Szaleństwo Johna Harned

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Szaleństwo Johna Harned
Pochodzenie Córa nocy
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Mariusz Taylor
Tytuł orygin. The Madness of John Harned
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SZALEŃSTWO JOHNA HARNED.


Opowiadam tu O zdarzeniu prawdziwem. Wypadek ten rzeczywiście miał miejsce w Quito, w amfiteatrze dla walki byków. Siedziałem w jednej loży z Johnem Harned i Marją Valenzuela i Luisem Cervallos. Widziałem wszystko własnemi oczami. Widziałem od początku do końca. Znajdowałem się też na pokładzie statku „Ecuadore“, w przeciągu całej jego podróży z Panamy do Gwajakwilu Marja Valenzuela jest moją kuzynką. Znam ją oddawna. Jest bardzo piękna. Ja zaś, pomimo że pochodzę z Ekwadoru jestem Hiszpanem. Wiodę swój ród od niejakiego Pedro Patino, który jak wiadomo był jednym z oficerów Pizarra. Byli to mężni ludzie. Bohaterowie. Czyż Pizarro nie poprowadził trzystu pięćdziesięciu hiszpańskich kawalerzystów i cztery tysiące indjan w głąb Kordyljerów na poszukiwanie skarbów? I czyż wśród tych bezowocnych poszukiwań nie padło trupem cztery tysiące Indjan i trzystu kawalerzystów? Ale Pedro Patino nie zginął. Przetrwał wszystko i stał się założycielem rodu Patinów. Jestem więc Hiszpanem, aczkolwiek pochodzę z Ekwadoru. Nazywam się Manuel de Jesus Patino. Jestem właścicielem licznych hacjend oraz dziesięciu tysięcy Indjan — niewolników, chociaż według prawa są oni ludźmi wolnymi, pracującymi na zasadzie kontraktu. Ale prawo jest zabawną rzeczą. My Ekwardoczycy śmiejemy się zeń. To jest nasze prawo. Dyktujemy je sami sobie. Jestem Manuel de Jesus Patino. Zapamiętajcie sobie to nazwisko. Kiedyś zapisze je na swych kartach historja. W Ekwadorze przecież bywają rewolucje. Nazywamy je wyborami. Dobry żart, nieprawda? To coś, co u was nosi miano kalamburu.
John Harned był Amerykaninem. Spotkałem go po raz pierwszy w hotelu „Tivoli“ w Panamie. Miał dużo pieniędzy. Mówiono tak przynajmniej. Udawał się do Limy, ale spotkał Marję Valenzuela w hotelu Tivoli. Marja Valenzuela jest moją kuzynką i doprawdy bardzo piękną. Jest niewątpliwie najpiękniejszą z kobiet Ekwadoru. Zyska jednak miano najpiękniejszej w każdym innym kraju. W Paryżu, Madrycie, Nowym Yorku czy Wiedniu. Zawsze wszyscy mężczyźni pożerają ją wzrokiem. Widziałem, że tam, w Panamie, John Harned długo patrzył na Marję Valenzuela. Kochał ją. Wiem o tem z pewnością. Pochodziła z Ekwadoru, ale równie dobrze mogła należeć do wszystkich krajów. Była obywatelką całego świata. Władała wieloma językami. Śpiewała. Ha! Jak prawdziwa artystka. Uśmiech jej był niezapomniany, boski. A oczy? Czyż nie widziałem jak mężczyźni topili w nich swój wzrok? Były, jak to mówią Anglicy, zdumiewające. Zapowiadały rozkosze raju. Mężczyźni tonęli w ogniu jej źrenic.
Marja Valenzuela była przytem bogatą, bogatszą nawet odemnie, znanego w Ekwadorze bogacza. Ale John Hąrned nie łaszczył się na jej pieniądze. Miał serce. Bardzo dziwne serce. Był szalonym. Nie pojechał do Limy. Opuścił statek w Gwajakwilu i podążył do Quito. Marja Valenzuela powracała wówczas z Europy oraz innych krajów. Nie wiem, co widziała w tym człowieku. Podobał się jej jednak. Wiem o tem z pewnością. Inaczej John Harned nie pociągnąłby za nią do Quito. Sama mu to zaproponowała. Pamiętam bardzo dobrze jak się to odbyło.
