. Przypominało jej to bowiem synów, którzy niewątpliwie znajdowali się na froncie.
Szwagier jej życzył sobie, wytępienia wszystkich wrogów. Niech nie zostanie ani jeden z tych barbarzyńców w spiczastych kaskach; którzy spalili Louvain i inne miasta, rozstrzeliwali bezbronnych wieśniaków, kobiety, starców, dzieci.
— Zapominasz, że jestem matką — jęknęła pani von Hartrott. — Zapominasz, że wśród tych, których wytępienia pragniesz, znajdują się moi synowie!
I wybuchnęła płaczem. Desnoyers ujrzał w tej chwili przepaść pomiędzy sobą a tą kobietą, zamieszkałą w jego własnym domu. Względy rodzinne wzięły jednak do pewnego stopnia górę nad oburzeniem. Niechże sobie płacze nad swoimi synami, ile zechce; jest w swojem prawie. Ale ci synowie byli najeźdźcami i świadomie szerzyli spustoszenia. On, Desnoyers, litował się nad temi innemi matkami, które żyły sobie spokojnie w uśmiechniętych, belgijskich wioskach i raptem musiały patrzeć na rozstrzeliwanych synów, gwałcone córki i domy w płomieniach.
Donja Helena rozpłakała się jeszcze bardziej, jak gdyby opis tych okropności był dla niej nową zniewagą. Wszystko kłamstwo! Kajzer był najzacniejszym człowiekiem; jego żołnierze szlachetnymi rycerzami, wojsko niemieckie wzorem cywilizacji i dobroci.. Jej mąż należał do tego wojska; jej synowie szli w jego szeregach. A ona znała swoich synów; młodzieńców tak starannie wychowanych, niezdolnych do żadnego złego czynu. Wszystko potwarze belgijskie, których nie mogła słuchać spokojnie... I osunęła się dramatycznie w objęcia siostry.
Pan Desnoyers złorzeczył przeznaczeniu, które go zmuszało gościć u siebie tę kobietę. Jakie kajdany dla rodziny!... A granice były zamknięte; nie sposób pozbyć się jej.
— Niech i tak będzie — rzekł — nie mówmy więcej o tem. Nie porozumiemy się nigdy. Należymy do dwóch odrębnych światów. Szkoda, że nie możesz dostać się do swoich.
I nadal powstrzymywał się od mówienia o wojnie w obecności szwagierki. Jedna tylko Cziczi trwała w swej hałaśliwej zapalczywości. Czytając w dziennikach opisy gwałtów, grabieży, miast obróconych w perzynę, ludzi uciekających z tych zgliszcz, byle tylko zachować życie, czuła znów dojmującą potrzebę szermowania swym sztyletem na prawo i na lewo. A! gdyby jej się nawinął który z tych bandytów! Co myśleli uczciwi ludzie, że ich nie wytępili wszystkich dotychczas?
A patrząc na Renè'go, jak obnosił po ulicach swój nowy mundur, słodki w obejściu, uśmiechnięty, jak gdyby wszystko, co się działo, znaczyło tylko dla niego zmianę ubioru, wykrzykiwała z zagadkowym akcentem:
— Jakie szczęście, że nie jesteś na froncie!... Jakże się cieszę, że ci nie grozi niebezpieczeństwo!
Pewnego dnia don Marceli mógł, nie opuszczając Paryża, przypatrzeć się okropnościom wojny. Trzy tysiące zbiegów belgijskich znalazło tymczasowy przytułek w jakimś cyrku, zanim ich rozesłano po prowincji. Desnoyers wszedł do tego budynku, w którym przed paru miesiącami bywał z rodziną. W przedsionku wisiały jeszcze afisze widowisk, na jakich się tak dobrze bawił.
Teraz ujrzał całe wnętrze zapchane ludzkiem mrowiem, chorem i cuchnącem. Ujrzał ludzi jakby nieprzytomnych lub ogłupionych bólem. Nie wiedzieli dobrze, gdzie się znajdują i jak się tu dostali. Straszliwy obraz najazdu pozostał im w pamięci, nie zostawiając miejsca dla następnych wrażeń. Widzieli tylko wtargnięcie zbrojnych hord do ich cichych wiosek: domy w płomieniach, żołdactwo strzelające do tych, którzy uciekali, kobiety konające w mękach cielesnego pastwienia się nad niemi, starców palonych żywcem, niemowlęta rozsiekiwane szablami w kołyskach, cały sadyzm bestji ludzkiej rozpętanej alkoholem i bezkarnością.
Osiemdziesięcioletni starcy opowiadali płacząc, jak żołnierze cywilizowanego narodu obrzynali piersi kobietom i przybijali je na drzwiach; jak obnosili niby trofea nowonarodzone dziecko, zatknięte na bagnet, jak strzelali do niedołężnych kalek, nie mogących się ruszyć z miejsca, znęcając się nad niemi poprzednio w najwymyślniejszy sposób.
Uciekali, nie wiedząc dokąd, ścigani ogniem i żelazem, obłąkani trwogą, jak uciekały ludy średniowiecza przed hordami Hanów i Mongołów. I działo się to na tle rozkwieconej przyrody, w najbogatszym ze wszystkich miesięcy, kiedy ziemia szumiała kłosami, kiedy niebo sierpniowe tonęło w powodzi słonecznych promieni, a ptaki radosnym świergotem witały bogactwo żniw.
Obraz bezmiernej zbrodni zmartwychwstał w owym, przepełnionym ludzkiem mrowiem, cyrku. Dzieci pobekiwały żałośnie jak zarzynane jagnięta; mężczyźni rozglądali się dokoła wystraszonemi oczyma; niektóre kobiety wyły jak opętane. W grozie ucieczki rodziny potraciły się z oczu. Jakiejś matce z pięciorga dzieci pozostało tylko jedno. Ojcowie, widząc się sami, myśleli z rozpaczą o zaginionych. Czy spotkają ich kiedy? Może już gdzie pomarli?
Don Marceli wrócił do domu, zgrzytając zębami i wywijając groźnie laską. A! bandyci! I przyszło mu na myśl, że byłoby lepiej, gdyby pani von Hartrott mogła przemienić się w swego męża! Wtedy pogadał by ze szwagrem!
Wojna rozbudziła religijne uczucia mężczyzn i spotęgowała pobożność kobiet. Wszystkie świątynie były przepełnione. Donja Luiza nie poprzestawała już na kościołach swojej dzielnicy. Z odwagą, jaką rodzą wyjątkowe okoliczności, chodziła pieszo po Paryżu wstępując to do Madeley, to do Przenajświętszego Serca, aż het na Montmartrze. Uroczystości religijne nabierały charakteru publicznych zgromadzeń. Kaznodzieje przedzieżgnęli się w trybunów. Zapał patrjotyczny przerywał częstokroć oklaskami kazania. Każdego dnia zrana, pani Desnoyers otwierając dzienniki, szukała przed telegramami wojennymi innych wiadomości: „Gdzie też pójdzie dziś wielebny ojciec Amette?“ A potem, klęcząc pod sklepieniem świątyni, łączyła swój głos z pobożnym chórem, wzywającym nadprzyrodzonej pomocy: „Boże zbaw Francję“. Szczególnem nabożeństwem płonęły serca do Świętej Genowefy. Błagano patronkę Paryża o cud podobny do tego, jakim odżegnała hordy Atylli.
Donja Helena odwiedzała również kościoły, ale najbliższe domu. Desnoyers zobaczył ją raz wchodzącą do Świętego Honorjusza o'Eylau. Świątynia była przepełniona, nad ołtarzem ustawiono pęki chorągwi Francji i państw sprzymierzonych. Rozmodlony tłum nie składał się wyłącznie z kobiet. Desnoyers ujrzał mężczyzn w jego wieku, poważnych, skupionych, poruszających wargami, ze wzniesionemi ku ołtarzowi oczyma, w których szklannym wzroku odbijały się niby zabłąkane gwiazdy płomyki gromnic. I znowu ogarnęła go zazdrość. Byli to ojcowie, którzy przypomnieli sobie pacierz swego dzieciństwa, myśląc o walczących synach. Don Marceli, odnosząc się zawsze dotąd obojętnie do religji, zrozumiał w tej chwili konieczność wiary. Chciał modlić się jak inni za tych wszystkich, co walczyli i umierali za tę ziemię, której on bronić nie umiał.
