Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

 

MATEUSZ TRZASKA.

TRZASKA.

Dobry dzień, Mateuszu!

MATEUSZ.

Kłaniam, panie Trzaska!
A pochwalić Chrystusa czemu to nie łaska?

TRZASKA.

Otóż widzisz, że z waścią wieczysty certamen.
Niechże będzie pochwalon...

MATEUSZ.

Na wieki i Amen.
Skąd to Pan Bóg prowadzi?

TRZASKA (z mocną gestykulacją).

Otóż widzisz, z lasu.
O zwierzynie na święta myślałem zawczasu:
Wyszedłem gdzie przed świtem — a prześliczny ranek.
Myślę sobie, ot widzisz, u waszych polanek
Jest niezłe tokowisko... Zaczajam się w budzie:
Przyleciał jeden cietrzew... palnę w łeb marudzie,
Zatrzepotał skrzydłami i padł gdzieś w chróśniaki.
Powiadam... otóż widzisz... biorę stempel, kłaki,
Czyszczę strzelbę, nabijam, tulę się w zacisze,
Czekam całą godzinę — i znów szelest słyszę.
Siadł cietrzew zakochany z postacią wychudłą,
Zmierzyłem się... palnąłem... otóż widzisz, pudło...
Zbladł cietrzew i poleciał het gdzieś pod Stawiszcze!
Zakląłem do stu czartów — i znów strzelbę czyszczę,
Nabijam... Znów cieciorka zaszumiała w głuszy...
Palę... krzyknęła: Jezus! i padła bez duszy.
Czekam dalej... snem trochę zdrzemało się oko...
Cietrzewi więcej niema, a słońce wysoko...
Myślę sobie... ot widzisz... na dziś — doskonale!
Czach! wykrzesałem ognia i fajeczkę palę,
Nic nikomu nie mówiąc... Wtem... patrzę pod krzyże:
Sadzi szarak, mospanie, i uszami strzyże;