— Proszę pojechać ze mną do Quito — powiedziała. — Pokażę panu sport wymagający wiele odwagi i zręczności, wspaniały sport — walkę byków.
Na to on odparł:
— Jadę przecież do Limy, nie do Quito. Taki przynajmniej mam cel podróży.
— Jedzie pan wszak dla przyjemności? — zagadnęła Marja Valenzuela.
I mówiąc to spojrzała nań tak, jak tylko Marja Valenzuela spoglądać mogła. Oczy jej były pełne płomienniej obietnicy.
Pojechał, file nie dla walki byków. O, bynajmniej. Pojechał jedynie dlatego, że zapragnął zdobyć to, co dostrzegł w jej oczach. Takie kobiety jak Maria Valenzuela rodzą się raz na sto lat. Nie należą do żadnego kraju ani do żadnej określonej epoki. Są, że tak powiem, uniwersalne. To nie kobiety, lecz boginie. Mężczyźni padają plackiem do ich stóp. One zaś traktują mężczyzn jako igraszkę i przebierają wśród nich jak w piasku swemi pięknemi paluszkami. Mówią, że taką właśnie kobieta była Kleopatra. Również i Cyrce. Ta ostatnia przedzierzgała mężczyzn w świnie. Ha! Ha! Było wszak tak, nieprawda?
fi wszystko to zdarzyło się jedynie na skutek rozmowy Marji Valenzula z Johnem Harned.
— Wy Anglicy — mówiła — jesteście, jakby to powiedzieć? No, barbarzyńcami. Lubicie boks. Dwaj mężczyźni tłuką się pięściami, póki jeden drugiego nie oślepi albo nie złamie mu nosa. To jest wstrętne widowisko. A jednak widzowie patrzą na to z lubością i głośno wrzeszczą z radości. Czyż nie jest to barbarzyństwem?
— Ale boks jest sportem męskim — odparł John Harned. — Mężczyźni ci walczą dla własnej przyjemności. Nikt ich przecież nie zmusza. Boksują się, bowiem daje im to najwyższe zadowolenie.
Marja Valenzuela zauważyła wówczas nieco wzgardliwie.
— Często też zabijają się podczas walki. Wszak prawda? Czytałam o tem w gazetach.
— A walka byków? — zapytał John Harned. — Przecież tam zawsze byk ginie na arenie. Wychodzi zaś w szranki bynajmniej nie dla własnej przyjemności. Z bykiem postępuje się nieuczciwie. Zmusza się go do walki. Człowiek — bokser zaś walczy z własnej woli.
— W takim więc razie postępuje jak nierozsądne bydlę — rzekła Marja Valenzuela. — Jest dzikim. Jest człowiekiem pierwotnym. Powiem nawet więcej. Jest zwierzęciem. Puszcza w ruch łapy zupełnie jak niedźwiedź jaskiniowy i jest okrutny. Walka byków to co innego. Ach! Pan nigdy nie widział walki byków, co? Toreador jest zręczny. Musi posiadać wielką biegłość. Jest nawskroś nowoczesny i romantyczny. Jest tylko człowiekiem, istotą słabą i wątłą. Spotyka się oko w oko z dzikim bykiem. Zadaje mu cios śmiertelny cienką szpadą. Jednem pchnięciem przeszywa serce bestji. Jest to przepiękny widok. Serce bije żywiej w piersi, kiedy się widzi małego człowieka i wielką bestję, szeroką równię areny i tysiące ludzi, wstrzymujących oddech i śledzących zapasy. Olbrzymi zwierz rusza do ataku. Mały człowiek stoi jak posąg. Nie porusza się wcale. Jest nieustraszony. W dłoni jego tkwi cienka szpada, migocząca w promieniach słońca jak srebro. Coraz więcej zbliża się wielki zwierz, zbrojny w parę ostrych rogów. Człowiek nadal trwa w bezruchu. Nagły błysk szpady. Dokonało się. Byk z przebiłem sercem pada na piasek areny. Zwierz ginie, a człowiek wychodzi bez szwanku. Jest mężny. Jest wspaniały. Ach, czuję doprawdy, że mogłabym zakochać się w torladorze. Natomiast bokser jest dla mnie tylko zwierzęciem, dzikiem i pierwotnem ludzkiem zwierzęciem, szaleńcem, który z najwyższem zadowoleniem podstawia swoją głupią twarz pod ciosy. Proszę pojechać ze mną do Quito. Tam pokażę panu sport wymagający prawdziwej odwagi, sport męski, walkę toreadora z bykiem.
