Chatka w lesie (Kondratowicz)/Część druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Chatka w lesie
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom IV
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
CHATKA W LESIE.

DZIWACTWO DRAMATYCZNE
CZĘŚĆ DRUGA.


OSOBY:
MARYA.
HENRYK.
MARYA.
PAN MARSZAŁEK, ojciec Maryi.
PAN SĘDZIA Płodozmian.
TRZASKA, stary myśliwy, sąsiad Henryka.
MATEUSZ, stary służący tegoż.
WIEŚNIACY.



USTĘP PIERWSZY.
(Ciemny las — opodal schludna chatka).


HENRYK (zamyślony, siedząc na wywróconej kłodzie, mówi do siebie).

Tak tu miło, jak w Raju, choć ciemno, jak w grobie!
Jak tu rzeźwo mym piersiom, po ciężkiej chorobie!...

Serdecznie bądź pozdrowień ciemnych puszcz namiocie!
Tak dawno z całą żądzą garnąłem się do cię;
Lecz głuszon gwarem świata, kędy troski bodą,
Człek nie czuł się być godnym rozmawiać z przyrodą;
Duch niedosyć był święty, niedość uroczysty,
Rozważać szelest dębów, albo jodeł świsty,
Nie rozumiał strumyka, co wśród olszyn burczy,
Zapomniał pisku wilgi i mowy przepiórczej...
Część tutaj była mojej, część nie mojej winy...
Ot, jak ten trup zwalonej na ziemię sośniny,
Czemu się nie podniesie? czemu nie zieleni?
Bo ma próchno pod korą, a robactwo w rdzeni,
Bo sam środek jej piersi młodzieńczej, a wątłej
Porozbijały żołny, poraniły dziątły.
Rozsochate jej ręce zielenią się, kwitną,
Ale to mchem zielonym, trawą pasorzytną...
Tak i z sercem człowieka, tak i z głową jego:
Gdy niedole obarczą, gdy troski oblega,
Życie niby to tleje, krew obrót swój kreśli,
Lecz karmi pasorzytne uczucia i myśli.
Kiedy ręce opadną, gdy zamroczy głowę
Wśród niemierzonych godzin lenistwo grobowe,
Nie znajdziesz dobrej woli, ani chwilki czasu
Na modlitwę pod krzyżyk, na dumkę do lasu.
I cóż wtedy natura obchodzić nas może?
Słowik śpiewa — tem lepiej, snadź w dobrym humorze;
Kraśnieje złota jutrznia — co mi tam do złota?
Wietrzyk łąkę kołysze — a i to robota!...
O! takie to bluźnierstwa i urągowiska
Człek z matowem spojrzeniem na przyrodę ciska;
Bo, przygnębion ku ziemi, sam o sobie nie wie,
Jak bujny zagon żyta po gęstej ulewie.
Lecz Bóg przesyła promyk pogodnego słonka,
Ten w ciemną otchłań duszy kiedy się zabłąka,
Kiedy z piersi upadnie gniotąca opoka,
Gdy łza rzewna opłucze kataraktę z oka,
Wtedy idzie myśl zbawcza i lepsza otucha...

MATEUSZ (wychodzi z gęstwiny z koszem grzybów).

W Imię Ojca, i Syna, i świętego Ducha!
Wszak to pana po lesie i chart nie dogoni!
A święty Mateuszu! a święty Antoni!
Ja latam, biegam, hukam — od chaty Jakóba
Tropię zgubę po lesie...

HENRYK.

A jakaż tam zguba?

MATEUSZ.

O święty Bonifacy ! o święty Gerwazy!
Pan sam zginąłeś z domu!

HENRYK.

Jestem na rozkazy.
Czegóż tam chcesz ode mnie?

MATEUSZ.

At, nic... jedno słowo:
Chciałem panu przypomnieć gorączkę nerwową,
I co przepowiadała doktorska nauka:
Że kto się nie szanuje, recydywy szuka.

HENRYK.

Daj pokój, Mateuszu! mnie tutaj tak błogo!
Tutaj serce odetchnąć, myśli bujać mogą,
Tu skupiam dawnych wrażeń rozproszone szczęty,
Po tak długiej chorobie.

MATEUSZ.

A święty Wincenty!
Alboż pan nie rozumie, co to z tego bywa?
Z tych dumań, wrażeń, marzeń — będzie recydywa.

HENRYK.

Wszakem zdrów od tygodnia.

MATEUSZ.

O święty Gerwazy!
Nerwowa... i sercowa... gorączka dwa razy!
Pan myślisz, że ja nie wiem, jaka tu zawiłość?

Miłość rodzi gorączkę, a z gorączki — miłość;
I tak idem per idem, jak mówi wikary,
A do końca nie trafim.

HENRYK.

Nie bój się, mój stary!
Gorączka już minęła, a miłość ochłodła.
Chcieć Maryi zapomnieć — byłaby myśl podła,
Poprzysiągłem raz kochać i uczuć nie zmienię;
Ale nazbyt gwałtowne przygasły płomienie.
Nic mi obrazu Maryi z serca nie wyziębi...
Ty nie wiesz, jak to słodko w tych ostępów głębi
Marzyć o niej, przebaczyć jej płochej pustocie,
Odnawiać miłych wspomnień niezliczone krocie,
Wywołać cień jej ducha wyobraźni siłą,
Szczebiotać z nią i gwarzyć, jak to się gwarzyło
W szczęśliwsze chwile życia, jak tu czas upływa!
Nie uwierzysz, mój stary!

MATEUSZ.

Będzie recydywa!
Nerwowa, czy sercowa, albo razem obie.
Ej, panie! jak Bóg miły, strzeż się po chorobie!
Na dwoje babka wróży — ja tu niewidomy,
Byłem świadkiem niedobrej u pana symptomy:
Pan gadałeś sam z sobą — czy pan to pamięta?
O święty Mateuszu! Małgorzato święta!
Patrzę... to pan... podchodzę... i bliżej znów patrzę:
Gada... macha rękami, jak aktor w teatrze...
Może przez pięć Ojcze nasz — ja cały się trwożę;
Gorączka, myślę sobie, nie dopuszczaj Boże!
A po takich cierpieniach, o święty Sylwestrze!
Wszystkie momenta życia stoją na regestrze!
Gadać samemu z sobą — to, uczciwszy uszu,
Grozi coś mentus captus.

(Świdruje sobie po łbie).
HENRYK.

Nie, mój Mateuszu!
Ja nie z sobą gadałem,

MATEUSZ.

A z kimże?

HENRYK.

Z drzewami!
Gniewały się, że miasto za długo mię mami,
Że boleść mego serca, że męki i burze
Nie przyszedłem powierzyć znawczyni naturze.
Gniewał się na mnie strumień, i ten las sosnowy,
I ptaszki, żem zapomniał ich serdecznej mowy.
Musiałem je powitać, musiałem przeprosić;
A ty, stary, sądziłeś...

MATEUSZ.

A dosyć już, dosyć!
Ja rozumiem — pan myślisz, że u Mateusza
To już drewniana głowa i kamienna dusza?
Mnie samemu, i nieraz, ot tak czasem chce się
Zamyślić się, pogadać z drzewami, co w lesie,
I z mych dumań Bożemu spowiadać się światu;
Lecz powoli przychodzę jakoś do ochwatu:
Wszak to martwe stworzenia, gadam czy nie gadam.
Ot lepiej się samemu Stwórcy wyspowiadam.

HENRYK.

Mój dobry Mateuszu, bądźmy z sobą szczerzy:
Jakże gadasz ze Stwórcą?

MATEUSZ.

Mówię pięć pacierzy,
Pięć razy Zdrowaś Maryo, jedno Wierzę w Boga —
Ot jakoś i pociecha znajduje się błoga,
I nie śmieją się ludzie, choć posłyszą czasem,
Bo ja gawędzę z Bogiem, a nie z ciemnym lasem.
To samo radzę panu.

HENRYK.

O mój dobry starcze!
Czyż Boga roztargnioną modlitwą obarczę?
Modlę się, a myśl ziemska wciąż do mnie powraca.

MATEUSZ.

I na to jest ratunek.

HENRYK.

A to jaki?

MATEUSZ.

Praca.
Weź pan strzelbę, czy książkę, albo kosz na rydze,
Pracuj, aż panu czoło spotnieje w fatydze.
To się grzędę pokopie, to drzewko zaszczepi,
To i myśl swobodniejsza, i modlić się lepiej.
Siądziesz pan do wieczerzy, stukniesz kielich wina,
To i sen, i apetyt powracać zaczyna,
A robak gorzkich myśli, co serce przejada,
Zatruje się od razu.

HENRYK.

O biada mi, biada!
Nie umiem znaleźć pracy, choć jej serce szuka.

MATEUSZ.