Ze zgorszeniem zobaczył jak pani von Hartrott klęczała wśród innych, wznosząc błagalnie oczy ku rozpiętemu na krzyżu Chrystusowi. Modliła się za swego męża Niemca, który w tej chwili może wytężał wszystkie swoje władze, by jak najskuteczniej unicestwiać słabych; modliła się za swoich synów, oficerów, króla pruskiego, którzy z rewolwerem w ręku wchodzili do wiosek i osad, pędząc przed sobą oszalałą z trwogi ludność, zostawiając za sobą zgliszcza i śmierć. A te jej modły miary połączyć się z modłami matek, które błagały Boga o opiekę nad tą młodzieżą, co miała powstrzymać barbarzyńców, z modłami tych ojców, jakby skamieniałych w swoim tragicznym bólu!
Don Marceli musiał hamować się, by nie krzyczeć i wyszedł z kościoła. Jego szwagierka nie miała prawa klękać pomiędzy tymi ludźmi.
— Powinniby ją wypędzić — mruczał oburzony — Kusi Boga swemi głupiemi modlitwami.
Ale pomimo całej swej wściekłości musiał ją cierpieć w swoim domu, musiał się przymuszać, aby nie przedostała się nazewnątrz sprawa tej drugiej narodowości, w jaką się przez małżeństwo wplątał.
Największą udręką dla don Marcelego była konieczność liczenia się ze słowami, gdy rodzina zgromadzała się w jadalni. Chciał uniknąć nadczułości szwagierki, która za najmniejszą wzmianką o jej bohaterze wybuchała płaczem, lękał się również i narzekań żony gotowej zawsze bronić siostry, jak gdyby ta była ofiarą. Żeby człowiek jego charakteru musiał w swojem własnem mieszkaniu pilnować języka i mówić z ogródka!... Jedyną pociechą, na jaką mógł sobie pozwolić, były wiadomości z placu wojny. Francuzi wkroczyli do Belgji. „Zdaje się, że Niemcom dostało się porządne lanie“. Lada starcie kawalerji, proste spotkanie przednich straży nabierało w jego ustach doniosłości rozstrzygającego faktu: „Przepędziliśmy ich także z Lotaryngji“.
Ale nagle jakby wyschło źródło optymizmu. Sądząc z dzienników, w świecie nie działo się nic nadzwyczajnego. Zamieszczano różne opowieści wojenne dla podtrzymania zapału, ale żadnej wiadomości pewnej. Rząd ogłaszał komunikaty szumnie brzmiące, ale beztreściwe. Desnoyers zaniepokoił się. Instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie.
— Jakoś nie idzie — myślał. — Coś się tam musiało popsuć.
A ten brak wiadomości szedł w parze z nagłem ożywieniem się donji Heleny. Z kim spotykała się ta kobieta wyszedłszy na ulicę? Nie tracąc miny ofiary, z boleściwem spojrzeniem i skrzywionemi ustami mówiła i mówiła podstępnie. Poprostu usta jej się nie zamykały. A don Marceli musiał tego słuchać! Musiał słuchać przechwałek wroga pod swoim własnym dachem. Co za męka! Francuzów wyparto jednocześnie z Lotaryngji i Belgji. Część wojska poszła w rozsypkę. Dużo jeńców! Dużo armat straconych!
— Kłamstwo! Przesada! Niemieckie brednie! — krzyczał Desnoyers.
A Cziczi przyjmowała wybuchami urągliwego śmiechu wiadomości cioci z Berlina.
— Ja nie wiem — mówiła ta ostatnia z udaną skromnością. — Może to nie jest pewne. Ale tak mi mówiono.
Szwagier oburzał się. Gdzie jej to mówiono? Kto jej udzielał takich wiadomości?
I aby módz na czemś spędzić złość, jął napadać na szpiegostwo nieprzyjacielskie, na niedbalstwo policji które tolerowało przybywanie tylu ukrytych Niemców w Paryżu. Ale wnet musiał się ugryść w język, pomyślawszy o własnem postępowaniu. On również przyczynił się mimowoli do przechowywania wroga.
Upadek kabinetu i utworzenie Rządu obrony narodowej były wskazówką, że coś ważnego się stało. Łzy i narzekania wystraszonej donji Luizy zwiększały jeszcze jego niepokój. Poczciwa kobieta nie wracała już pełna otuchy i bohaterstwa z kościołów. Poufne rozmowy z siostrą napełniały ją trwogą, z którą nie próbowała nawet kryć się przed mężem:
— Wszystko stracone! Jedna Helena wie prawdę.
Desnoyers poszedł do Senatora Latour'a. Ten znał wszystkich ministrów; nikt nie mógł mieć pewniejszych wiadomości.
— Tak, mój przyjacielu — powiedział mu dygnitarz ze smutkiem — dwa wielkie niepowodzenia w Morhange i w Charleroi, na Wschodzie i na Północy. Nieprzyjaciel wkroczy na ziemię Francji. Ale nasze wojska są nietknięte i cofają się w porządku. Losy mogą się jeszcze odwrócić. Wielkie nieszczęście; ale jeszcze nie wszystko stracone.
Przygotowania do obrony Paryża były w pełnym biegu... Trochę późno zaciągano nowe armaty na forty: domostwa zbudowane podczas pokoju w obrębie strzału burzono z rozkazu Rządu; drzewa zewnętrznych bulwarów padły, ścięte dla rozszerzenia widnokręgu; barykady worów z ziemią i pni zatkały wejścia w dawnych murach. Ciekawi przebiegali okolice, podziwiając świeżo pootwierane okopy i sieci kolczastych drutów. Lasek Buloński napełnił się bydłem. Woły i owce pasły się na ślicznych trawnikach przy stogach suchej lucerny. Troska o pożywienie zaprzątała całą ludność, mającą jeszcze świeżo w pamięci niedole głodu przecierpiane w r. 1870. Oświetlanie ulic było z każdą nocą skąpsze. Natomiast niebo błyszczało bezustannemi snopami promieni reflektorów. Obawa powietrznego napadu przyczyniała też udręki mieszkańcom. Ludzie bojaźliwi mówili o Zeppelinach, przypisując im moc niezwyciężoną z tą przesadą, jaka towarzyszyć zwykła tajemniczym niebezpieczeństwom.
Donja Luiza zatruwała życie mężowi przewidywaniami najstraszniejszych okropności.
— Wejdą, Marceli, wejdą. Serce mi to mówi.. Ja nie wytrzymam!... Nasza córka!... nasza córka!...
Przyjmowała ślepo wszystkie zapewnienia siostry, ale w jedno uwierzyć jakoś nie mogła, to jest w rycerskość i karność tych wojsk, w których służyli jej siostrzeńcy. Wieści o gwałtach, popełnianych w Belgji na kobietach, napełniały ją bezgraniczną trwogą:
— Nasza córka, Marceli, nasza córka!
A nasza córka przedmiot takich obaw śmiała się z całem zuchwalstwem swej zdrowej i silnej młodości, słuchając lamentów matki.
— Niech przyjdą ci bezwstydnicy! Rada ich będę zobaczyć.
I ściskała swą drobną pięść, jak gdyby dzierżąc w niej mścicielski nóż.
Wreszcie Desnoyers miał tego dosyć. Pozostał mu jeden z jego monumentalnych automobili. Mógł go poprowadzić szofer cudzoziemiec. Senator Latour postarał się o papiery potrzebne do podróży dla całej rodziny i Desnoyers wydał rozporządzenie małżonce tonem nie znoszącym oporu. Mają pojechać do Biaritz lub jakiej innej stacji klimatycznej w północnej Hiszpanji. Prawie wszystkie rodziny Południowo-Amerykańskie wyjechały w tę samą stronę. Donja Luiza chciała się zrazu sprzeciwiać, niepodobieństwem jej było jechać bez męża. Przez tyle lat pożycia nie rozdzielali się ani razu. Ale don Marceli nie dał sobie nawet wspomnieć o tem. On zostanie. Wtedy biedna kobieta pobiegła na ulicę de la Pompe. Juljan zaledwie wysłuchał, co mu prawiła matka. Ach! i on zostawał także!