Ale John Hamed nie pojechał do Quito dla walki byków. Pojechał tam wyłącznie dla Marji Valenzuela. Był on ogromnym mężczyzną, dużo szerszym w plecach od nas Ekwadorczyków, wyższym o wiele i silniejszym w nogach i kości. Zaręczam, że był silniejszym niż większość ludzi z jego własnej rasy. Miał oczy barwy błękitnej. Widziałem jednak, że czasami zmieniały się. Bywały szare, albo zgoła barwy ołowiu. Twarz jego była zawsze wygolona gładko jak u księdza. To było zabawne. Dlaczego właściwie mężczyzna ma się wstydzić zarostu na twarzy? Czyż zarost nie jest dziełem Boga? Tak, wierzę w Boga. Nie jestem poganinem, jak wielu z was, Anglików. Bóg jest dobry i wie co czyni. Stworzył mnie Ekwadorczykiem i dał mi dziesięć tysięcy niewolników. A kiedy umrę Bóg przyjmie mnie do raju. Tak, księża mają rację.
Inaczej John Hamed. Był on spokojnym człowiekiem. Mówił cichym głosem. Nigdy nie gesty kulował podczas rozmowy. Można było pomyśleć, że miał kawał lodu w piersi zamiast serca. A jednak posiadał chyba we krwi odrobinę ciepła, skoro pojechał do Quito wraz z Marją Valenzuela. Ale choć głos jego był cichy, a ręce nie gestykulowały, John Harned był zwierzęciem. Zobaczycie to sami. Był bestją pierwotną, głupim i okrutnym barbarzyńcą dawnych wieków, kiedy ludzie ubierali się w skóry zwierzęce i mieszkali w jaskiniach, pospołu z niedźwiedziami i wilkami.
Luis Cervallos jest moim przyjacielem. To najlepszy z Ekwadorczyków. Posiada trzy plantacje drzew kakaowych w Naranjito i Chobo. W Milegro należy doń wielka plantacja trzciny cukrowej. Ma także rozległe hacjendy w Ambato i Latacunga, zaś na wybrzeżu zaangażowany jest poważnie w kopalniach nafty, a w Guayas inwestował wielkie sumy w plantacjach kauczuku. Jest nawskroś nowoczesny jak Yankee i jak każdy Yankee pełen pomysłów. Jest bardzo bogaty, ale kapitały jego tkwią w licznych przedsiębiorstwach. Potrzebuje ciągle nowych kapitałów dla nowych przedsiębiorstw i oczywiście dla starych. Był już wszędzie i widział wszystko. Jako młodzieniec był uczniem wojskowej akademji amerykańskiej, która u was nosi miano West Point. Wybuch rozruchów zmusił go do wystąpienia stamtąd. Nie lubi zresztą Amerykanów. Lubił zato Marję Valenzuela, która była jego rodaczką. Potrzebował też jej posagu dla nowych licznych przedsiębiorstw oraz kopalni złota, obfitej ale wymagającej znacznego nakładu zanim stanie się wydajną. Gdyby Luis Cervallos poślubił Marją Valenzuela, dostałbym odrazu bardzo dużo pieniędzy.
Ale Marja Valenzuela przyjechała do Quito, z Johnem Harned. Obydwaj, Luis Cervallos i ja, rozumieliśmy dobrze, że jest dlań przychylną. Mówią, że kobieta zawsze musi postawić na swojem. Tu jednak przysłowie to nie ma zastosowania. Pomimo wszystko Marja Valenzuela nie miała zamiaru poślubienia Johna Harned. Może więc wszystko zdarzyłoby się tak samo, nawet gdybyśmy wraz z Luisem Cervallos nie zasiedli tego dnia w loży amfiteatru w Quito. To ostatnie jednak jest pewnem. Siedzieliśmy tego dnia razem w loży. A teraz opowiem wam co się wówczas zdarzyło.