Ej, panie! wolne żarty! Gdyby mi nauka,
Gdybym, co pan, przeczytał książek choć w połowie,
Toż tobym ja pracował, i sobie na zdrowie,
I drugim na pożytek! Co to, panie, w lesie
Człek wyrwie się na chwilę, to i plon przyniesie.
Patrzaj pan: co tu ziółek! gdybym czytał księgi,
Doszedłbym ich własności, ich całej potęgi.
O święty Mateuszu! o święta Doroto!
Tu choroby po wioskach biednych ludzi gniotą,
To jabym ziółek leśnych miał zapas gotowy,
To od kaszlu, mospanie, to od bólu głowy.
Tu wilki robią szkodę — a dosyć wam, dosyć!
I starałbym się szlachtę i włościan uprosić,

Otoczyłbym obławą cały obszar łasa;
Człek się dobrze zabawi, uczciwie pohasa,
A w dodatku i naród wspominałby wszędzie,
Bo wilczysko ich trzody pustoszyć nie będzie.
Gdybym ja czytał książki... powoli, powoli,
Wyczytałbym, co piszą o uprawie roli,
Począłbym własne grunta wyorywać lepiej,
Jakiś się nowy koncept na gruncie zaszczepi...
O święty Mateuszu! intrata się sporzy,
Jeden, drugi zobaczy, że idzie niezgorzej,
Poczną próbować szlachta, a dalej wieśniacy,
Jedni oszczędzą kosztu, drudzy sobie pracy/
Ot będzie i zasługa: skorzysta lud Boży.
święty Mateuszu! o święty Ambroży!
Daj mi, panie, naukę i książki, co w szafie,
A w lesie już ja sobie zaradzić potrafię,
I nie będę się skarżył, że mi w sercu bodzie,
I nie będę z drzewami gawędził na kłodzie,
I Bogu się zasłużę, i sobie wystarczę.
No, panie — czas na obiad.

HENRYK.

Dziękuję ci, starcze!
Nauczyłeś mię goić ciężką w sercu ranę:
Z poety słów ja czynu poetą zostanę.
Czynu!... na tej pustyni... tak! żaden pan świata,
Żaden rycerz, poeta, żaden dyplomatą,
Niema tak pięknej drogi w swych działań zakresie,
Jak Litwin dobrej woli, w nędznej chatce w lesie!
Witaj mi, chatko leśna, ustronna, wieśniacza,
Którą tyle serc biednych a dobrych otacza!
Oni pracują krwawo — pracujmyż pospołu:
Piękna niwa do pracy!

MATEUSZ.

Dano już do stołu.
My o gruszkach na wierzbie pięciem, jak w malignie,
A tam pieczeń się spali i zupa ostygnie.

Zebrałem trochę rydzów na borowym mszarze,
Jak zmówić pięć pacierzy, zaraz je usmażę.
Idź pan powoli lasem, a ja skoczę dołem.

(Odchodzi spiesznie).

HENRYK.

Życie czynu!... Ty, Maryo, bądź moim aniołem!
Twym natchnieniom winienem tej chaty nabycie!
Pocznę myślą o tobie odrodzone życie,
Pocznę żyć w mojej chatce, jakby w ojcowiźnie,
Pocznę wspierać, pocieszać, nauczać me bliźnie,
A tak i dolę własną, i drugich osłodzę...
Święty duchu natchnienia, wspieraj mię na drodze!




USTĘP DRUGI.

(Rzecz w restauracyi).



MARSZAŁEK (przeglądając kartę potraw).

O dzisiejszym obiedzie dobrą mam otuchę.

(Do służącego):

Dasz nam chłodnik... potrawkę, jeśli mięso kruche,
A na trzecie...

(Zamyśla się).

Bekasa...

SĘDZIA.

Ale przed bekasem.
Pan marszałek staruszki wypije tymczasem.
Chłopcze, daj staruszeczki!

MARSZAŁEK.

Prędko przynoś jadło.

SĘDZIA.

A widzi pan marszałek, jak dobrze wypiło,
Że dzisiaj kropnął deszczyk — toć dróżka nie kurzy.

MARSZAŁEK (opinając serwetę).

Powiem ci, panie sędzio, ten projekt podróży
Wcale mi nie do smaku, choć ja lubię drogę.
Zamykam się w powozie — no! i chrapnąć mogę;
Ale rozpacz porywa w obiadowej porze:
Znasz, sędzio, nasze karczmy.

SĘDZIA.

Nie dopuszczaj Boże!
Znajdziesz tam kwaśne piwko i Śledzia kawałek.

MARSZAŁEK.

Więc na licho ta podróż?!

SĘDZIA (z uśmiechem).

Widzi pan marszałek,
Trudno czasem odmówić prośbom pięknej buzi.
Chce kobieta — chce Pan Bóg, — tak mówią Francuzi.

(Biorąc od służącego kielich gorzałki)

W rączki pana marszałka!

(Wypija mały kielich, a nalewa marszałkowi większy).

Staruszeczka przednia!
Córka pana marszałka chce jechać do Wiednia,
Chce zwiedzie brzegi Renu, zabawie w Tryeście...

MARSZAŁEK.

A chłodnik czy podadzą?

SĘDZIA.

Chce do Rzymu wreszcie.
To pięknie, bardzo pięknie... Młodziutka się nudzi,
Chce poznać obce kraje, poznać obcych ludzi.
Co robić?... trzeba uledz przed niewieścią władzą...
Zresztą, panie marszałku...

MARSZAŁEK.

A chłodnik czy dadzą?

SĘDZIA.

Zresztą, panie marszałku...

MARSZAŁEK.

Z rakami i z lodem.

SĘDZIA.

Podróż do miłych wrażeń staje się powodem.
Pan marszałek zobaczy, jakie to słodycze:
Coraz nowy widoczek...

MARSZAŁEK (zajadając przyniesioną potrawę).

I ja na to liczę:
Wiedeńskie salcesony głośne w Europie,
W Johannisbergu dobrem winem się zakropię,
W górach szwajcarskich sery i smaczne, i tanie,
A we Włoszech makaron... historyczny, panie!
To słyszę piękna ziemia: oliwa dojrzewa,
Sardynki prosto z morza, pomarańcze z drzewa.
Podróż mi się uśmiecha; ale będziem w biedzie,
Póki człowiek ojczystych granic nie przejedzie:
Och, wiadomo, wiadomo, co u nas podróże!

(Wzdycha).

SĘDZIA (z ukłonem).

Ja panu marszałkowi do granicy służę;
A mam właśnie kucharza — talencik nielada:
Czy sosik, czy zraziki, czy wreszcie sztufada,
I prędziuchno, i smaczno sporządzi, jak z płatka;
A wyborny obiadek, życzliwa gromadka,
Jakoś podróż osłodzą...

MARSZAŁEK.

O! dziękuję tobie!

SĘDZIA (do siebie).

A w podróży maleńki interesik zrobię.
W mieście pełno młodzieży — tu ciągła przeszkoda,
A w drodze może jakoś zręcznostka się poda
Przysłużyć się grzeczniutko, coś przemowie słodziej,
Pół miliona posagu nie piechotą chodzi.
Dziewczę wcale nieszpetne.

 

MARSZAŁEK.

Chłodniki mi służą.

(Smakując resztki w talerzu):

Wprawdzie za mało octu, a soli za, dużo,
A lód niedosyć zimny... ale mniejsza o to.

SĘDZIA.

Winka, panie marszałku.

MARSZAŁEK.

Wypiję z ochotą.

SĘDZIA.

Czy reńskie?

MARSZAŁEK.

Wszystko jedno... reńskie czy madera,
Po chłodniku od zimna żołądek zamiera.

(Dzwoni).

Gdzież służący?... to kara Boża z tą posługą!

SĘDZIA (do służącego, który wchodzi).

Buteleczkę madery.

MARSZAŁEK.

I potrawę drugą.

(Służący ustawia potrawy i nalewa wino).

MARSZAŁEK (zapijając).

Bieda!... bieda na świecie!

SĘDZIA (z westchnieniem).

Och! bieda na świecie!

MARSZAŁEK (jedząc).

Wiesz, sędzio!... moja Marya, to szalone dziecię:
Natura rozpieszczona, kapryśna, kobieca,
Dzisiaj chce szyby z okna, jutro kafli z pieca,
I dogódź tu dziewczynie!... a dogadzać muszę!
Widzę, jakieś cierpienie zatruwa jej duszę;
Muszę dzielić jej myśli, zachcenia i zdania:
Ja mam serce ojcowskie, pełne przywiązania...
Choć zresztą dobre dziecię... lecz nazbyt mię meczy.

Bo ja lubię wygodę... minął wiek młodzieńczy...
Pracowaliśmy długo... czas być swobodnemi...

SĘDZIA (z westchnieniem).

Wygódka i swobódka — dwa szczęścia na ziemi!
I ja do nich, marszałku, wzdycham pokryjomu.

MARSZAŁEK (zapija).

Widzisz, sędzio kochany... tyś przyjaciel domu,
Ty się ze mną podzielisz mym ciężkim kłopotem.

SĘDZIA.

Marszałku dobrodzieju! czy wątpiłeś o tem?
Niech się pańskie serduszko we mnie zabezpieczy.

MARSZAŁEK.

Słuchaj więc...

(Sędzia przysuwa się konfidencyonalnie).

MARSZAŁEK (smakując potrawę).

Mięso twarde, a sos nie do rzeczy.

(Do służącego).

Uważasz? same kości... same dajesz grzbiety.
Przynieś pieczeń huzarską, lub bite kotlety.

(Do sędziego).

Słuchaj więc... moje stare zbliżają się lata...

(Do służącego).

Do kotletów oliwa, ocet i sałata.

(Do sędziego).

Stare lata nadchodzą... przy innem zajęciu
Czas o córce pomyśleć.

SĘDZIA.

A raczej o zięciu...
Winka, panie marszałku!

(Nalewa mu kielich. Do siebie):

Jesteśmy ciekawi.

MARSZAŁEK.