I wkońcu majestatyczny automobil ruszył w drogę na Południe, unosząc donję Luizę i jej siostrę, która chętnie przyjęła to oddalenie się od tak podziwianych wojsk cesarza, i Cziczi, uszczęśliwioną, że wojna sprowadza jej wycieczkę na modne plaże, uczęszczane przez jej przyjaciółki.
Don Marceli pozostał sam. Obie Chinki pojechały koleją za paniami. Z początku był jak oszołomiony tą pustką, jaka się dokoła niego wytworzyła; nie mógł się oswoić z obiadami po restauracjach i z powrotem do tych olbrzymich komnat, w których zdawały się błąkać echa rodzinnego życia. Inne piętra domu były również puste; wszyscy mieszkańcy innych pięter byli to cudzoziemcy, którzy zdążyli wymknąć się cichaczem lub Francuzi, zaskoczeni przez wojnę w swych wiejskich posiadłościach.
Don Marceli wychodząc codziennie na przechadzkę, instynktownie kierował się na ulicę de la Pompe i patrzył zdaleka na oszkloną ścianę pracowni Co uczyni syn? Z pewnością pędzić będzie w dalszym ciągu, wesołe, próżniacze życie. Dla takich jak on ludzi nic zgoła nie istniało prócz błahostek ich egoizmu.
Desnoyers był zadowolony ze swego postanowienia. Wyjechać z rodziną wydawało mu się występkiem. Dość go już udręczało wspomnienie ucieczki do Ameryki.
— Nie, nie wejdą — powtarzał sobie ciągle z optymizmem zapału.
— Mam przeczucie, że nie wejdą. A jeżeli wejdą!
Nieobecność rodziny napełniła go wesołą, nieopatrzną odwagą młodośd. Wiek i złączone z nim dolegliwości uniemożliwiały mu wojnę w otwartem polu, ale mógł jeszcze strzelać z karabinu nieruchomy w okopie. Niech by przyszli!... Pragnął tego z gorliwością dobrego płatnika, który chciałby się uiścić, choćby późno, z dawnego długu.
Na ulicach spotykał liczne gromady zbiegów. Byli z Północy i ze Wschodu Francji i zdołali uciec przed wejściem Niemców. Ze wszystkich opowiadań tej zbolałej rzeszy, która nie wiedziała gdzie iść i liczyła tylko na miłosierdzie ludzkie, największe wrażenie czyniły na nim zamachy na własność prywatną. Zaciskał pięście, słysząc o mordach i gwałtach, ale grabieże z upoważnienia dowódców, masowe pustoszenie z wyższego rozkazu i następujące po nich pożary, wydawały mu się czemś tak niesłychanem, że milczał, jak gdyby zdumienie sparaliżowało mu umysł. I to naród praworządny wojował w ten sposob, niczem horda dzikich Indjan, która napada tylko dla łupu! Jego poszanowanie prawa własności tak silnie w nim zakorzenione buntowało się przeciw tym świętokradztwom.
Zaczął troszczyć się o swój zamek w Villeblanche. Wszystko, co posiadał w Paryżu, wydało mu się nagle błahostką w porównaniu z tem, co zawierała „siedziba historyczna“. Były tam najcenniejsze obrazy, zdobiące ściany ponurych salonów; tam również starożytne meble, zdobywane w pocie czoła na licytacjach i pełne kosztownych drobiazgów serwantki, dywany, srebra.
Wyliczał sobie w pamięci wszystkie te przedmioty z taką dokładnością, że żaden nie uszedł tego myślowego inwentarza. Rzeczy, o których zapomniał, przypominały mu się teraz, a obawa utracenia ich dodawała im nowego blasku, podnosząc ich wartość. Ale wszystkie bogactwa Villeblanche gasły wobec jednego nabytku, będącego jakby świadectwem jego olbrzymiego majątku; zbytkownym sprzętem, na jaki tylko „miljoner“ mógł sobie pozwolić.
— Złota wanna — myślał — Tam mam mego złotego mola.
Wannę tę nabył na jakiejś licytacji, nie znając na pewno jej pochodzenia; może był to sprzęt książęcy, a może zawdzięczał swe istnienie kaprysowi kokoty, żądnej jak największego zbytku. On i jego rodzina usnuli legendę dokoła tego złotego naczynia, ozdobionego szponami lwów, delfinami i popiersiami najad. Niewątpliwie posiadali je niegdyś królowie. Cziczi zapewniała z powagą, że była to wanna Marji Antoniny. I cała rodzina, uważając dom przy Avenue Victor Hugo jako zbyt skromny i mieszczański na przechowywanie tego przedmiotu, zgodziła się żeby go przenieść do zamku, gdzie trwałby szacowny, niepotrzebny i uroczysty, jako zabytek muzealny. I to by miał przywłaszczyć sobie nieprzyjaciel, jeżeli dotarłby tam, posuwając się ku Marnie, to i wszystkie inne bogactwa, nagromadzone z taką cierpliwością?... Ach! nigdy! Jego dusza zbieracza była zdolną do największych bohaterstw, żeby tego uniknąć.
Każdy dzień przynosił nową falę złych wieści. Dzienniki powiadały mało, Rząd przemawiał językiem zawiłym, pogrążającym duszę w niepewnościach. Mimo to prawda torowała sobie drogę w tajemniczy sposób, podniecana pesymizmem tchórzliwych jednostek i machinacjami szpiegów nieprzyjacielskich, ukrywających się w Paryżu. Ludzie udzielali sobie złowrogich wieści, zasłyszanych tu i owdzie. „Już przeszli granicę“. „Już są w Lille“. „Posuwając się z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na dzień“. Nazwisko von Kluka zaczynało być znanem. Anglicy i Francuzi cofali się przed okrążającemu posunięciami najeźdźców. Niektórzy oczekiwali nowego Sedanu. Desnoyers śledził za zbliżeniem się wroga, chodząc codziennie na Dworzec Północny.
Co dwadzieścia cztery godzin zmniejszał się ruch pasażerski. Plakaty kolejowe obwieszczały, że nie sprzedaje się biletów do takich to a takich miejscowości Północnych, kolejno wpadających w ręce wroga. Zmniejszanie się narodowego terytorjum odbywało się z systematyczną regularnością w stosunku pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Z zegarkiem w ręku można było oznaczyć godzinę, kiedy pierwsi ułani powitają swemi lancami ukazanie się wieży Eiffel na widnokręgu. Pociągi przychodziły przepełnione, wyrzucając z wagonów niezliczone tłumy podróżnych.
I w takich to chwilach ogólnej trwogi don Marceli zgłosił się do swego przyjaciela senatora Latour i wprawił go w osłupienie najbardziej nieoczekiwanem żądaniem. Chciał jechać natychmiast do swego zamku Villeblanche. Kiedy wszyscy uciekali w stronę Paryża, on właśnie potrzebował wybierać się w przeciwnym kierunku. Senator nie dowierzał własnym uszom.
— Czyś pan zwarjował! wykrzyknął. — Trzeba zmykać z Paryża, ale ja Panu to jednemu mówię i zatrzymaj przy sobie, bo to tajemnica. Wyjeżdżamy wszyscy lada chwila, wszyscy: Prezydent, Rząd, Dwie Izby. Osiądziemy w Bordeaux jak w 1870-ym. Nieprzyjaciel nadejdzie, to kwestja dni... może godzin. Mało wiemy z tego, co się dzieje, ale wszystkie nowiny są złe... Wojsko trzyma się dzielnie, jest dotychczas nietknięte, ale cofa się... cofa się ustępując placu. Wierzaj mi, przyjacielu; najlepiej opuścić Paryż. Gallieni będzie go bronił; ale obrona będzie ciężka i dotkliwa. Choćby nawet Paryż upadł, to przez to nie upadnie Francja. Będziemy prowadzili dalej wojnę, choćby do granicy Hiszpańskiej... Ale to smutne!... bardzo smutne!...