W loży siedzieliśmy we czterech. Byliśmy gośćmi Luisa Cervallos. Ja zajmowałem miejsce tuż obok loży prezydenta. Po drugiej stronie znajdowała się loża generała José Eliceo Salazar. Siedzieli w niej sam generał oraz dwaj inni generałowie Joaquin Endura i Urcissino Castello, pułkownik Jacinto Fierro i kapitan Baltazar de Echeverria. Aby mieć lożę obok loży prezydenta trzeba było posiadać stanowisko i wpływy Luisa Cervallos. Wiem zresztą bardzo dobrze, że prezydent sam wyraził zarządowi amfiteatru życzenie aby Luis Cervallos otrzymał tę właśnie łożę.
Umilkły dźwięki ekwadorskiego hymnu narodowego. Parada toreadorów skończyła się. Prezydent dał znak. Zabrzmiały trąby i byk wypadł na arenę. Wiecie jaki, rozjątrzony i podniecony szalenie. Strzały tkwiące w jego karku tlały. Szukał wściekłemi oczami nieprzyjaciela. Toreadorowie ukryli się za swemi schronami i czekali. Niebawem wystąpili kapadorowie. Pięciu ich zbliżyło się do byka, powiewając swemi płachtami. Byk przystanął na widok takiej zuchwałości wrogów. Nie mógł się zdecydować na którego z nich ma uderzyć. Wówczas jeden z kapadorów wystąpił aby zwrócić uwagą zwierzęcia. Był to bardzo zły byk. Przedniemi nogami począł kopać piasek areny, tak że podniosła się chmura pyłu. Wtedy dopiero zniżył głowę i uderzył wprost na samotnego kapadora. Pierwszy atak pierwszego byka jest zawsze zajmujący. Zrozumiałem jest że później widzowie nużą się temi błahostkami, a uwaga traci na baczności, Ale ten pierwszy napad pierwszego byka i John Hamed widział to po raz pierwszy i nie mógł przeto uniknąć podniecenia na widok samotnego człowieka, uzbrojonego tylko w kawał szmaty, którego atakował ostremi rogami straszny byk.
— Widzi pan? zawołała Marja Valenzuela — Przecież to jest wspaniałe.
John Harned przytaknął, ale nie spojrzał nawet na nią. Oczy iskrzyły mu się. Całą jego uwagę pochłonęła arena. Kapador uskoczył, zwodząc byka płachtą i przeciągając ją przez grzbiet zwierzęcia.
— Co pan sądzi o tem? — pytała Marja Valenzuela. — Czyż nie jest to, jak mówicie w Stanach, wyczyn sportowy?
— Istotnie — odparł John Harned. — To było bardzo zręcznie zrobione.
Marja Valensuela zaklaskała. Miała małe, delikatne dłonie. Wszyscy widzowie bili brawa. Byk zawrócił i znów kapador uniknął rogów, zarzucając płachtę na grzbiet zwierzęcia i znów cały amfiteatr huczał od oklasków. Powtórzyło się to trzykrotnie. Kapador byt doskonałym znawcą swego fachu. Ustąpił wreszcie i drugi kapador począł igrać z bykiem. Potem zatknięto mu banderille. Jak zwykle. Po jednej u każdej łopatki i to jednocześnie. potem wystąpił Ordonez, głośny matador, z długą szpadą i szkarłatnym płaszczem w ręku. Trąby podały sygnał śmierci. Ordonez nie był mistrzem tej miary co Matestini, był jednakże bardzo zręczny. Jednym ciosem utopił szpadę w sercu zwierzęcia. Byk zgiął kolana, runął na piasek i skonał. Był to ładny cios, czysty i pewny. Zyskał też dużo oklasków i wielu prostaków z publiczności rzuciło na arenę kapelusze. Marja Valenzuela klaskała wiąz z innymi, ale John Harned, którego lodowatego serca nie poruszyło wcale to widowisko, spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Pani się to podoba? — zapytał.