Młodzieży bywa dosyć, lecz jej to nie bawi
Lubiła dawniej taniec, śpiew, muzykę, stroje;

Dzisiaj tak posmutniała, że się suchot boję.
Na życia czcze i smutne skarży się koleje,
A co mię bardziej trwoży... że nic a nic nie je:
Na obiad szklankę mleka... niechże mi kto powie,
Skąd tu będzie wesołość? skąd się weźmie zdrowie?
Czyż nie wstyd ci — powiadam — być z tak bladą twarzą?
Niech ci zrobią rosołu, niech zrazów usmażą,
Posil się, potem zaśniesz; a w jednej godzinie
Obaczysz, że ci nuda i tęsknota minie.
Czy myślisz, że mię słucha? Gdzie tam! ani trocha!

SĘDZIA (półgłosem).

Może jaka miłostka... może kogo kocha...
Uważa pan marszałek... potrzeba znać ludzi...

MARSZAŁEK.

Gdzie tam! Zabawa męczy, a młodzież ją nudzi.
Młodzieży dosyć bywa, wszyscy nią zajęci;
Lecz ona dziwactwami każdego zniechęci.
Jeden dla niej zbyt pusty — trzpioce się, jak dziecię,
Drugi zbyt hałaśliwie o postępie plecie,
Trzeci zanadto strojny, urodą się puszy,
Tamten ma pustkę w głowie, tamten pustkę w duszy,
Do każdego coś znajdzie, wyszuka,, dopatrzy...

SĘDZIA.

To znaczy dobrą główkę — rozsądek najrzadszy:
Bo tylko zastanów się marszałek dobrodziej,
A pewno swoje zdanie z mojem zdańkiem zgodzi.
Patrz na naszych młodzików, przeznaj ich nałogi:
Znajdziesz, wszystko wietrzniki, trzpioty, demagogii
Córce pana marszałka z serduszkiem i głową
Słusznie, że się wydają ckliwie i jałowo!
Jej potrzeba mężulka wcale inszej treści,
Coby miał wiek dojrzały... tak... lat ze czterdzieści.

MARSZAŁEK.

To może już za wiele.

 

SĘDZIA.

Tak... trochę za wiele;
Zdanie pana marszałka z ochota podzielę.
Więc... około czterdziestu... mniej więcej tych latek.
Trzeba, żeby posiadał powagę i statek,
Człowiek miły, grzeczniutki, choć przyłóż do rany,
I dobrze z interesów biegiem obeznany.
Bo pytam... dać fortunkę młodzikowi z miasta,
Nie tylko nie przymnoży, lecz jeszcze rozszasta!
Trzeba człeka ze sprytem, co da sobie rady,
Urządzi interesa...

MARSZAŁEK.

Urządzi obiady...
To rzecz ważna w pożyciu.

SĘDZIA.

Tak... tak, nie inaczej,
A może pan marszałek jeszcze winka raczy?

(Nalewa wina).

Potem szklaneczkę lodów... po obiadku zdrowo...
Powinien mieć fortunkę i kwotę gotową:
Bo też biorąc posagu pół miliona, słyszę,
Niech pan zięć ewikcyjkę na dobrach zapisze.

MARSZAŁEK.

Pół miliona posagu!! co ci, sędzio, w głowie?

SĘDZIA, (obojętnie, pijąc wino).

A ileż?... tak... na przykład?...

MARSZAŁEK.

Coś dać postanowię;
Może jakich ze trzykroć... ze czterykroć może...

(Ziewa).

SĘDZIA (na stronie).

Trzeba go tylko w dobrym utrzymać humorze.
Obiadek jakoś trafia do serduszka sknery.
Hm... licząc sześć procentów... to dwadzieścia cztery...
Niezła roczna intratka... Śmiało, w Imię Boże!

(Głośno):

Marszałku dobrodzieju! niedyskretnie może,
Gdy się spytam... tak sobie... przez ciekawość marną:
Czy w gronie tych młodzików, co się zewsząd garną,
Upatrzyłeś już kogo... tak sobie... z daleka?...

MARSZAŁEK.

Uważałem przed rokiem młodego człowieka,
Który ją szczerze kochał — prawda, człek ubogi...

SĘDZIA.

A jakaż ewikcyjka?...

MARSZAŁEK.

Poczekaj, mój drogi!
Z dobrem sercem...

SĘDZIA (na stronie).

To mniejsza — ciekawość mię drażni...

MARSZAŁEK.

Nieboszczyk jego ojciec był ze mną w przyjaźni;
Biedak, wkońcu podupadł, to się wszystkim zdarza...
Ale jakie miał wina!... jakiego kucharza!
To, powiadam ci, rozkosz nad wszelkie wyrazy!...
Bywało, zrazy dają... a ja lubię zrazy...
Tylko, sędzio... uważasz, jam kapryśnik stary:
Sos powinien być wonny i pieprzny do miary, —
Nie dodawać doń octu — tego nienawidzę;
Lecz za to ujdą trufle, albo świeże rydze,
Dobrze podsmaż cebulkę... to choć zaproś króla!

SĘDZIA.

O! dla mnie to przysmaczek, smażona cebula!
Lecz ten pan, co o rączkę twej córki się stara?...

MARSZAŁEK.

Poczciwy, lecz ubogi...

SĘDZIA.

To nierówna para.

MARSZAŁEK.

Syn mego przyjaciela...

SĘDZIA.

I tego niedosyć.

MARSZAŁEK.

Umie swój niedostatek z godnością przenosić.

SĘDZIA.

I to jeszcze nie powód.

MARSZAŁEK.

Ma ciotkę bogatą.
A kocha moją córkę...

SĘDZIA.

A ona co na to?

MARSZAŁEK.

Wiedziałem, że go kocha — i byłem już gotów,
Dla jego pięknych zasad, dla dobrych przymiotów,
Powierzyć mu jej rękę. Skrycie się kochali;
Potem on gdzieś wyjechał, o sto mil, czy dalej,
Ona długo chodziła tęskna a wybladła,
Wzdychała co godzina, nic a nic nie jadła;
Aż mi był żal niebogi... Wtem nadszedł karnawał,
A pamiętam, jak dzisiaj, miałem sarny kawał;
Ruszam tedy konceptem, na jaki mię stanie,
I całą naszą młodzież spraszam na śniadanie;
Potem jakoś na obiad, potem wieczór dałem...
Uważam... moja Marya tańcuje z zapałem;
Już wzdycha coraz rzadziej, a częściej się śmieje...
Ten i ów, jak uważam, już powziął nadzieję.
Ja na takie odmiany zdała sobie patrzę.
Dziś chce być na wieczorze, a jutro w teatrze,
Pojutrze na szlichtadzie, i znów na wieczorze, —
Słowem, tak się roztrzpiota, że nie dopuść Boże!
Wtem — dawny jej kochanek, co rok tu nie postał,
Powrócił... wyznał miłość — i odkosza dostał.
Jeszcze ze dwa miesiące bawił ją wir ludzi;
Potem znów zesmutniała, znowu świat ją nudzi.
Poczęła się urągać z całej naszej młodzi,
I znowu często wzdycha — oko łzą zachodzi,

Nic nie je... znak widoczny, że zdrowie nie służy...
A teraz już się gwałtem napiera podróży, —
Rad nierad muszę jechać!...

SĘDZIA (na. stronie).

To ciekawe rzeczy...
Więc to miłość... miłostka... czyż podróż uleczy?...
Lecz nie traćmy nadziei... posążek bogaty,
Do trzydziestu tysiączków dorocznej intraty...
Młode piwko wyszumi... jakoś się uchodzi...

(Głośno):

Otóż tedy, uważa marszałek dobrodziej,
Nic niemasz nad wojażyk — rozerwie się trocha,
Może kogo pokocha...

(Na stronie):

I pewno pokocha.
Ja będę jej wyrządzał grzecznostki nieznaczne,
Pocznę na nią poglądać, potem wzdychać zacznę.
Z lekka poczernię włosy, które śnieżyk prószy,
I powoli... powoli... wkradnę się do duszy...
Interesik niezgorszy — popróbujmy doli...
Trzeba tylko grzeczniutko, słodziutko, powoli,
A może się powiedzie na drodze zalotów...

SŁUŻĄCY (wchodząc).

Pański powóz już gotów.

MARSZAŁEK (budząc się).

Co! powóz już gotów?
Weź tedy kosz madery i sera na drogę:
Czasem, widzisz, od nudów posilić się mogę.
W powóz włożyć poduszkę i dwa materace.

(Dzwoni).

A podajcie rachunek!

SĘDZIA (z ukłonem).

Oj! ja sam zapłacę:
Marszałku dobrodzieju, o! Pan Bóg mi świadek,
Chcę mieć szczęście, że dzisiaj mój zjadłeś obiadek —
Rozliczymy się w drodze.

MARSZAŁEK.

Niechże i tak będzie.

(Do służącego).

W powozie miękką pościel, proszę mieć na względzie.
Włożyć mi jaką książkę — chociaż nie literat,
Muszę teraz książkami bawić się rad nierad,
Ro czytając, najlepiej zasypiać w dni słotne.

SĘDZIA.

Mam tu właśnie Gawędki i rymy ulotne.
Autor ich doświadczony, czy w wierszu, czy w prozie.
Ręczę, że pan marszałek wnet uśnie w powozie
Na najpierwszej karteczce — doświadczona próba!

MARSZAŁEK.

O! to... to! panie sędzio!... to mi się podoba!
Z tylu książek, co dzisiaj piszą dla pieniędzy.
To mi dzieło najlepsze, co uśpi najprędzej:
Jest przynajmniej cel pisma...

SĘDZIA.

A wierszyków zwłaszcza!

MARSZAŁEK (do służącego).