I ofiarował się przyjacielowi, że zabierze go ze sobą do Bordeaux, o którym to odwrocie mało kto wiedział w owej chwili. Desnoyers potrząsnął głową. Nie; chciał jechać do swego zamku Villeblanche. Jego meble... jego zbiory... jego park.
— Ależ wezmą pana do niewoli — zawołał senator. — A może i zabiją.
Obojętne machnięcie ręki było odpowiedzią. Desnoyers czuł się na siłach walczyć ze wszystkiemi wojskami Niemiec w obronie swojej własności. Chodziło o to głównie, aby się tam dostać, a potem, niech się kto waży tknąć jego mienia. Senator patrzył ze zdumieniem na tego burżuja, rozwścieczonego poczuciem posiadania. Przypomniał sobie handlarzy arabskich, zazwyczaj pokornych i spokojnych, którzy walczą i padają trupem jak dzikie zwierzęta, gdy beduini chcą przywłaszczyć sobie ich towary.
Nie była to jednak chwila do rozpraw; każdy powinien był myśleć o własnym losie. Więc senator przychylił się wkońcu do życzenia przyjaciela. Skoro tego chce niech i tak będzie. I dokazał tego swemi wpływami, że Don Marceli wyjechał pociągiem wojskowym, idącym na spotkanie armji.
Podróż ta zaznajomiła Desnoyers'a z nadzwyczajnym ruchem, jaki wojna wywołała na kolejach. Pociąg jego potrzebował czternastu godzin by pokryć odległość, przebywaną normalnie w ciągu dwóch. Składał się z wagonów towarowych, naładowanych żywnością i amunicją z drzwiami zamkniętemi i opieczętowanemi. Wagonem trzeciej klasy jechała eskorta: oddział straży ziemskiej. Desnoyers umieścił się w drugiej, wraz z porucznikiem dowodzącym tym oddziałem i oficerami, śpieszącymi do swych pułków po ukończeniu czynności mobilizacyjnych w miejscowościach, gdzie przed wojną stały garnizony.
Konie tych oficerów jechały węglarkami.
Pociąg zatrzymywał się często, aby przepuścić inne, napełnione żołnierzami lub wracające do Paryża z tłumem zbiegów. Ci, jechali stłoczeni na towarowych platformach: kobiety, dzieci, starcy obładowani tłumoczkami, węzełkami i ręcznemi wózkami, które im posłużyły do przewiezienia na stację wszystkiego co im pozostało z ich ruchomości. Sprawiało to wrażenie wędrownego obozowiska, które zatrzymywało się całemi godzinami a czasem dniami na bocznych szynach, ustępując z drogi pociągom, spieszącym na niecierpiące zwłoki wezwanie wojny. Ludzie, przyzwyczajeni do tych postojów, wysypywali się z wagonów i rozpraszali się po przydrożnych polach.
Na ważniejszych stacjach wszystkie linie bywały zajęte całemi różańcami wagonów. Lokomotywy gwizdały niecierpliwie, jak gdyby rwąc się do odjazdu. Gromady żołnierzy snuły się przed pociągami niepewne, wsiadając do jednych wagonów, by przesiąść się do drugich, urzędnicy spokojni i widocznie przemęczeni chodzili z miejsca na miejsce, udzielając wskazówek, dyrygując ładowaniem piętrzących się do góry pakunków.
W pociągu, wiozącym Desnoyers'a, straż spała, przyzwyczajona do monotonnego obowiązku eskortowania. Dozorcy koni, pootwierawszy drzwiczki wagonów, siadali na brzegu ze zwieszonemi nogami. Pociąg szedł powoli nocą przez mroczne, uśpione pola, zatrzymując się przed czerwonemi latarniami, i oznajmiał przeciągłym gwizdem swoją obecność. Na niektórych stacjach zjawiały się dziewczęta biało ubrane z kokardami i chorągiewkami na piersiach. Dniem i nocą przebywały tam, zmieniając się, by żaden pociąg nie przeszedł bez ich odwiedzin. Przynosiły w koszykach i węzełkach podarunki żołnierzom: chleb, czekoladę, owoce. Wielu przez hardość chciało odmawiać, ale musieli ustąpić wobec smutnego spojrzenia dziewcząt. Nawet Desnoyers nie uniknął tych darów patriotycznego zapału.
Większą część nocy spędzał, rozważając z towarzyszami podróży. Oficerowie mieli tylko mętne wskazówki, gdzie mogliby spotkać swoje pułki. Posunięcia wojenne zmieniały codziennie ich położenie. Ale, wierni powinności, jechali dalej z nadzieją, że zdążą na czas, by wziąć udział w stanowczej bitwie. Dowódca eskorty odbył już kilka takich podróży i on jeden zdawał sobie ściśle sprawę z odwrotu. Za każdym razem pociąg przebywał krótszą przestrzeń. Wszyscy byli stropieni. Po co ten odwrót? Wojsko doznało przeciwności niewątpliwie, ale było nietknięte i, według jego zdania, powinno było szukać odwetu w tem miejscu, gdzie poniosło klęskę. Odwrót zostawiał wolną drogę najeźdźcy. Jak daleko mieli się cofać? Oni, którzy przed dwoma tygodniami sprzeczali się po garnizonach o ten punkt w Belgji, gdzie przeciwnik otrzyma cios śmiertelny, i którędy wkroczą do Niemiec zwycięzkie wojska!
Rozczarowanie tego oficera nie zdradzało zniechęcenia. Nieokreślona, ale niezachwiana nadzieja brała górę nad zwątpieniem. Generalissimus był jedynym, który posiadał tajemnicę wydarzeń. I Desnoyers przytakiwał mu, ze ślepem uznaniem, jakiem napełniali go zawsze ci, którym zaufał, Joffre! Wódz poważny i spokojny, upora się wkońcu ze wszystkiem. Nikt nie powinien wątpić w jego szczęśliwą gwiazdę. Był z tych, do których należy zawsze ostatnie słowo.
O świcie Desnoyers wysiadł z wagonu. „Powodzenia“. I ściskał ręce tych dzielnych młodzieńców, którzy wkrótce może mieli umrzeć. Przypadkowo linja była wolną, więc pociąg mógł wyruszyć zaraz w dalszą drogę, i Don Marceli pozostał sam na stacji. W czasach normalnych szła stamtąd kolejka, przechodząc przez Villeblanche, ale teraz kursowanie jej uległo zawieszeniu z braku obsługi. Urzędników zabrano na wielkie linje, zawalone wojennymi transportami.
Napróżno, za najhojniejszą zapłatę chciał nająć konia lub chociaż wózek zaprzężony w jakiekolwiek pociągowe bydle, by odbyć dalszą drogę. Mobilizacja zabrała co było najlepszego, a inne środki lokomocji zniknęły wraz z uciekinierami. Trzeba było iść piechotą piętnaście kilometrów.
Stary nie zawahał się: dalej, marsz! I zaczął postępować białą, prostą, zakurzoną drogą wskroś płaskich, równych pól, ciągnących się w nieskończoność. Kępy drzew porozrzucane gdzieniegdzie, trochę zielonych zagród i dachy kilku stodół urozmaicały jednostajność krajobrazu. Pola pokryte były rżyskiem świeżo ukończonych żniw, stogi żyta złociły się na nich, przybierając już odcień oksydującego się złota. W dolinkach fruwały ptaki, otrząsając z piór nocną rosę.