— Bardzo — odparła, klaszcząc wciąż w dłonie.
— Pamiętam — rzekł Luis Cervallos, — kiedy jako małe dziewczątko jeszcze przyszła po raz pierwszy do amfiteatru. Miała wtedy zaledwie cztery lata. Siedziała wraz z matką. Klaskała i cieszyła się zupełnie tak samo jak dzisiaj. Jest prawdziwą Hiszpanką.
— Widział pan teraz? — spytała Marja Valenzuela, kiedy muły wywlokły ciało zabitego byka z areny. — Podoba się panu walka byków, prawda? Co pan sądzi o niej?
— Myślę — „odpowiedział — że byk niema żadnych widoków zwycięstwa. Byk z góry skazany jest na zagładę. Wynik stoi po za wszelką wątpliwością. Zanim jeszcze byk ukaże się na arenie, każdy wie, że zwierzę musi umrzeć. W każdym sporcie wynik jest zawsze wątpliwy. Tu zaś mamy tylko głupiego byka, który musi uderzyć na pięciu sprytnych ludzi, co walczyli już niejednokrotnie z bykami. Uczciwiej byłoby może, gdyby do walki z bykiem występował jeden tylko człowiek.
— Bibo może jeden człowiek przeciwko pięciu bykom — odparła Marja Valenzuela. To pobudziło wszystkich nas do śmiechu. Najgłośniej śmiał się Luis Cervallos.
— Tak — rzekł John Harned, — jeden człowiek przeciwko pięciu bykom. I to taki, który równie jak I byki nigdy nie był jeszcze na arenie. Jak naprzykład senor Cervallos.
— fl jednak my Hiszpanie lubimy walkę byków — wtrącił Luis Cervallos. I przysięgam, że sam djabeł podszepnął mu do ucha wówczas co ma zrobić potem,
— Macie zatem przerafinowane gusta — rzekł John Harned. — Na rzeźni w Chicago zabija się byki tysiącami, a przecież nikt nie jest ciekaw jak się to robi.
— To na rzeźni — odezwałem się. — Ale tu na arenie mamy sztukę. Rzadką, subtelną sztukę.
— No nie zawsze — zauważył Luis Ceryallos. — Widziałem już niezdarnych matadorów. Wówczas walka byków nie sprawia żadnej przyjemności.
Wzdrygnął się nagle, a twarz jego przybrała wyraz niesmaku. Teraz pewien jestem, że to wtedy właśnie djabeł szeptał mu do ucha i zaczynał grać swą rolę.
— Senor Harned ma zapewne rację — rzekł Luis Cervallos. — Być może nie postępuje się uczciwie z bykiem. Wiemy wszak wszyscy że w ciągu całej doby nie dają mu wody, a dopiero bezpośrednio przed rozpoczęciem walki pozwalają napić się dowoli.
— I byk wkracza na arenę, obciążony nadmiarem wypitej wody — podchwycił szybko John Harned. Zauważyłem wówczas, że oczy jego przybrały barwę szarą, a spojrzenie ich było ostre i bardzo chłodne.
— Sport wymaga tego — odpowiedział Luis Cervallos. — Inaczej byk byłby tak silny, że mógłby pozabijać wszystkich toreadorów. Czy chciałby pan tego?
— Powinnoby mu się jednak dać jakąś szansę zwycięstwa — rzekł John Harned, spoglądając na arenę, na której ukazał się drugi byk.
Ten jednak był niedobry. Wydawał się przerażonym. Biegał dokoła areny, poszukując wyjścia, Wystąpili jak zwykle kapadorowie i poczęli potrząsać przed nim swemi płachtami. Ale byk nie przyjął wyzwania.
To jakiś głupi byk — zauważyła Marja Valenzuela.
— Pani wybaczy — rzekł John Harned. Byk ten wydaje mi się raczej roztropnym. Wie że nie powinien napastować człowieka. Proszę spojrzeć. Byk węszy śmierć na arenie.