Dać mi ciepłe kalosze, nie zapomnieć płaszcza...
Szlafmycę i parasol, bo na deszcz się zbiera;
Flaszę gdańskiej gorzałki, sucharków i sera,
Lulkę, tytuń, krzesiwo... No, bywajcie zdrowi!
Ruszajmy, panie sędzio!

SĘDZIA.

Służę marszałkowi.
(Odchodzą).




USTĘP TRZECI.

Przed schludną chatką w lesie MATEUSZ na stole suszy ziółka i mówi zwolna do siebie.

O święty Mateuszu! chcę płakać, jak dziecię.
Jak to wszystko i dobrze, i mądrze na świecie!

Parę garsteczek zielska... ot suche badyle!
A tu zdrowia ludzkiego, tu Bożych łask tyle!
W każdem marnem ziółeczku jakiś dar ukryty:
Ot Absinthum vulgare, — piołun pospolity,
A od febry jedyny! — Ot garstka rumianku,
Jak od rozlicznych chorób leczy bez przestanku!
Żywokost na ból piersi cudownie pomaga;
Na wściekliznę wyborna Alisma plantaga;
Ślaz pomagał od kaszlu w najdawniejsze czasy.
Kmin wyborny do chleba, majran do kiełbasy,
Mięta na ból w żołądku, choćby Bóg wie jaki,
A tomba i bławatki pyszne do tabaki!...
O święty Mateuszu! o święty Ambroży!
Jak to w każdej roślince kryje się duch Boży!
Ja człowiek nieuczony — a w głowie się kręci.
Że te dary być muszą dla jakiejś pamięci.
Ot może dano ziółkom własność i nazwanie,
Gdy się Chrystus w Betleem urodził na sianie,
Więc każda marna trawka z owej garstki siana
Jakowemś dobrodziejstwem została nadana...
Och! wielkie dobrodziejstwo, zwłaszcza tutaj w lesie,
Gdzie lekarz wieśniakowi ratunku nie niesie,
Gdzie jednym prostym środkiem, jedną garstką ziela,
Niejednemu człekowi zdrowia się udziela...
Pan Henryk, daj mu Boże i życie, i zdrowie,
Wskazał mi każdą trawkę, uczył, jak się zowie,
Pokazał jak się zbiera, jak się wszystko suszy,
Skąd ludzkość ma pożytek, a on szczęście w duszy...
Cóż za dziw, że tu biegną, jak na odpust jaki,
Przygnębione chorobą i pracą biedaki?
Że tak go błogosławi okolica rada?
A tej pięknej zasługi i na mnie coś spada!
Bo się ziółeczka zbiera, układa i suszy,
A czasem coś zaradzę w prostocie mej duszy.
Medycyna nie tęga — ale chęć życzliwa:
Ja tylko pocznę leki, a Bóg dokonywa.

(Wchodzi Trzaska ze strzelbą i torbą myśliwską).


 

MATEUSZ TRZASKA.

TRZASKA.

Dobry dzień, Mateuszu!

MATEUSZ.

Kłaniam, panie Trzaska!
A pochwalić Chrystusa czemu to nie łaska?

TRZASKA.

Otóż widzisz, że z waścią wieczysty certamen.
Niechże będzie pochwalon...

MATEUSZ.

Na wieki i Amen.
Skąd to Pan Bóg prowadzi?

TRZASKA (z mocną gestykulacją).

Otóż widzisz, z lasu.
O zwierzynie na święta myślałem zawczasu:
Wyszedłem gdzie przed świtem — a prześliczny ranek.
Myślę sobie, ot widzisz, u waszych polanek
Jest niezłe tokowisko... Zaczajam się w budzie:
Przyleciał jeden cietrzew... palnę w łeb marudzie,
Zatrzepotał skrzydłami i padł gdzieś w chróśniaki.
Powiadam... otóż widzisz... biorę stempel, kłaki,
Czyszczę strzelbę, nabijam, tulę się w zacisze,
Czekam całą godzinę — i znów szelest słyszę.
Siadł cietrzew zakochany z postacią wychudłą,
Zmierzyłem się... palnąłem... otóż widzisz, pudło...
Zbladł cietrzew i poleciał het gdzieś pod Stawiszcze!
Zakląłem do stu czartów — i znów strzelbę czyszczę,
Nabijam... Znów cieciorka zaszumiała w głuszy...
Palę... krzyknęła: Jezus! i padła bez duszy.
Czekam dalej... snem trochę zdrzemało się oko...
Cietrzewi więcej niema, a słońce wysoko...
Myślę sobie... ot widzisz... na dziś — doskonale!
Czach! wykrzesałem ognia i fajeczkę palę,
Nic nikomu nie mówiąc... Wtem... patrzę pod krzyże:
Sadzi szarak, mospanie, i uszami strzyże;

Zatrzymał się pod brzózką i wyprężył słuchy...
Ot widzisz... myślę sobie — fajkę do pazuchy.
Strzelbę na cel... pęc w piersi... zerwał się i zmyka!
Ja zrywam się... postrzegam, jest krew u kamyka,
Heżha za nim! on w pole — ja jak chart przez miedze;
Gdy go z oka utracę, to po tropie śledzę...
Krwi w tropie coraz więcej — postrzeliłem znaczy.
On na górę, ja za nim... mój szarak w rozpaczy,
Chromiąc stoczył się na dół — i ja sadzę dołem;
Chciał jegomość w zarośla — ja drogę przeciąłem...
Ot widzisz... myśli sobie: Tu nie służy rada!
Siadł pokornie i łapki, jak do prośby składa;
A ja niedługo myśląc, kolbą w łeb i basta.
Padł szarak... a godzina pewnie jedenasta!
Głód ozwał się w żołądku — nie wytrzymam dłużej —
Patrzę wkoło... ot widzisz: u was dym się kurzy...
Myślę sobie: ot dobrze! teraz hulaj dusza!
Zajdę tedy odwiedzie pana Mateusza,
Stuknę kielich gorzały na dobry początek,
Da mi kawał wędzonki...

MATEUSZ.

Ależ dzisiaj piątek!

TRZASKA.

A... piątek... otóż widzisz...

MATEUSZ.

Dam waszmości mleka.

TRZASKA.

A że mi stąd do domu wędrówka daleka,
I ciężkoby się nosie z zającem, z cietrzewiem,
To niech u was zostaną.

MATEUSZ.

Dalibógże nie wiem!
Waść, jak zwykle, nie zechcesz wziąść pieniędzy za to...

TRZASKA.

Otóż widzisz, że zgadłeś — schowaj się z zapłatą.

MATEUSZ.

A brać darmo nie mogę... pan mi natrze uszu.

TRZASKA.

Otóż widzisz, że bredzisz, panie Mateuszu!
U nas z panem Henrykiem od dawna na pieńku:
Ja mu dług mój sowity spłacam po maleńku...
Długoby o tem gadać — a tu głód dokucza.
Brrum!...

MATEUSZ.

Zaraz podam mleko i poszukam klucza,
To może się tam w szafie znajdzie i gorzała.

(Odchodzi).

TRZASKA.

O! macie Szaciłówkę!... wiem, że doskonała!
Choć się u was zapasy nie trzymają, doma:
Nasza szlachta — ot widzisz — na starkę łakoma,
A wy ludzie poczciwi i uprzejmi w chacie,
Co Bóg dał, przed drugimi pewno nie schowacie.
Taka wasza natura... ot widzisz — natura;
Kto do was zakołata, to zawsze coś wskóra:
Porada, dobre słówko, albo chleba kawał,
A niejeden i większej pomocy doznawał.
Kto, naprzykład, Maciejom dał grosza na woły?
Pan Henryk...

MATEUSZ (wchodząc ze śniadaniem i ustawiając je).

A kto zboże zwiózł nam do stodoły?
Maciej.

TRZASKA.

A kto przykarmił Płodozmiana wioski?

MATEUSZ.

A kto nam żąć pomagał? czy nie lud sędziowski?

TRZASKA.

Kto staremu Janowi dopomaga wszędzie?

MATEUSZ.

A kto nam pszczół dopatrzy, gdy Jana nie będzie?

TRZASKA.

Otóż widzisz ... odpowiedź, jak z rękawa, sypie.
A kto wspiera cichaczem wdowę po Filipie?
Mów szczerze... bez kręcielstwa.

MATEUSZ.

At, Bóg wie, co plecie!
Niema co takich rzeczy roztrąbiać po świecie.
W Piśmie świętem kazano nieść pomoc dla braci,
Ten, co w skrytości widzi, w skrytości zapłaci;
Ot dajmy lepiej pokój drażliwej rozmowie...

(Przepijając gorzałkę):

W ręce jegomościne!

TRZASKA (z ukłonem).

Daj Boże na zdrowie!

(Przyjmując nalany kielich) :

Setne lata waszmości!

(Pije).

Ot widzisz, że tęga !
Aż orzeźwia żołądek, aż serca dosięga!
A to co? Otóż widzisz, rzodkiewka i masło...

(Zajadając):

Lubię... lubię i chowam wdzięczność niewygasłą
Za gościnne przyjęcie — miła dla was praca...
Gdzież, panie Mateuszu, twój pan się obraca?

MATEUSZ (zajadając).

Z rana konno gdzieś czmychnął.

TRZASKA.

To nie bez kozery.
Przysiągłbym — otóż widzisz — jak dwa a dwa cztery,
Że się po to sam jeden wymyka z ukradka,
Iż dobrego uczynku nie chciałby mieć świadka;
On się dobrych uczynków tak wstydzi, jak grzechu...