Pierwsze promienie słońca zapowiadały dzień gorący. Dokoła stogów Desnoyers zobaczył gromady ludzi wstających, porządkujących odzież i budzących tych, którzy jeszcze spali. Byli to uciekinierzy, obozujący w pobliżu stacji, w oczekiwaniu pociągu, który by ich zawiózł, sami nie wiedzieli dokąd. Jedni pochodzili z dalekich departamentów; słyszeli huk armat; widzeli zbliżającą się wojnę i mieli już za sobą kilka dni ucieczki na traf. Inni, zarażeni trwogą, uciekali również, lękając się zaznać tych samych okropności Desnoyers ujrzał matki z niemowlętami u piersi zniedołężniałych starców, którzy mogli posuwać się z trudem z kijem w ręku i prowadzeni przez kogoś z rodziny; staruszki pomarszczone i nieruchome jak mumje, śpiące na wózkach, jakie ciągnęły dziewczęta i wyrostki. Po wschodzie słońca te nieszczęsne gromady, rozprószone w nocy, szukały się wzajemnie, skupiając się do dalszej drogi. Wielu szło na stację w nadziei, że jakiś pociąg zabierze ich przecież. Inni dążyli wzdłuż relsów, myśląc że los posłuży im lepiej w innem miejscu.
Desnoyers maszerował cały ranek. Biała i prosta wstążka drogi pstrzyła się gromadami ludzi, idących z przeciwnej strony i podobnych z daleka do ruszających się mrówek. Nikt nie szedł w tym samym kierunku co on. Wszyscy uciekali na Południe i spotkawszy tego miejskiego pana dostatnio obutego z laseczką w reku i w słomianym kapeluszu, wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Poczytywali go może za jakiego rządowego funkcjonariusza, widząc, że idzie samotnie tam, skąd oni pod wpływem strachu uciekali.
Około południa udało mu się zdobyć kawałek chleba, trochę sera i butelkę białego wina w przydrożnej karczmie. Właściciel był na wojnie, żona leżała chora w łóżku. Matka, przygłuchła staruszka, otoczona wnuczętami przyglądała się, siedząc na przyzbie, temu pochodowi uciekinierów, trwającemu już trzy dni.
— Dlaczego oni uciekają, proszę pana? — spytała Desnoyersa. — Wojna przecież czepia się tylko żołnierzy. My ludzie wsiowi, nie czynimy nic złego nikomu i nikogo nie powinniśmy się obawiać.
W cztery godziny potem Desnoyers, zstępując z jednej z tych pochyłości, jakie tworzą dolinę Marny, zobaczył w oddali dachy Villeblanche, otaczające kościół, i wynurzające się z pomiędzy zarośli łupkowe szczyty wieżyczek jego zamku.
Ulice miasteczka były puste. Tylko w pobliżu rynku zobaczył kilka kobiet siedzących na przyzbach, jak w spokojne, letnie wieczory dawnych czasów. Połowa mieszkańców uciekła, druga połowa została w swoich sadybach z przyzwyczajenia i łudząc się ślepym optymizmem. Jeżeli przyjdą Prusacy, cóż im mogą zrobić? Nie stawią żadnego oporu, będą posłuszni ich rozkazom, a któż by się znęcał nad posłusznym narodem? Zresztą wszystko lepsze, niż porzucić domostwa, które pobudowali ich przodkowie i z których oni nigdy się nie ruszali.
Na rynku Desnoyers zobaczył mera i gromadkę głównych mieszkańców. Wszyscy oni podobnie jak kobiety ze zdumieniem spoglądali na właściciela zamku. Było to najbardziej nieoczekiwane zjawisko. Kiedy tylu uciekało do Paryża, ten Paryżanin przybywał do nich podzielić ich los. Życzliwy uśmiech, przyjazne spojrzenie pojawiły się na twarzach tych podejrzliwych wieśniaków. Do tej pory Desnoyers żył w złych stosunkach z całem miasteczkiem. Pilnował srogo swoich praw, nie uznając żadnej tolerancji w sprawach własności. Odgrażał się często, że sprocesuje mera i wpakuje do więzienia połowę sąsiadów; oni zaś odwzajemniali mu się, wypasając mu łąki, tępiąc zwierzynę i wytaczając mu ustawicznie sądowe skargi i niedorzeczne pretensje. Przez wstręt do municypalności Desnoyers zbliżył się do proboszcza, ten bowiem żył w otwartej wojnie z merem. Ale stosunki właściciela zamku z Kościołem były równie bezowocne jak walki z Państwem. Proboszcz, dobroduszny człeczyna, z powierzchowności przypominający mu trochę Renana, myślał tylko o tem, jakby wyciągać od niego pieniądze dla biednych, a dobrotliwość posuwał aż do stawania w obronie i usprawiedliwiania grabieżców jego mienia. Jakże dalekiemi wydały się Desnoyers'owi te utarczki z przed miesiąca!... Zdziwił się też ogromnie zobaczywszy, że ksiądz, przechodząc z domu do kościoła pozdrowił mera przyjaznym uśmiechem.
Po wielu latach głuchej niechęci spotkali się wieczorem 1-ego Sierpnia u stóp wieży kościelnej. Dzwoniono na niej na gwałt, aby oznajmić mobilizację ludziom, pracującym w polu. I dwaj wrogowie instynktownie podali sobie ręce. Wszyscy Francuzi! Ta ogólna życzliwość objawiła się również w stosunku do znienawidzonego właściciela zamku. Musiał kłaniać się na wszystkie strony, ściskając twarde dłonie. A za jego plecami udzielano sobie przyjacielskich uwag:
— Dobry człowiek, tylko trochę gwałtowny!
I panu Desnoyers'owi zapachniała na kilka minut słodka woń popularności.
Znalazłszy się w zamku, za nic sobie poczytał całodzienny trud, chociaż nogi pod nim drżały. Nigdy nie wydał mu się tak okazałym i majestatycznym jego park jak w ten letni wieczór; nigdy tak białemi łabędzie, których wdzięczne sylwety dwoiły się przez odbicie w martwej tafli stawu; nigdy tak pańską rezydencja, przeglądająca się w zielonem zwierciadle nawodnionych rowów. Zapragnął zobaczyć natychmiast obory pełne bydła, poczem rzucił okiem na puste stajnie. Mobilizacja zabrała mu najlepsze konie robocze. Zniknęła również służba. W całym zamku pozostał tylko odźwierny, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, chory na piersi i jego rodzina, złożona z żony i córki. Cała ta trójka oprzątała krowy, napełniając ich żłoby i od czasu do czasu obmywając im zaniedbane wymiona.
Wróciwszy do zamku, Desnoyers winszował sobie ponownie tego postanowienia, które go tu przywiodło. Jakże opuścić takie bogactwo!... Przyglądał się obrazom, serwantkom, meblom, firankom i portjerom skąpanym w złocie konającego dnia i piersi wezbrały mu dumą posiadania. Ta duma natchnęła go nadzwyczajnem, nieprawdopodobnem męstwem, jak gdyby był jakąś olbrzymią istotą z innej planety, a cała otaczająca go ludzkość mrowiskiem, które mógł rozdeptać nogami. Niech przyjdzie wróg! Czuł się na siłach walczyć ze wszystkimi. Później, gdy ochłonął z bohaterskiej gorączki, próbował uspokoić się pozbawionym również podstaw optymizmem... Nie przyjdą. Nie wiedział dlaczego, ale serce mówiło mu, że nieprzyjaciel nie dotrze aż dotąd.
Następny ranek spędził, obchodząc sztuczne łąki, jakie pozakładał za parkiem i ubolewając nad ich zaniedbaniem wskutek odejścia ludzi. Postanowił też otworzyć śluzy, by skropić pastwiska, które już zaczynały wysychać. Winnice pięły się po kratowinach, służących im za podporę. Dojrzewające, jasne grona zwieszały się wśród liści. Ach! Któż będzie zbierał te bogactwa?