Było tak rzeczywiście. Byk zatrzymawszy się w miejscu, gdzie zginął jego poprzednik, wąchał wilgotny piasek areny i parskał głośno. Zerwał się nagle i znów biegł dokoła areny, zadzierając łeb do góry i patrząc na tysiące widzów, którzy gwizdali nań i miotali przekleństwa, ciskając weń skórki pomarańczy. Zapach świeżej krwi rozjątrzył go wreszcie. Napadł na jednego z kapadorów tak nieoczekiwanie, że człowiek ledwie zdążył umknąć. Porzucił płachtę i ukrył się w swym schronie. Byk z trzaskiem zaatakował ogrodzenie areny. Wówczas John Harned rzekł spokojnie, jakby mówił do siebie.
— Dam tysiąc dolarów na szpital w Quito, jeśli byk rozszarpie dziś człowieka.
— Pan tak lubi byki? — spytała z uśmiechem Marja Valenzuela.
— Raczej nie lubię takich ludzi — odparł John Harned. — Toreador nie jest odważnym człowiekiem. Nie może nim być. Proszę zauważyć. Byk wywiesił już język. Jest zmęczony, choć właściwie walka nie zaczęła się jeszcze.
— Woda to sprawiła — rzekł Luis Cervallos.
— Tak, woda — odparł John Harned. — Walka z bykiem byłaby jeszcze mniej niebezpieczną, gdyby zwierzęciu przed wypuszczeniem go na arenę krępowano nogi.
Marję Valenzuela rozgniewało szyderstwo słów Johna Harned. Ale Luis Cervallos uśmiechnął się. Był to uśmiech nieznaczny, Ale ja spostrzegłem go i zaraz sobie pomyślałem, że gra się zaczyna. Obydwaj mieliśmy stać się banderillerosami. Ogromny byk amerykański znajdował się w loży wraz z nami. Zadaniem naszem było miotanie weń strzał tak długo aż się rozgniewa. Wówczas może związek jego z Marją Valenzuela nie dojdzie do skutku. To był doskonały sport. A proszę nie zapominać, że w żyłach naszych tętniła krew urodzonych poskramiaczy byków.
Byk na arenie był teraz podniecony i wściekły. Kapadorowie prowadzili z nim kunsztowną grę. Był zwinny. Niekiedy wykonywał tak błyskawiczne zwroty, że tylne nogi jego traciły równowagę. Przysiadał wówczas na piasku. Uderzał jednak zawsze tylko w powiewające płachty i nie czynił szkody.
— Nie ma żadnej szansy — zauważył John Harned. — Walczy z powietrzem.
— Uważa płachtę za swego przeciwnika — tłómaczyła Marja Valenzuela. — Widzi pan jak chytrze zwodzi go kapador?
— Taki jest już los byka — rzekł John Harned. — Zawsze go zwodzą. Dlatego też od samego początku skazany jest na walkę z powietrzem. Wiedzą o tem dobrze toreadorowie i publiczność, a pani również. Wiem o tem ja, wszyscy zgóry wiemy, że byk będzie walczyć z powietrzem. On sam tylko nic o tem nie wie. Jest głupiem zwierzęciem. Nie ma żadnej szansy.
— To jest zrozumiałe — rzekł Luis Cervallos. — Byk przed uderzeniem zamyka oczy. Dlatego też...
— Człowiek ustępuję mu z drogi i byk uderza w próżnię — dokończył John Harned.
— Tak — rzekł Luis Cervallos. — Zawsze się tak dzieje. Byk zamyka oczy. Człowiek wie o tem dobrze.
— Krowy jednak nie zamykają oczu — odparł John Harned. — Znam jedną taką krowę. Znajduje się w Stanach, ściślej w Jersey i jest bardzo dojna. Zaręczam że rozpędziłaby całą tę hałastrę.
— Toreador nie walczy z krowami — wtrąciłem.
— Bo się boi — odrzucił John Harned.
— Bez wątpienia — rzekł Luis Cervallos. — Boi się krowy. Zabijanie toreadora nie wchodzi w zakres naszego sportu.