MATEUSZ.

Co tam... dobrych uczynków — prosto dla pospiechu.
Bo to ważny i moment zyskany na czasie

 

TRZASKA.
A co jemu tak pilno?
MATEUSZ.

Podsędek źle ma się.
Pan Henryk po proboszcza ruszył do Źródliska.

TRZASKA.
Otóż widzisz, że przyszła kreska na Matyska!

Źle ma się... a toż jeszcze na przeszłej obławie,
Czy pamiętasz, jak stary dokazywał żwawie?
Staremu koncepciście język nie umilka:
Łgał za trzech, pił za sześciu i zastrzelił wilka!
Myślę sobie: ot widzisz — dziad stary a jary...

MATEUSZ.
Niezbadane Najwyższych wyroków zamiary.

Niedosyć, że do śmierci zwinął się w pospiechu,
Lecz omal że nie umarł we śmiertelnym grzechu
I nie poszedł do piekła...

TRZASKA.

A toż co nowego?

MATEUSZ.
Niech nas od zawziętości wszyscy Święci strzegą!...

Miał młodego synowca — ot zwyczajnie zucha:
Młodzik pije, gra w karty, starego nie słucha,
Sprawiał sobie hulanki w gromadzie spółbraci;
Zadłuży się po uszy, to stary zapłaci.
Tak było raz i drugi — o święty Ambroży!
Potem coraz to częściej, co dalej, to gorzej.
Podsędek się rozgniewał, a gdy opór spotka,
Powiedział: Wydziedziczę i przeklnę wyrodka!...
Tymczasem... Pan Bóg łaskaw, wola Jego święta:
Młodzik począł statkować, już się opamięta,
W przeprosiny do stryja, buch do nóg i kwita!
Ale stryj rozdąsany przeklęctwem go wita,
Wypędza ze swych progów — i tak się rozdąsa,
Że gniew, co jednej chwili namotał na wąsa,

Do śmierci w nim nie gasnął... A my tu sąsiedni;
Czasem, widzisz, pan Henryk starego odwiedzi,
Ogra go w maryasika, zaprosi na wino,
Że stary tu znajdował przyjemność jedyną.
Tak się w nim rozmiłował, że teraz w chorobie
Chciał mu wszystko zapisać.

TRZASKA.

Widzisz, myślę sobie!
A cóż na to pan Henryk?

MATEUSZ.

A święty Gerwazy!
Czyż można było przyjąć bez Boskiej obrazy?
Nie przyjął...

TRZASKA.

Co ja słyszę!

MATEUSZ.

Stary ani słucha!
Pan Henryk do proboszcza, — i tu sprawa krucha!
Proboszcz moralizował, bo głowa nielada;
Lecz jak wspomnieć synowca, dziad w gorączkę wpada.
O święty Mateuszu! aż przechodzą dreszcze!
Na ostatniej spowiedzi przeklinał go jeszcze!
Pan Henryk był w kłopotach. Po chwili... po chwili...
Z proboszczem gniew podsędka jakoś złagodzili,
Synowiec się ukorzył — no! i dostał spadek;
A pan Henryk spokojny.

TRZASKA.

To dziwny wypadek!
Mów, co chcesz, Mateuszu... a ja powiem śmiało:
Gdy stary dawał zapis, to brać należało.
Majątek rzecz niegłupia... ot widzisz, niegłupia.

MATEUSZ.

A przez niego najpewniej piekła się dokupią.
Dobry on, kiedy pracą nabyty godziwą;

Lecz pan Henryk wie dobrze co prawo, co krzywo...
Lecz dotąd coś go niema...

TRZASKA.

Otóż widzisz, niema!

MATEUSZ.

Zapóźniać się na obiad, to jego systema.
A to źle: bo nic nie jadł od samego ranka.
Ale za to go czeka dobra niespodzianka:
Twój zając, panie Trzaska, spada jakby z Nieba, —
Tylko prędko z pieczystem owinąć się potrzeba.
Poczekajcie tu nieco, bądźcie tak łaskawi.
Powiem starej kucharce, niech się szybko sprawi.

(Odchodzi).

TRZASKA (do siebie).

Majątek, to rzecz piękna! nie przyjąć majątku!
Że Mateusz żartuje, sądziłem z początku...
Nie przyjąć... krzywda ludzka... ot widzisz, sumienie!
Trzeba serca, nielada... kłaniam uniżenie!...
A ja na jego miejscu? no! pomyśleć muszę!...
Ten człowiek ma doprawdy chrześcijańską duszę,
Duszę wielką i piękną — widać to z daleka...
Jabym Niebo przychylił do takiego człeka.
On wart mego zajęcia... i dobrze się stało,
Że ja mu niespodziankę uczyniłem małą;
Samemu lżej na sercu... Za tak piękne czyny
Warto ci, panie Trzaska, stuknąć gorzaliny.

(Wychyla kielich).

Brrr... aż chce się zaśpiewać, mimo własnej wiedzy,
Piosenkę o zającu, co siedzi na miedzy...

(Mruczy piosnkę).

(Wchodzi kilku wieśniaków, potem Mateusz wychodzi z chatki).

WIEŚNIACY.

Niech będzie pochwalony!

TRZASKA.

Na wieki, na wieki!

MATEUSZ.

Co chcecie, dobrzy ludzie?

JEDEN Z WIEŚNIAKÓW.

Ot, tam od pasieki,
Na waszmościów granicy nieskoszona łąka,
To czasem się bydełko i nasze zabłąka,
Może wam zrobić szkodę — to i grzech na duszy.
No! dzisiaj mamy piątek... słonko nieźle suszy...
Pańszczyzny dzisiaj niema... więc my rada w radę:
Wójt do karczmy na czarkę zaprosił gromadę,
A przy czarce już taka stanęła umowa,
By skosić waszą łąkę...

MATEUSZ.

Na to ani słowa.

WIEŚNIAK.

Dziś zetniem — przy pogodzie jutro kopki staną.

TRZASKA.

Ot widzisz, Mateuszu, to będzie i siano,
A ja przyślę do zwózki koniska i kary.

MATEUSZ.

Bóg wam zapłać za wasze dary i ofiary!...
Lecz pana niemasz w domu.

WIEŚNIAK.

To i cóż, że niema?

MATEUSZ.

Za robotę zapłata — to jego systema,
Prawda ewangeliczna, a ja nie mam groszy.

WIEŚNIAK (drapiąc się w głowę).

Ejże szlachta wy, szlachta! każdy się panoszy,
Każdy patrzy z wysoka na biednych nędzarzy;
Kiedy nie skrzywdzi czynem, to słowem znieważy.
Człowieka, co w siermiędze, żaden nie oceni:
Daj mu serce — on rękę zaraz do kieszeni,

Zaraz ludzką przysługę mieniąc na miedziaki...
Ej, panie Mateuszu! to zły zwyczaj taki!

MATEUSZ (zakłopotany).

A święty Bonifacy! już Szymon i w złości!

WIEŚNIAK.

A bo to ciężka krzywda, proszę Jegomości!
Już drugi raz, jak przyjdę i o co poproszę,
Waszmości za fatygę przyniosę trzy grosze.

TRZASKA (śmiejąc się).

Masz byka za indyka! otóż widzisz! brawo!

WIEŚNIAK.

Bo kiedy wasz pan Henryk krzątał się tak żwawo
I wyleczył mi ojca...

DRUGI.

Kiedy w przeszłym roku
Karmił moją czeladkę zbożem swego toku...

TRZECI.

Gdy cały rok na rybę pożyczał mi siatek...

INNY.

Gdy mi garścią pieniądze dawał na podatek...

PIERWSZY.

To każdy z naszej włości przyjął wasze wsparcie,
I o żadnej zapłacie nie mówił otwarcie;
Zakarbował na sercu, co spłacie nie może,
I westchnął w głębi duszy: Wynagrodź mu, Boże!...
A kiedy my w prostocie i biednej chudobie
Przysłużyć się waszmościom uradzimy sobie,
To wy zaraz liczycie na grosze, na złote.

MATEUSZ.

No, dosyć tego... dosyć.

WIEŚNIAK.

Idźmy na robotę.

(Odchodzą).


MATEUSZ i TRZASKA.


TRZASKA (biorąc strzelbę).

A ja pójdę się przespać, bo sen klei oczy.
(Patrzy z za parkanu na drogę).

Ot widzisz, Mateuszu, ktoś tu do was kroczy,
Jakiś pan... strój podróżny... ale gęsta mina.
Ot widzisz! ktoś znajomy! coś się przypomina!...
Dalipan to Płodozmian! czy go licho niesie!?
Ten samy, co wam przedał ot tę chatkę w lesie.
I którego włościanie odeszli w tej chwili.
Tego lisa, mospanie, zwietrzę o pół mili!

Bo dał się nam we znaki swoją pańską łaską...
(Przedrzeźnia):

A duszeczko... a rybko... a kochany Trzasko!
Wypuść mi na trzy lata włókę sianożęci...
Ot widzisz, myślę sobie — choć to mimo chęci,
Jakoś zrobię dogodność dla tego paniska:
On tak się nizko kłania — tak grzecznie uściska...
Wypuściłem... ot widzisz... rok drugi i trzeci
Na moje sianożęci mucha nie zaleci,
Taki rygor, mospanie!... Myślę sobie: bene!
Ale w ośmset czterdziestym łąki poszły w cenę,
W czterdziestym pierwszym wyżej, potem wyżej jeszcze,
W czterdziestym czwartym powódź — skrzywdziły mię deszcze...
Myślę sobie... ot widzisz — w tak krytyczną porę
Od pana Płodozmiana sianożęć odbiorę.
Więc przy chodzę do niego o zwrot łąki prosie.
Jak mi pocznie graniczne dokumenta znosie,
Stare, mospanie, mapy, stare inwentarze,
Że moja łąka leży w jego łąk obszarze,
Że on mi jeszcze pola na połowę przetnie.
Że już używalności zyskał kilkoletnie!...
Bez kontraktu... bez śladu... myślę sobie: bieda!
Ot widzisz, do własności powrocie mi nie da,
A jeszcze mi procesem zakłopota głowę...