Wieczorem zauważył jakiś nadzwyczajny ruch w miasteczku. Żorżetta, córka odźwiernego, przyniosła wiadomość, że zaczęły przejeżdżać główną ulicą ogromne automobile, mnóstwo automobili i żołnierze francuscy, mnóstwo żołnierzy. Wkrótce rozpoczął się pochód dróżką, przylegającą tuż do zamku, a prowadzącą do mostu na Marnie. Były to wozy zamknięte lub otwarte, zachowujące jeszcze swe dawne, handlowe napisy pod warstwą stwardniałego kurzu i ochlapań błotem. Wiele z nich opiewało na nazwy przedsiębiorstw paryskich, inne prowincjonalnych. A więc z temi przemysłowemi podwodami zarekwirowanemi przez mobilizację przechodziły inne, które wywarły na Desnoyers'ie wrażenie twarzy przyjaznych, dostrzeżonych w nieznajomym tłumie. Były to omnibusy paryskie, noszące w górze nazwy, wskazujące kierunek ich dawnych kursów : Madeleine - Bastylle, Pass - Bourse i t. d. Może on sam jeździł wiele razy w tych samych omnibusach, postarzałych, zniszczonych przez dwadzieścia dni nieustającej wędrówki, o powyginanych deskach, rozklekotanych żelastwach i dzwoniących przeraźliwie za każdem poruszeniem.
Na jednym z tych wozów widniały białe kręgi z czerwonym krzyżem po środku; inne poznaczone były literami i liczbami, jakie tylko wtajemniczeni w arkana administracji wojskowej zrozumieć mogli. A na wszystkich tych wozach, w których nerwami sprawnie działającymi były tylko motory, Desnoyers zobaczył mnóstwo żołnierzy, ale wszystko rannych, z obandażowaną głową i nogami, o twarzach wybladłych, którym dawno nie golona broda dodawała tragicznego wyrazu, rozgorączkowanych oczach i ustach nawpół otwartych, jak gdyby z zastygłym jękiem boleści. Lekarze i chorzy jechali oddzielnie. Parę oddziałów konnicy towarzyszyło temu pochodowi. A wśród posuwających się zwolna automobilów i jeźdźców szły gromady żołnierzy w podartych płaszczach, zwieszających się z ramion jak płachty. Byli to ranni, którzy mogli iść piechotą. Ci, dowcipkowali, śpiewali, jedni z ręką na temblaku, inni z głową obwiązaną, częstokroć krwawiącą poprzez płócienne bandaże.
Miljoner chciał coś dla nich uczynić, ale zaledwie zdążył rozdać parę butelek wina i trochę chleba, gdy wmięszał się w to lekarz i złajał go, jak gdyby biedny Desnoyers popełnił zbrodnię. Jego szczodrobliwość mogła się okazać fatalną w skutkach. Musiał więc stać nad brzegiem drogi bezsilny i smutny, przeprowadzając posępnemi oczyma żałosny orszak. Gdy zmrok zapadł, nadciągnęły setki wozów, jedne zamknięte hermetycznie z ostrożnością jaką nakazują materjały wybuchowe, inne naładowane worami i skrzyniami, z których wydzielała się stęchła woń zapasów żywnościowych. A dalej jeszcze pędzono wielkie stada wołów, które albo zbijały się w bezładne kupy, lub biegały jak oszalałe na wszystkie strony, póki bat i krzyk pastucha w kepi, nie zaprowadził pomiędzy niemi porządku.
Desnoyers spędził noc bezsennie. Więc to był ów odwrót, o którym mówiono w Paryżu, ale w który mało kto chciał wierzyć, odwrót, który doszedł aż dotąd; trwał w dalszym ciągu, a nikt nie wiedział, gdzie będzie jego kres. Ale i teraz nieuleczalny optymizm podsunął upartemu człowiekowi nieprawdopodobną nadzieję. Może ten odwrót tyczył się tylko szpitali, zapasów, tego wszystkiego, co pozostaje zwykle na tyłach wojska. Zaś wojsko chciało uwolnić się od tych ciężarów, tamujących mu swobodę ruchów i posyłały je daleko koleją i podwodami. Tak być musiało. I w tych hałasach, trwających całą noc, odgadywał jedynie przejście wozów, napełnionych rannymi, amunicją, żywnością, jak to miało miejsce podczas dnia.
O świcie usnął znużony i obudził się późno. Pierwsze jego spojrzenie było na drogę. Ujrzał ją zalaną ludźmi i końmi, które ciągnęły toczące się przedmioty. Ale ludzie nieśli karabiny i tworzyli oddziały, pułki, a toczącemi się przedmiotami były armaty. To było wojsko... to był odwrót
Desnoyers wybiegł na brzeg drogi, by lepiej przekonać się o prawdzie.
Niestety! to były pułki, takie same, jakie widywał wyruszające z dworców Paryża, ale jakże inaczej wyglądały! Błękitne płaszcze przemieniły się w jakieś pożółkłe łachmany, czerwone spodnie nabrały koloru źle wypalonej cegły; obuwie wyglądało jak placki błota. Twarze miały wyraz dziki; okryte kurzem i potem, wychudzone i tchnące tak bezgranicznem znużeniem, jak gdyby ci ludzie chcieli stanąć, pozostać tu na zawsze, zabijając lub umierając, ale nie zrobiwszy już ani kroku więcej. A oni szli... szli... szli.. Niektóre marsze trwały trzydzieści godzin. Nieprzyjaciel następował im na pięty, a rozkaz był iść i nie dopuszczać do bitwy, jedynie szybkością pochodów unikając otoczenia, jak to było zamiarem najeźdźców. Wodzowie odgadywali stan duszy swoich ludzi. Mogli żądać od nich ofiary życia, ale kazać im iść dniem i nocą, wciąż uciekając przed nieprzyjacielem, kiedy nie uważali się za zwyciężonych, kiedy czuli w sobie rosnącą wściekłość, która jest matką bohaterstwa!... Rozpaczliwe spojrzenia zwracały się na najbliższych oficerów, na dowódców na samego pułkownika!... Już nie mogli dalej! Taki olbrzymi, wyczerpujący marsz w ciągu tak niewielu dni i poco? Zwierzchnicy, którzy wiedzieli tyle co i oni zdawali się odpowiadać wzrokiem, jak gdyby byli w posiadaniu jakiejś tajemnicy: „Odwagi!... Jeszcze jeden wysiłek!... To się prędko skończy“.
Konie, silne, ale pozbawione wyobraźni, okazywały mniej wytrzymałości niż ludzie. Wygląd ich był opłakany. Mogłyż to być te same rumaki, ogniste o połyskliwej sierści, które Desnoyers widywał w defiladach paryskich na początku zeszłego miesiąca? Dwudziestodniowa kampanja uczyniła z nich szkielety, ledwo trzymające się na nogach. Przygasły ich wzrok zdawał się błagać o litość. Za każdem poruszeniem ukazywała się z pod uprzęży poszerszeniała skóra, z krwawiącemi odparzeliznami. Ciągnęły swój ciężar z najwyższym wysiłkiem, jak gdyby rozum ludzki działał na ich ciemne instynkty. Niektóre, wyczerpawszy ostatek sił, waliły się nagle z nóg, opuszczając towarzyszy trudów. Desnoyers widział jak artylerzyści odprzęgali je szybko, biciem spędzając je zdrogi, by nie tamowały ruchu.
A one, nieszczęsne, pozostawały tam, ukazując swą szkieletowatą nagość ukrytą dotychczas pod uprzeżą i ze sztywnemi nogami i szklanym wzrokiem zdawały się oczekiwać jak ich obsiądą muchy, zwabione ich smutnem ścierwem.
A armaty pomalowane na popielato, łoża działowe, wszystko co don Marceli widział czyste i błyszczące tą miłosną pieczołowitością z jaką mężczyzna od najdawniejszych czasów chodził koło broni, staranniej nawet niż kobieta koło statków gospodarskich! Teraz wszystko to było brudne, zachlapane błotem, okopcone dymami wybuchów.
W przerwach wolnej przestrzeni pomiędzy każdą baterją a pułkiem biegły gromadki chłopów, wsie całe, które w obawie przed najściem wroga przyłączyły się do wojska w odwrocie. Gdy zbliżał się nowy kompleks, schodzili z drogi i szli dalej polami, ale za najmniejszą nową przerwą wracali skuszeni gładką i białą powierzchnią gościńca. Były tam matki, popychające wózki, naładowane sprzętami i dziećmi; chorzy, którzy się ledwo wlekli; starcy, dźwigali na plecach wnuków; babki, tulące do uczepionych u ich spódnic drobiazg.