— Zdaje mi się jednak — mówił John Harned, — że byłoby to ciekawem, gdyby tak kiedy na arenie został zabity toreador. Na starość lub w razie kalectwa, kiedy będę musiał zarabiać na życie, wówczas nie będąc zdolnym do żadnej ciężkiej pracy, stanę się toreadorem. To jest właściwy sposób łatwego zarobkowania dla emerytów i starszych panów.
— Ależ niech pan spojrzy — rzekła Marja Valenzuela. A właśnie byk zajadle napadł na toreadora i człowiek uniknął go, zręcznie manewrując swą płachtą. — Niech pan spojrzy. Przecież unikanie Ostrych rogów zwierzęcia wymaga nielada zręczność
— Istotnie — odparł John Harned. — Istotnie. Proszę mi jednak wierzyć, że tysiąckrotnie większej zręczności wymaga unikanie licznych, a szybkich ciosów boksera, który nie zamyka oczu i prowadzi inteligentną walkę. Prócz tego ten byk wyraźnie nie chce walczyć. Niechże pani spojrzy. Byk ucieka.
Nie był to dobry byk. Znów biegł dokoła areny, poszukując wyjścia.
— A jednak byki bywają niekiedy bardzo groźne — rzekł Luis Cervallos. — Nigdy nie można przewidzieć co taki zły byk zrobi w następnej chwili. Są nader roztropne, to już pół-krowy. Zapaśnicy nie lubią ich. Patrz pan! Byk zawraca!
W samej rzeczy byk, widząc bezowocność swych wysiłków wydostania się po za ogrodzenie areny, znów atakował wrogów z całą furją.
— Wywiesił już język — rzekł John Harned. — Najprzód zmuszają go do opicia się wodą. Potem męczą rozmyślnie, każąc mu walczyć z powietrzem. Bierze w tem udział wielu ludzi. Jedni dręczą byka, inni odpoczywają. Byk zaś przez cały czas nie ma ani chwili odpoczynku. A kiedy jest wyczerpany już zupełnie, a nogi jego tracą elastyczność, wówczas występuje matador i razi go swą szpadą.
Przyszła kolej na banderillerosów. Trzy razy jeden z nich próbował wsadzić strzały bykowi i trzy razy chybiał. Ranił tylko byka i drażnił go. Banderilleros występują jak wiadomo po dwóch razem. Zadanie ich polega na wbiciu bykowi strzał w łopatki. Po jednej z każdego boku i to jednocześnie. Jeśli wbito tylko jedną, jest to już uchybienie. Tłum gwizdał i wywoływał Ordoneza. I Ordonez pokazywał rzeczy nadzwyczajne. Cztery razy wybiegał na arenę i cztery razy, za jednym zamachem wbijał bykowi obie banderille. Wkrótce w grzbiecie byka tkwiło osiem doskonale umieszczonych strzał. Tłum szalał. Na piasek areny leciała cała ulewa monet i kapeluszy.
Re wtedy właśnie byk zupełnie nieoczekiwanie natarł na jednego z kapadorów. Człowiek poślizgnął się i stracił głowę. Byk uderzył. Szczęśliwie się stało, że uderzył czołem, nie rogami. Publiczność milczała, czekając na wynik walki. Skamieniała ze zgrozy. Ale John Harned wstał i wrzeszczał z radości. Sam jeden. Podczas gdy my, wszyscy pozostali, zachowywaliśmy ciszę, John Harned wrzeszczał. Cieszyło go powodzenie byka. Widzicie więc sami, że John Harned chciał aby człowiek stracił życie. Doprawdy serce Johna Harned było pełne złości. Jego haniebne zachowanie się rozgniewało gości generała Salazara. Krzyknęli głośno na Johna Harned. A Urcissino Castillo powiedział mu w oczy, że jest psem gringo i inne rzeczy, gorsze jeszcze. Było to jednak powiedziane po hiszpańsku i John Harned nie zrozumiał oczywiście ani jednego słowa. Stał i wrzeszczał dalej może z dziesięć sekund, a może i więcej, aż wreszcie byk został zwabiony przez innych kapadorów, a człowiek wstał cały i zdrowy.
— Byk nie ma szansy — rzekł smutnie i usiadł. — Człowiek nie odniósł nawet żadnej rany. Ocalili go inni, uprowadzając byka.