Więc tak, krakowskim targiem, łąkę na połowę.
Myślę sobie: bierz licho! z napaści nie zginę;
Tylko ekscypowałem na łące zwierzynę,
A łąka już została przy panu sąsiedzie.
Szczęściem teraz pan Henryk, siadłszy na tej schedzie,
Powrócił moją własność...

(Znowu patrząc za parkan).

Czego on tu szuka?
Strzeżcie się, Mateuszu, bo to kręta sztuka!



CIŻ i PŁODOZMIAN.

PŁODOZMIAN (wchodząc na dziedziniec, ogląda się wkoło).

Czy mnie oczy zawodzą?... Pięknieśmy zbłądzili:
Toż Czartowa Pustynia — z drogi więcej mili.

(Patrzy na zegarek).

Godzina... wpół do pierwszej — przeklęty przypadek!
A jaż chciałem marszałka prosie na obiadek;
Już do mojego gruntu zbliżali się goście...
Lecz paliki popsute, powóz pękł na moście.
Nim się wynajdzie ludzi, nim powóz przywleką,
To będzie pół do drugiej — a dworek daleko,
A obiadek ostygnie — marszałek zły srodze —
Coś mój piękny projekcik na niedobrej drodze...
Tak — Czartowa Pustynia... moja chatka w lesie...
Aż słodziutko, gdy wspomnę o tym interesie:
Przedałem ją tak świetnie! w poczciwości ducha
Poeta sypnął groszem, niechże w rączki chucha!
To niewarte pięciuset — wziąłem dwa tysiące...
Patrzcie... patrzcie... i rowy pokopał na łące,
I domeczek zbudował, i klombik przy sośnie,
I żytko na pia sęczku bardzo pięknie rośnie...
Piękna gospodareczka!... czarodziejska scheda!
Trzeba będzie pogadać: może mi odprzeda.
Lecz spieszmy, bo marszałek zły, że się marudzi.

(Podchodząc do Mateusza i Trzaski).

Kochany staruszeczku ! — czy tu niema ludzi?

MATEUSZ.

Ludzi? Święty Gerwazy!

SĘDZIA.

Tak, ludzi, duszeczko.
Na mostku... na grobelce... tuż pod samą rzeczką
Załamał się mój powóz.

MATEUSZ (przestraszony).

A święty Antoni!
Zaraz... zaraz... są ludzie! kosarze na błoni!
Huknę... i wnet się pańska wydźwignie kolaska.

(Odchodzi).
SĘDZIA (spostrzegając Trzaskę).

A duszeczko! a rybko!... a kochany Trzaska!
Jakże mi odmłodniałeś! twarz, jak kwiatek róży!
A zawsze ze strzelbeczką — polowanko służy!
Utyłeś, dzięki Bogu, i to ci do twarzy, —
Zawsze tęgi myśliwy — zajączki w lot plaży...
A pieski zawsze trzymasz?... i jak ci się wiodą?

TRZASKA.

Ot widzisz pan, mam charta i wyżlicę młodą.

SĘDZIA.

To pięknie, to prześlicznie! a jakże ich zową?

TRZASKA.

Charta nazwałem Doskocz, wyżlicę Ponową:
Oba wyborne psiska.

SĘDZIA.

To bardzo przyjemnie.
Doskocza i Ponowę pogłaskaj ode mnie,
I powiedz im...

TRZASKA (do siebie).

Ot widzisz, dla psów ma ukłony!

SĘDZIA.

I powiedz im, że kiedyś przyjadę w te strony;
Toż to popolujemy po kniejach, po błocie!

MATEUSZ (wchodząc).

Miałem tu z pańskiej wioski ludzi na robocie;
Jakem tylko powiedział — a święty Antoni!
Jak się zerwą z przestrachu, jakby na sto koni,
Polecieli do mostku bez czapek i boso,
I pewnie pański powóz na rękach wyniosą.
Znam ten lud — u nich ręce do pracy olbrzymie...

SĘDZIA.

Dziękuję, staruszeczku! a jak ci na imię?

MATEUSZ.

Dzięki Bogu, Mateusz.

SĘDZIA.

A, to dzięki Bogu!
Co za szczęście, żem trafił do waszego progu!
Myślałem, że już w błotku zanocuję sobie.
A twój pan?

MATEUSZ.

Niema w domu.

SĘDZIA.

Słyszę, po chorobie?

MATEUSZ.

Miał nerwową gorączkę...

SĘDZIA.

Gorączka nerwowa!
Ale zdrów, dzięki Bogu? Niech go Bóg zachowa!
To wyborniutki człowiek, tylko smutny nieco.

TRZASKA (z przekąsem).

A jaki dobry sąsiad — to szukaj ze świecą!
Człowieka nie pokrzywdzi, jeszcze zapomoże;
Nie tak, jak u nas dawniej.

SĘDZIA.

A! to szczęść mu Boże!
A wyborny gospodarz, choć świeżutkiej daty.
Widzę... musi tu zbierać grosiwko z intraty,

Dokupił, słyszę schedkę, poosuszał łączki,
Krówki widziałem spore i tłuste, jak pączki,

W ogródku, są gruszeczki i gatunek rzadki.
(Do Mateusza):

A ileż tam mniejwięcej może mieć intratki?

MATEUSZ.

A święty Bonifacy! skąd ja wiedzieć mogę?

SĘDZIA.

Jednak dałbym uwagę, jedniutką przestrogę:
On ma talent rolniczy, służy mu ochota,
Szkoda, że się tak marnie zagrzebał do błota.
Mam większy mająteczek — obszaru nie pomnę,
Przedałbym go z ochotą... waruneczki skromne:
Kilkanaście tysiączków — to niewielka bieda;
A Czartową Pustynię może mnie odprzeda...
Jak myślisz, Mateuszu?

TRZASKA (z przestrachem).

Niech go Pan Bóg broni!

MATEUSZ.

Słychać turkot powozu i stąpanie koni.
To pewno pański pojazd...

SĘDZIA.

O, lecę już, lecę!
Czy tam nie szwankowały ubiorki kobiece?

Pozwolisz, Mateuszu! tu spoczniem potrosze.
(Wybiegając naprzeciw powozowi).

Marszałku dobrodzieju! tu zajechać proszę!



CIŻ, MARSZAŁEK i MARYA.


MARSZAŁEK.

Niech wam Bóg nie pamięta tej waszej podróży!
A kołysze, a trzęsie, a budzi, a nuży,
A cały ranek chłodno, na popasie głodno,
A na nocleg czy znajdziesz oberżę wygodną?

SĘDZIA.

Mój marszałku!...

MARSZAŁEK.

Mój sędzio! póki do granicy,
Powiedziałbyś, że żyją jacyś ludzie dzicy:
Nie wyporządzić mostu! — fi! aż słuchać zgroza!
Trzeba powóz dobywać z pomocą powroza.
Na groblach koło skrzypi, zarzyna się, śliźnie,
Sądziłby cudzoziemiec, że jest w Tatarszczyźnie...
Toż przecie nasza Litwa niby Europa!

TRZASKA (z ukłonem).

Ot widzisz, proszę pana — bo to ręce chłopa
Pan sędzia do pilniejszej roboty obraca:
Naprawiać groble, mosty, nieintratna praca.
To most pana sędziego — na bagnistej łące
Nieraz tam kark kręciłem, pędzając zające...
Koń leci... otóż widzisz — potknie się i pada,

A gdybym nie szanował pana i sąsiada,
(Kłania się sędziemu).
To mi tyle na grobli zemknęło zajęcy.

Że posłałbym dziedzica do kroć set tysięcy!
Ale jakoś mi Pan Bóg cierpliwość dodawa...

Ot widzisz, myślę sobie, to sąsiedzka sprawa.
(Kłania się znowu sędziemu).
Gdy nie skręciłem karku, jeszcze Boża łaska...

Co insza pan Płodoizmian, co insza pan Trzaska.

MARSZAŁEK.

Jakto, sędzio! ten mostek czyż na twojej ziemi?

SĘDZIA.

Marszałku dobrodzieju! sprawami różnemi
Człek zawsze zatrudniony po uszy, po szyję.
Nie zajrzy do wioseczki — a tu mostek gnije,
A grobelka opada...

MARSZAŁEK.

No! mniejsza z tym mostem!
Lecz dziś nie Wielki Piątek, a ja jestem z postem.

Czy tu nie można kupić, albo czego dostać?

Tego dworku, jak widzę, przyzwoita postać.
(Do Mateusza):
Pan jesteś gospodarzem?
MATEUSZ.

A święty Wincenty!
Pan mój dzisiaj ważnemi sprawami zajęty;
Ja tylko jestem sługą.

MARSZAŁEK.

Sługą?

MATEUSZ.

