Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
MATEUSZ (wchodząc).

Miałem tu z pańskiej wioski ludzi na robocie;
Jakem tylko powiedział — a święty Antoni!
Jak się zerwą z przestrachu, jakby na sto koni,
Polecieli do mostku bez czapek i boso,
I pewnie pański powóz na rękach wyniosą.
Znam ten lud — u nich ręce do pracy olbrzymie...

SĘDZIA.

Dziękuję, staruszeczku! a jak ci na imię?

MATEUSZ.

Dzięki Bogu, Mateusz.

SĘDZIA.

A, to dzięki Bogu!
Co za szczęście, żem trafił do waszego progu!
Myślałem, że już w błotku zanocuję sobie.
A twój pan?

MATEUSZ.

Niema w domu.

SĘDZIA.

Słyszę, po chorobie?

MATEUSZ.

Miał nerwową gorączkę...

SĘDZIA.

Gorączka nerwowa!
Ale zdrów, dzięki Bogu? Niech go Bóg zachowa!
To wyborniutki człowiek, tylko smutny nieco.

TRZASKA (z przekąsem).

A jaki dobry sąsiad — to szukaj ze świecą!
Człowieka nie pokrzywdzi, jeszcze zapomoże;
Nie tak, jak u nas dawniej.

SĘDZIA.

A! to szczęść mu Boże!
A wyborny gospodarz, choć świeżutkiej daty.
Widzę... musi tu zbierać grosiwko z intraty,