Nikt teraz nie stawiał oporu hojności właściciela zamku. Cała jego piwnica zdawała się wylewać na gościniec. Toczyły się beczki z ostatniego zbioru, a żołnierze napełniali czerwonym płynem, wiszące im u pasa blaszanki. Potem wino butelkowane ukazywało się porządkiem dat i ginęło natychmiast w tej ludzkiej rzece, która płynęła i płynęła. Desnoyers z dumą spoglądał na skutki swej szczodrobliwości. Uśmiech pojawiał się na zdziczałych twarzach; francuska żartobliwość ożywiała szeregi; oddalając się, żołnierze zaczynali śpiewać.
Następnie Desnoyers znalazł się na rynku wśród oficerów, dających krótkie wytchnienie koniom, przed dopędzeniem kolumny. Ze ściągniętemi brwiami i posępnym wzrokiem mówili o tym niepojętym dla nich odwrocie. Przed kilku dniami odepchnęli dzielnie napastników. A mimo to cofali się, posłuszni naglącemu i surowemu rozkazowi.
— Nie rozumiemy — mówili — nie rozumiemy.
Systematyczne cofanie się w porządku doprowadzało do rozpaczy tych ludzi, którzy chcieli się bić, a musieli uchodzić. A wszystkich udręczała ta sama wątpliwość: „Nie rozumiemy“.
I ta wątpliwość czyniła tem cięższym ten marsz nieustający, marsz dniem i nocą z krótkimi odpoczynkami, które przerywała wciąż obawa, żeby nie być odciętymi od reszty wojska: „Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci! Odwagi. Odpoczniemy rychło“.
Kolumny w odwrocie pokrywały setki kilometrów. Desnoyers widział tylko jedną z nich. O tej samej porze inne i inne wykonywały ten sam odwrót, pokrywając połowę szerokości Francji. Wszystkie cofały się z tem samem zgnębionem posłuszeństwem, a ich ludzie powtarzali to samo co oficerowie: „Nie rozumiemy... Nie rozumiemy“.
Don Marceli doznał wnet tego samego smutku i zniechęcenia. On również nie rozumiał. Widział to, co wszyscy mogli widzieć: Niemców, posuwających się w głąb niemal bez sprzeciwu; całe departamenty, miasta, wsie, dostające się w moc nieprzyjaciela za plecami wojsk, które cofały się nieustannie. Zapał jego upadł raptownie, jak nadęta kula, którą przedziurawiono. Powrócił dawny pesymizm. Wojska były mężne i karne; ale nacóż się to mogło przydać, jeżeli cofały się bez walki, obezwładnione rozkazem, który im nie pozwalał bronić ojczyzny?
— To samo, co w 70-ym roku — myślał. — Na pozór więcej ładu, ale rezultat będzie ten sam.
Ale jakby w przeczącej odpowiedzi tym przypuszczeniom usłyszał żołnierza rozmawiającego z jakimś wieśniakiem.
— Cofamy się, ale aby skoczyć z większą siłą na boszów[1]. Dziadzio Joffre wsadzi ich sobie do kieszeni o tej porze i w tem miejscu, jakie sobie wybierze.
Desnoyers nabrał otuchy, usłyszawszy nazwisko generała. Może ten żołnierz, który wśród tych nieskończonych, demoralizujących marszów zachowywał niewzruszoną wiarę, przeczuwał lepiej prawdę, niż mędrkujący i oczytani oficerowie.
Resztę dnia spędził, rozdając upominki ostatnim szeregom kolumny. Piwnica jego opróżniła się. Koleją dat znikały tysiące butelek nagromadzonych w podziemiach zamku. Za zbliżeniem się nocy były to już butelki okryte pleśnią lat; te rozdawał tym, którzy mu się wydawali najsłabsi. Ale też w miarę, jak przeciągała kolumna wygląd jej stawał się coraz opłakańszy. Przechodzili maruderzy, ciągnąc z wysiłkiem nogi obtarte do żywego mięsa w obuwiu. Ale wszyscy, choć padający ze znużenia trzymali broń w porządku, myśląc o nieprzyjacielu, który był blizko.
Hojność Desnoyersa sprawiała na wielu z nich zdumiewające wrażenie. Byli przyzwyczajeni w pochodzie przez ziemię ojczystą walczyć z obojętnością rolnika. Nikt nic nie dawał. Strach przed niebezpieczeństwem sprawiał, że mieszkańcy wsi kryli się z zapasami żywności, odmawiając najmniejszej pomocy rodakom, którzy się za nich bili.
Miljoner spał źle tej drugiej nocy w swem obszernem łożu z kolumnami, które jakoby należało do Henryka IV, wedle słów antykwarjuszów. Nie było już ciągłego przemarszu wojsk. Raz po raz przechodził pojedyńczy oddział, baterja, batalion kawalerji, ostatnie siły odwrotu, które zapóźniły się w poblizkich wioskach, aby osłaniać ruch cofających się wojsk. Głębokie milczenie, jakie następowało po tych hałaśliwych przechodach, napełniało go wrażeniami wątpliwości i niepokoju. Co on tu robił, gdy całość armji była w odwrocie? Nie byłoż to szaleństwem zostawać tutaj? Ale natychmiast przypomniały mu się bogactwa nagromadzone w zamku. Ach! gdyby je mógł zabrać! Ale to było niepodobieństwem z braku czasu i środków. A w dodatku, jego wrodzona uporczywość poczytywała taką ucieczkę za coś hańbiącego.
— Trzeba kończyć, co się zaczęło — mówił sobie w duchu. On przyjechał tu, by pilnować swej własności i nie należało mu uciekać za zbliżeniem się niebezpieczeństwa.
Gdy następnego ranka, wyszedł do miasteczka, prawie że nie zobaczył żołnierzy. Tylko oddział dragonów pozostał w okolicy, by osłaniać resztki odwrotu. Jeźdźcy przebiegali lasy, zagarniając maruderów i szykując się stawić czoło zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Desnoyers doszedł aż do końca miasteczka. Dragoni zatarasowali ulicę barykadą z wozów i sprzętów, spieszeni z karabinami w ręku śledzili z po za tej osłony białą wstęgę drogi, ciągnącą się samotnie pomiędzy dwoma zadrzewionemi wzgórzami. Raz po raz dawały się słyszeć pojedyńcze wystrzały, jak trzaśniecie z bata.
— To nasi — mówili dragoni. Były to ostatnie oddziały, które strzelały do przednich straży ułanów. Kawalerja miała rozkaz wstrzymywać, cofając się, ciągłe zetknięcie z nieprzyjacielem, stawiając mu nieustający opór i odrzucając oddziały niemieckie, które chciały wślizgnąć się pomiędzy kolumny.
Desnoyers ujrzał jak nadchodziły drogą ostatnie resztki piechoty. Nie szli, lecz wlekli się, popychani silnem postanowieniem posuwania się naprzód, lecz zesztywniałe, zakrwawione nogi odmawiały im posłuszeństwa. Przysiedli na chwilę na brzegu gościńca, by odetchnąć, bez ciężaru tornistra, by uwolnić nogi z kajdanów obuwia, by obetrzeć pot i, chcąc iść dalej, nie mogli wstać. Ciała ich były jak z kamienia. Potworne zmęczenie pogrążało ich w stan odrętwienia. Widzieli, niby fantastyczne majaki, przeciągające wojsko: bataljony i bataljony, baterje, oddziały jeźdźców. A potem cisza, noc, sen ciężki i nieprzerwany na kamieniach. O świcie zbudzili ich dragoni, przetrząsający okolice w poszukiwaniu maruderów. Ach! Niepodobieństwo wstać. Dragoni, z rewolwerem w reku, musieli uciekać się do gróźb, żeby ich rozruszać. Tylko pewność, że wróg był blizko i mógł ich wziąć do niewoli dodawała im chwilowo sił. I wstawali drżący, powłócząc nogami, opierając się na karabinie jak na kiju.