To i owszem,
Bo pan Henryk napoił mię pojęciem zdrowszem:
Człowiek, nie w ciemię bity, z jego słów korzysta;
Wiem dobrze, że gość w domu, to zastępca Chrysta :
„Si hospes, Christus venit" — mówi ksiądz wikary.
Jest zając na pieczyste, do niego sos szary,
Do zająca sałata z octem i z oliwą.

MARSZAŁEK.

O! to, to, mój poczciwcze! tylko dawaj, żywo!
Sałata... bardzo pięknie... ale przed sałatą...

MATEUSZ.

Nie mamy win zamorskich; lecz jest starka za to
Z osiemset dwunastego...

MARSZAŁEK.

Historyczna starka!
A czyjaż to, dla Boga, taka gospodarka?
Intrygujesz mię waszmość... twój pan jak się zowie?

MATEUSZ.

Pan Henryk.

MARSZAŁEK.

Co?

SĘDZIA.

Poeta!

MARSZAŁEK.

No! ani mi w głowie,
Żeby się zdały na co Apollina dzieci...
Zając — starka — mój sędzio! niech żyją poeci!
Takich ludzi poszukać choć z latarnią we dnie.
Poczciwy, dobry Henryk!

SĘDZIA (do Maryi).

Czego pani blednie?

MARYA.

Tak... znużenie podróży...

SĘDZIA.

Znużenie podróży...

Niechaj się pani przejdzie, to na zdrowie służy.
(Podaje rękę).
Unużenie w podróży, to jak ciężka praca.
MATEUSZ (patrząc na parkan).

O święty Mateuszu! pan Henryk powraca!
Prędzej stół nakrywajcie i potrawy znoście!...
Jakże będzie szczęśliwy, że ma w domu goście!



USTĘP CZWARTY.
(Wnętrze chatki, pokój stołowy)


MARSZAŁEK, PŁODOZMIAN, HENRYK, MARYA i w progu MATEUSZ.

(Wstają od stołu).

MARSZAŁEK (ściskając Henryka).

Obiad, panie Henryku, to gody Gamasza!
Bogdajby tak się wiodła cała podróż nasza!
Pyszny kwasek z zająca, z cietrzewia pieczyste,

Świadectwo gościnności dają uroczyste...
(Do służącego):
I o tobie powziąłem wrażenie korzystne,

Kochany Mateuszu, niechże cię uścisnę!

MATEUSZ.

O święty Mateuszu! to już Pańska łaska...

MARSZAŁEK.

Niech mi zawsze tak trafnie powóz się roztrzaska,

To nie powiem i słowa.
(Ziewa).

SĘDZIA (ściskając Henryka).

Tak, drogi sąsiedzie,
Uraczyłeś obiadkiem!

MARSZAŁEK.

Ale po obiedzie
Każe stary obyczaj przedrzemać się chwilę
Czy zaśniesz, panie sędzio?

SĘDZIA.

Ja zasnąłbym mile,
Lecz nie mam chwilki czasu, bo coś mi się marzy,
Ze kochany mój sąsiad nieźle gospodarzy.
Przystroił chatkę w lesie, jak wianuszek wonny,
Toć użątek w stodółce musi być niepłonny.
Widziałem na dziedzińcu jakiegoś wyrostka:
Gospodarska ciekawość — prosta ciekawostka —
Każę się oprowadzić po spichrzach, stodole...

HENRYK.

Ja sam panu sędziemu towarzyszyć wolę.

SĘDZIA.

A broń Boże! broń Boże! jesteśmy ciekawi,

Lecz tu kochany sąsiad niech gości zabawi;
(Wskazuje Maryę).
A ja wkrótce powrócę...
(Do siebie).

Bo to niezła scheda,

Trzeba wszystko obejrzeć — może mi odprzeda.
(Odchodzi).

HENRYK (do siebie, patrząc na Maryę).

Boże, jaka zmieniona! nie musi być płocha...

MARYA (do siebie, patrząc na Henryka).

Boże! jaki on blady!... on dotąd mię kocha
Jabym chciała utrzymać odwagę kobiecą...

MARSZAŁEK.

No! pogawędźcie sobie, a ja chrapnę nieco.
(Odchodzi do drugiej izby).


HENRYK, MARYA.
(Długie milczenie).


MARYA (przerywając je).

Prześliczną mamy jesień.

HENRYK.

Tak... jest trochę słońca:
Nad skonaniem przyrody lampa konająca

Dopala się powoli...
(Znowu milczenie).

MARYA.

W tej leśnej ustroni,
Kiedy wicher jesienny po szybach zadzwoni,
Kiedy liście opadną, gdy nastaną słoty,
Musi być bardzo tęskno...

HENRYK.

Są chwile tęsknoty:
Myśl płynie w kraj daleki na jesiennym wietrze;
To nakreśli gmach szczęścia, to znowu go zetrze;
Leci czasem w gwar świata z pustelniczej chaty
Na widnokrąg ludzkości piękny i bogaty,
Kędy postacie ludzkie promienia się, złocą...

MARYA.

Szczęśliwy pan, gdy mniemasz, że jest wracać po co,
Świat taki monotonny!

HENRYK.

Jest inszy świat ducha.
W tamtym jest rozmaitość, kto się pilnie wsłucha.

W taktach ludzkiego serca tak różne są tony,
Jak w muzyce, pod jeden akkord niespojonej;
Lecz chwilkę się wsłuchawszy, odgadnąć nie trudno,
Że z tych niesfornych tonów Bóg składa pieśń cudną.

MARYA.

Ale trudno dosłyszeć, jak ludziom gra — dusza;
Bo każdy bicie serca umyślnie — zagłusza,
Aby go nie słyszeli.

HENRYK (z westchnieniem).

Jam z miasta tak dawno!
Zapomniałem, czy skrycie, czy serca drżą jawno;
Lecz tutaj... myślą głośno... marzą, jak na jawie...
Po prostu, a serdecznie...

MARYA (siląc się na ironię).

Za to nieciekawie.
Piękna sielska prostota... ale nieco dzika...

HENRYK.

Jest piękno i w dzikości, kto bacznie przenika.
Tu pod nieokrzesanym dębowym konarem,
Nieokrzesana ludzkość żyje ładem starym:
Modli się po kaplicach, albo u cmentarzy,
Lecz w jej prostych pacierzach skra wiary się żarzy;
Śpiewa prostych piosenek chropowate słowa,
Ale w starej piosence całą duszę chowa;
Praca czerni i marszczy ich czoła i ręce,
Ale w sercach hartuje uczucia dziecięce.
Tutaj nie zna przymusu ich mowa, ich oko:
Gdy śmieją się, to hucznie — płaczą, to szeroko;
A gdy podadzą rękę, to pewno już szczerze...

MARYA (z lekkim przekąsem).

Pan dobrze lud poznałeś, a więc panu wierzę...
I musi pan nic a nic nie żałować świata,

Kiedy się z nowem życiem tak serdecznie brata.
(Z ukrytym niepokojem targa wstążkę).
HENRYK.

Nie, pani! — t ani to życie, jak wspomnienie w ciemnie,
Lecz piętno niezatarte wypaliło we mnie;
A jeżelim nie upadł pod cierpień nawałem.
To z tamtych tylko wspomnień potęgę czerpałem;
I dziś stamtąd ją czerpię, gdy, marzeń, pozbywszy,
Obrałem zawód życia czynniejszy i żywszy.
Budzę się z jedną myślą, a ta myśl zbawczyni
Błogosławi mą pracę, wy trwalszym mię czyni.
Ja, ofiara marzenia, wygnaniec niebieski.
Silnie jąłem się pracy, jak topielec deski;
Czynię tutaj ubóstwu, com uczynić w stanie,
Szczere bliźnich Bóg zapłać, to moje zadanie.
Tu mi jedni dziękują, drudzy o coś proszą,
I tak się próżnia życia wypełnia rozkoszą.
A gdy mi pot rzęsisty oblewa jagody,
Gdy sumienie powiada, żem dziś wart nagrody,
Jedyna się modlitwa z moich piersi ciśnie:
Boże! tamtej przeszłości choć chwilkę niech przyśnię!

MARYA.

Szczerze panu winszuję tej szlachetnej zmiany.
Pan tu jesteś dokoła chlubnie wspominany;
Tu mi mówił o panu strzelec siwobrody
I ludzie, co nasz powóz dobywali z wody,
I stary pański sługa — każdy swoje prawi,
A każdy po swojemu pana błogosławi.
Zwiedziłam pański dworek przed niedawną chwilą:
Budynki tak się wdzięczą, kwiatki tak się milą!
Byłam nawet w pszczelniku, chodziłam przy strudze...
Piękneż to takie życie w pracy i zasłudze!
Tak zapełniać swe chwile — to życiem się zowie!
Ale z pracą ostrożnie! bo wycieńcza zdrowie;
Pan jesteś nieco blady, jakby po chorobie...

HENRYK (zmieszany).

Lekkiego bólu głowy doświadczam w tej dobie;

Nic... to przejdzie.
(Zmieniając rozmowę):

A pani na długo kraj rzuca?

MARYA.

Och! ja nie wiem... chcę jechać... bo tu bolą płuca,
Duszne u nas powietrze... a ludzie... ohydni!...
Może pod jasnem niebem w oczach się rozwidni,
Może w górach szwajcarskich w naturę, uwierzę,
Może w świątyni Piotra pomodlę się szczerze.
Tu modlić się nie mogę, chociaż dusza chora!
O cóż prosie w tem życiu, bez jutra, bez wczora?...
Może, stojąc na Etny ognistym wulkanie,
Serce silniej uderzy — albo bić przestanie!...
Ja nie wiem, — czuję tylko, że w sercu i w głowie
Taka okropna próżnia... tak straszne pustkowie!...
Tak mi wszyscy niemili, tak nic nie poruszy
O panie! ty znasz życie, znasz tajniki duszy,
Sam uczułeś w swem sercu, co jest cierpień ostrze;
Dobry panie Henryku! poradź mi, jak siostrze?

