Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz pan Henryk wie dobrze co prawo, co krzywo...
Lecz dotąd coś go niema...

TRZASKA.

Otóż widzisz, niema!

MATEUSZ.

Zapóźniać się na obiad, to jego systema.
A to źle: bo nic nie jadł od samego ranka.
Ale za to go czeka dobra niespodzianka:
Twój zając, panie Trzaska, spada jakby z Nieba, —
Tylko prędko z pieczystem owinąć się potrzeba.
Poczekajcie tu nieco, bądźcie tak łaskawi.
Powiem starej kucharce, niech się szybko sprawi.

(Odchodzi).

TRZASKA (do siebie).

Majątek, to rzecz piękna! nie przyjąć majątku!
Że Mateusz żartuje, sądziłem z początku...
Nie przyjąć... krzywda ludzka... ot widzisz, sumienie!
Trzeba serca, nielada... kłaniam uniżenie!...
A ja na jego miejscu? no! pomyśleć muszę!...
Ten człowiek ma doprawdy chrześcijańską duszę,
Duszę wielką i piękną — widać to z daleka...
Jabym Niebo przychylił do takiego człeka.
On wart mego zajęcia... i dobrze się stało,
Że ja mu niespodziankę uczyniłem małą;
Samemu lżej na sercu... Za tak piękne czyny
Warto ci, panie Trzaska, stuknąć gorzaliny.

(Wychyla kielich).

Brrr... aż chce się zaśpiewać, mimo własnej wiedzy,
Piosenkę o zającu, co siedzi na miedzy...

(Mruczy piosnkę).

(Wchodzi kilku wieśniaków, potem Mateusz wychodzi z chatki).

WIEŚNIACY.

Niech będzie pochwalony!

TRZASKA.

Na wieki, na wieki!