Wielu z tych ludzi było młodzieńcami, którzy zestarzeli się w ciągu godziny i teraz wlekli się jak niedołężni kalecy. Nieszczęśni! Nie zajdą daleko. Pragnieniem ich było dogonić wojsko, złączyć się z niem, ale wszedłszy do miasteczka spoglądali na domy błagalnemi oczyma, zdjęci chęcią wejścia, chwilowego odpoczynku tak wielką, że zapominali o blizkości nieprzyjaciela.
Villeblanche opustoszało po przejściu wojsk. W nocy część mieszkańców uciekła, zarażona strachem tych tłumów, które ciągnęły za wojskiem. Mer i proboszcz pozostali. Pogodzony z właścicielem zamku dzięki jego niespodziewanemu przybyciu i zachwycony jego hojnością urzędnik municypalny zbliżył się do niego, by mu udzielić pewnej wiadomości. Inżynierowie oglądali most na Marnie. Czekali tylko na odejście dragonów, by go wysadzić w powietrze. Jeżeli pan Desnoyers chciał wracać do Paryża, to była ostatnia chwila.
I znowu wątpliwości ogarnęły Desnoyersa. Szaleństwem było pozostawać tu. Ale jeden rzut oka na zarośla, na których tle odcieniały się wieżyczki zamku wystarczył. Nie... nie... „Trzeba skończyć, co się zaczęło“.
Pojawiły się ostatnie gromadki dragonów, wynurzające się na gościniec z różnych stron lasu. Prowadzili konie za cugle, jak gdyby ich bolał ten odwrót. Oglądali się ciągle za siebie, z karabinem w ręku, gotowi przystanąć natychmiast i strzelać. Inni, pilnujący barykady, siedzieli już na siodłach. Szybko sformował się oddział, rozległy się głosy oficerów i żwawy kłus z towarzyszeniem szczękań broni jął oddalać się za plecami don Marcelego.
Ten pozostał przy barykadzie w samotności najgłębszego milczenia, jak gdyby świat wyludnił się nagle. Dwa psy, opuszczone przez ucieczkę swoich panów, krążyły dokoła niego, łasząc się, jak gdyby błagając jego opieki. Nie mogły znaleźć upragnionego schronienia na tej ziemi stratowanej i jakby przeobrażonej przejściem tysięcy ludzi. Zgłodniały kot czatował na ptaki, które zaczęły nadfruwać w to miejsce. Nieśmiałemi uderzeniami dzióbków wyjadały resztki żywności, pozostawionej przez konie. Jakaś kura bezpańska ukazała się także, by bronić swojej uczty przed skrzydlatą rzeszą, ukrywającą się dotychczas wśród drzew i krzaków. W tej głębokiej niszy odzywał się teraz wyraźnie szmer liści, brzęczenie owadów, letni oddech ziemi nagrzanej słońcem, wszystkie odgłosy przyrody, które umilkły trwożnie pod ciężarem zbrojnych ludzi.
Desnoyers nie zdawał sobie dokładnie sprawy z biegu czasu. Wszystko, co minęło, wydawało mu się złym snem. Otaczający go spokój czynił nieprawdopodobnem to, co go poprzedzało.
Nagle na samym końcu drogi na najwyższym skłonie wzgórza tam, gdzie biała jej wstęga dotykała widnokręgu, zobaczył coś poruszającego się. Byli to dwaj jeźdźcy; dwóch żołnierzyków ołowianych, jakby wypadłych z pudełka z zabawkami. Mieli ze sobą lunety, które im pomagały w rozpatrywaniu okolicy i patrzeli. Obaj przybrani w popielato-zielone barwy dzierżyli lance, a ich kaski zakończone były spiczastym szpicem... Oni! Nie mógł wątpić; miał przed oczyma pierwszych ułanów.
Czas jakiś stali nieruchomo, jak gdyby badając widnokrąg. A potem, z ciemnych zarośli brzeżących obie strony gościńca zaczęli wysuwać się inni i inni i skupiać w gromadę. Sylwetki ich odcinały się teraz na białem tle drogi. Posuwali się zwolna, jak ci, którzy się obawiają zasadzki i oglądają uważnie to, co ich otacza.
Konieczność cofnięcia się zmusiła don Marcelego, by przestał patrzeć. Niebezpiecznem było, aby go tu zastali. Ale gdy opuścił szkła, stało się coś nadzwyczajnego. W niewielkiej odległości tak, że rzec było można, że dotknął by się ich ręką zobaczył ludzi idących pod osłoną drzew po obu stronach drogi. Ogarnęło go jeszcze większe zdumienie, gdy przekonał się, że byli to Francuzi, bo wszyscy mieli kepi. Skąd się tu wzięli? Przypatrzył im się bliżej bez pomocy lornetki tuż przy barykadzie. Byli to maruderzy w opłakanym stanie i w najrozmaitszych mundurach, żołnierze linjowi, znani spieszeni dragoni. A razem z nimi strażnicy leśni i żandarmi miejscowi, którzy otrzymali również rozkaz odwrotu. Wszystkiego razem z pięćdziesięciu ludzi. Byli pomiędzy nimi zdrowi i silni, inni trzymali się na nogach z najwyższym wysiłkiem. Wszyscy byli pod bronią.
Doszli do barykady, oglądając się ciągle poza siebie i pod osłoną drzew śledząc powolne zbliżanie się ułanów. Na czele tej pstrej gromady szedł oficer żandarmerji stary i otyły z rewolwerem w prawicy, z wąsami najeżonemi wzruszeniem, z nienawistnym blaskiem w błękitnych oczach, przysłoniętych ciężkiemi powiekami. Wślizgnęli się na drugą stronę barykady nie dając baczenia na tego ciekawego świadka, gdy olbrzymi huk, od którego zadrżały domy, targnął powietrzem.
— Co to takiego? zapytał oficer, po raz pierwszy spoglądając na Desnoyersa.
Ten pośpieszył z odpowiedzią; był to zburzony w tej chwili most. Dowódca zaklął. Ale jego oddział pozostał obojętnym, jak gdyby zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości.
— Wszystko jedno umrzeć tu czy gdzieindziej — dodał oficer.
Wielu zbiegów przyjęło z nagłem posłuszeństwem to postanowienie, które ich zwalniało z męki posuwania się dalej. Prawie ucieszyli się przeszkodą, która im zagrodziła drogę. Instynktownie pochowali się w najbardziej osłoniętych miejscach barykady. Inni zajęli opuszczone domy, w których już przedtem gospodarowali dragoni. Wszyscy byli radzi, że mogą odpocząć bodaj bijąc się. Oficer chodził od jednych do drugich, wydając rozkazy. Nie powinni strzelać dopóki im nieda znaku.
Don Marceli patrzył na te przygotowania z nieruchomością zdumienia. Tak szybko i nieoczekiwanie zjawili się ci maruderzy, że wydawało mu się wciąż, iż śni. Nie mogło być niebezpieczeństwa w tem niesamowitem położeniu. Wszystko było złudą. I stał dalej na dawnem miejscu, nie słysząc porucznika, który mu nakazywał gburowato, by uciekał co żywo. Przeklęty uparciuch!
Echo wybuchu zapełniło drogę jeźdźcami. Ukazywali się ze wszystkich stron, łącząc się z pierwszą gromadą. Ułani galopowali z przekonaniem, że miasteczko było opuszczone.
— Ognia!
Desnoyersa otoczyła chmura odpadków, jak gdyby posypały się drzazgi ze wszystkich drzew, jakie miał przed oczyma.
Pędzący oddział przystanął raptownie. Pewna ilość ludzi runęła na ziemię. Jedni podnieśli się prędko i uskoczyli z drogi w bok widocznie z zamiarem ukrycia się. Inni pozostali nieruchomo rozciągnięci na plecach lub na brzuchach z bezwładnie opadłemi rękoma. Konie bez jeźdźców szalonym galopem pomknęły w pole z cuglami na wiatr, podniecane luźno wiewającemi strzemionami.
I po chwili niepewności, jaką go śmierć i zdumienie przygwoździły do miejsca, cały oddział pierzchnął momentalnie i zniknął wśród zarośli.






  1. Boches pogardliwa nazwa dawana Niemcom. (przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.