HENRYK.

Ja tylko boleć mogę... ale cóż poradzę?
Gdyby mi dał Przedwieczny nad losami władzę,
Skazałbym się na męki w piekielnej otchłani.
Bylebym zdołał nieco ulżyć cierpień pani.
Lecz, słaby i zbolały, cóż poradzić mogę?
Wskazać własną, krzyżową, doświadczoną drogę,
Wskazać czynu i pracy mozolne koleje:
Te może zdolne wskrzesić duch, co kamienieje!
Jedź, pani, gdzie na wioskę — wszakże wioski macie, —
Bądź aniołem pociechy w wyrobniczej chacie,
Schorzałemu kalece gotuj plastr na rany,
Nagim dzieciom wioskowym sama szyj sukmany,
Naucz pisma pacholę, co ginie w ciemnocie,
Młode dziewczę utwierdzaj twym przykładem w cnocie,
Gwarz ze starym oraczem, śpiewaj pieśń ze żnieją,
Śmiej się, kiedy chychocą, zapłacz, gdy łzy leją;
I pracy, i zasługi znajdziesz tam bez liku,
To może ulży sercu...

MARYA (ze łzami).

Henryku! Henryku!
Już przeczuwam to szczęście, widzę ie, znachodzę;
Lecz któż mi poda ramię, by utwierdzić w drodze?
Ty mi sam pokaż życie czynem i ofiarą.
Wiesz co, luby! odnówmy naszą chatkę starą,
Nasze stare marzenia! — Bóg wie, co się stanie?
Czy mi uda się zmówić pacierz w Watykanie?
Czy pokocham naturę z genewskich wybrzeży?
Czy na kraterach Etny serce mi uderzy?
A tutaj... pod drewnianym krzyżykiem u drogi,
Przypomnę stary pacierz, poznam lud ubogi,
Jego serce cieplejsze od wulkanów Etny,
A z okien twojej chatki taki widok świetny

Nauczy, jak się Litwę i naturę kocha...
(Klęka).
Przebaczenia, Henryku! ja byłam tak płocha!

Jam niewarta twej chatki!

HENRYK (podnosząc ją z zapałem).

Maryo! taka chwila
Całą boleść łagodzi, mój żal obezsila,
Podaj mi rękę! chodźmy przez ciernie i kwiaty.
Błogosławiona chatka!...

MARYA (podając mu rękę).

O jakżem szczęśliwa!

MATEUSZ (wchodząc przerażony).

O święty Mateuszu! ot i recydywa!



CIŻ, MATEUSZ i MARSZAŁEK (wchodzi, ziewając).


MARSZAŁEK (do Mateusza).

A cóż, dobry staruszku, czy powóz podali?

MARYA.

Powóz? Kochany ojcze! nie jedźmy już dalej!
Poco nam za granicę? i koszt i fatyga!

Czyż się w kraju prawego szczęścia nie dościga,
Wśród życia obowiązków, ofiary i pracy,
Gdzie tylu jest cierpiących, gdzie bliźni, rodacy,
Gdzie mię czekają serca i ducha rozkosze?...
Nie jedźmy, drogi ojcze, nie jedźmy stąd, proszę!

MARSZAŁEK.

Co to za dziwny wyskok rozmarzonej głowy!
Jechać, to wracać z drogi prawie od połowy,
Brak wygód po gospodach, niepokoi morderczy...
Już mi ta wasza podróż kością w gardle sterczy!
Nie dojadaj w południe, nie dosypiaj z rana,
Wywracaj się na mostach pana Płodozmiana...

A teraz co? nie jechać? nazad się posuniem?
(Do Mateusza):
Proszę mi podać lulkę i kapciuch z tytuniem...

Cierpliwości nie staje!...

MARYA.

Nie gniewaj się, ojcze!
Już na zawsze minęły nudoty zabójcze,
Co mię pędziły z domu; jam odżyć gotowa,
Ja ci będę wesoła, ja ci będę zdrowa,
Ja ci będę szczęśliwa... będę tak szczęśliwa!
Nie jedzmy!

MARSZAŁEK (zdumiony).

Cóż to znaczy?

MATEUSZ (półgłosem, podając mu fajkę).

A cóż? recydywa!

MARSZAŁEK (domyślnie).

Aha! już jestem w domu... jestem w leśnej chacie.
Myśleliście, że nie wiem, iż wy się kochacie?
Oho! ho! ja wiem wszystko... wiedziałem już wprzódy.
Ależ potem ... wasz rozdział... choroby i nudy!...
Sądziłem, żeś przestała kochać go na zawsze.

MARYA.

On mię dziś wskrzesił słowem, wskazał cele prawsze,
Wskazał czyny, jak wielkie życia ideały,

Rozbudził piękne żądze, co w mem sercu spały.
Mnie — abym je spełniła, potrzebna opieka;
Prosiłam go o ramię — i on mi przyrzeka
Prowadzić drogą życia przez kwiaty i ciernie...
Dochował mi swych uczuć szlachetnie i wiernie,
Przebaczył moją płochość, moją winę zmazał,
I na nowo, i wiecznie pokochać się kazał...
Mój ojcze, pobłogosław!

MARSZAŁEK (do Henryka).

Cóż pan na te dziwy?

HENRYK (składając ręce do prośby).

Panie! chcę uszczęśliwić i sam być szczęśliwy.
Tem śmielej błagam zgody dla przyszłości naszej,
Że znam zapał tej duszy: mierność jej nie straszy;
Ona chętnie zamieszka w tej leśnej pustyni,
A miłość mię na trudy silniejszym uczyni!
Przysięgam...

MARSZAŁEK.

Nie przysięgaj; wierzę waści, wierzę...
Widzę, żeś tu pracował gorliwie i szczerze;
Pięknie, że tu cię wszyscy wspominają radzi;
Syn mego przyjaciela... dobrze się prowadzi...
Dałeś nam smaczny obiad — no ! kocham cię za to!
Majątek! a toż, słyszę, masz ciotkę bogatą;
Umrze kiedyś... to grosza wygrzebiesz z zapiecka...
Zresztą... ja dobry ojciec — ja chcę szczęścia dziecka
Gdyście się pokochali, zwyczajnie jak młodzie
Staraj się o jej szczęście, Bóg ci wynagrodzi...
No! ja was błogosławię rodzicielską władzą!

Warto zapić tę sprawę — niech kielich podadzą!
(Ściska Maryę i Henryka).


CIŻ i PŁODOZMIAN.


PŁODOZMIAN (który słyszał ostatnie słowa, cofa się przerażony).

Marszałku dobrodzieju! poczekajcie trocha!
Niech marszałek dobrodziej, kiedy Boga kocha,

Słóweczko... interesik...
(Do siebie).

O biada mi, biada!

Otóż przepyszna gratka sama z rąk wypada!
(Głośno):
Marszałku! na sekrecik! coś powiem, coś powiem!
(Porywa Marszałka pod rękę i odprowadzając na stronę, szepce):
On pana oczarował tem leśnem pustkowiem.

Któż to widział — tak nagle, a tak obcesowie!

MARSZAŁEK.

Od tego Maryi życie, od tego jej zdrowie,
Od tego i mój spokój, i wszystko zależy...

SĘDZIA (niecierpliwie).

A czyż niema już inszej na świecie młodzieży?

MARSZAŁEK.

Ozy masz co przeciw niemu?

SĘDZIA.

Nie, nic, ale proszę...

MARSZAŁEK.

Chłopiec prawy...

SĘDZIA.

To mniejsza...

MARSZAŁEK.

I będzie miał grosze.
Marya dała mu serce...

SĘDZIA.

To niechaj odbierze...

Zresztą... panie marszałku! rozmówmy się szczerze.
(Klęka).

Ja kocham ją nad życie — aż serce się trzęsie,
Jakby mówiło do mnie: ożeń się! ożeń się!...
O posążku nie mówię: ja serca chcę więcej...
Wezmę tylko połowę: trzykroć sto tysięcy...
Choćby trzykroć, cóż robić?... resztę gdzie chcesz podziej...
Tylko nazwij mię synem, marszałek dobrodziej!
Ja panu marszałkowi... ja, panu... Bóg świadek,
Wydam przepyszny obiad... przepyszny obiadek!
Sto obiadków od razu... dam zajączka, wina!...

MARSZAŁEK (z głośnym śmiechem).

Zwaryował nasz sędzisko! coś bredzić poczyna!
Żenić się w twoim wieku! z tak młodą osobą!

SĘDZIA (zawsze klęcząc).

Marszałku dobrodzieju! mam metrykę z sobą!
(Szuka po kieszeniach).
Zapomniałem w kantorku... nie więcej... nie więcej...

Trzydziesty pierwszy roczek i kilka miesięcy...
Ojcze!...

MARSZAŁEK (podnosząc go).

Powstań już, sędzio! bo śmieją się dzieci!
Skąd ta miłość przypadła do serca waszeci?
Daj pokój! w naszym wieku! my ludzie nieświeży,
Nie przeszkadzajmy szczęściu niewinnej młodzieży...
Nie mogę... dałem słowo... to rzecz uroczysta...
No! wypijemy wina i zagramy w wista!
Grudzień 1855. Borejkowszczyzna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.