Potem zwrócił się do Marji Valenzuela.
— Przepraszam panią — odezwał się. — Byłem podniecony widokiem walki.
Uśmiechnęła się i za karę uderzyła go lekko po dłoni wachlarzem.
— Jest to pierwsza w pańskiem życiu walka byków — rzekła. — Zobaczywszy ich więcej nie będzie pan już życzyć śmierci człowiekowi. Widzi pan sam teraz, że wy Amerykanie jesteście brutalniejsi od nas. Jest to wpływ waszych bokserów. My przychodzimy do amfiteatru tylko po to aby zobaczyć jak się zabija byka.
— Chciałbym jednak aby i byk miał swoją szanse zwycięstwa — odparł. — Oczywiście pewnem jest, że z czasem przestanie mnie denerwować widok ludzi, mających bezsprzeczną przewagę nad bykiem.
Znów odezwały się trąby. Zabrzmiał sygnał śmierci. Na arenę znów wystąpił Ordonez z szpadą i szkarłatnym płaszczem. Byk natarł nań, ale bez żadnej energji. W ataku jego nie wyczuwało się siły. Było to marne natarcie. Szpada matadora trafiła w kość i złamała się. Ordonez ujął wtedy świeży oręż. Byk, podniecany do walki, natarł nań znów. Pięć razy Ordonez zadawał pchnięcie i za każdym razem szpada chybiała lub natrafiała na kość. Za szóstym razem szpada weszła w ciało po rękojeść. Ale było to bardzo niezdarne pchnięcie. Ostrze nie przeszyło serca i wyszło o pół jarda dalej z drugiego boku. Widzowie wygwizdali matadora. Spojrzałem wówczas na Johna Harned. Siedział w milczeniu. Nawet nie drgnął. Widziałem jednak, że zęby jego zacisnęły się mocno, a palce dłoni kurczowo wparły się w poręcz loży.
Choć cios nie był śmiertelny byk już nie nadawał się do walki. Krok jego był chwiejny i kulawy z powodu szpady, która całem ostrzem tkwiła mu w ciele. Ociekł od matadora i kapadorów. Pędził teraz znów dokoła areny, zadzierając łeb do góry i patrząc w twarze widzów.
— Na litość boską wypuśćcie mnie stąd. Nie chcę walczyć. Oto co mówi byk — zauważył John Harned.
To było wszystko co powiedział. Nie odezwał się już więcej. Siedział w milczeniu i patrzył na arenę. Ukradkiem jednak spoglądał na Marję Valenzuela, aby się przekonać jakie to na niej czyni wrażenie. Gniewała się bardzo na matadora. Był niezdarą. Ona zaś pragnęła mistrzowskiego ciosu.
Byk był już bardzo wyczerpany. Upływ krwi osłabił go, chociaż rana nie była śmiertelna. Kroczył teraz wolno wzdłuż ogrodzenia, poszukując wyjścia. Nie chciał walczyć. Miał już dosyć. Musiał jednakże zginąć. Jest na szyi byka jedno takie miejsce, gdzie szpik pacierzowy nie jest zabezpieczony dobrze. Małe pchnięcie szpadą w to miejsce zabija niezwłocznie. Ordonez stanął przed bykiem i zniżył do samej ziemi swój purpurowy płaszcz. Byk jednak nie chciał nacierać. Stał spokojnie i nachyliwszy głowę, wąchał płaszcz. Wówczas Ordonez uderzył w słabe miejsce na szyi. Byk szarpnął łbem. Cios chybił. Ordonez ponowił cios i znów chybił. Powtarzał to wiele razy jeszcze, co było wprost głupiem.
John Harned nie odzywał się. Ordonez zadał wreszcie trafny cios i byk rozciągnął się na piasku martwy, poczem muły wywlekły go za ogrodzenie.
— Gringowie mówią, że jest to okrutny sport, nieprawda? — zapytał Luis Cervallos. — Mówią, że jest wstrętny, nieludzki w stosunku do byków, co?
— Nie — odparł John Harned. — Nie chodzi tu o byka. Chodzi o tych, którzy patrzą na walkę. Jest to widowisko poniżające. Wpaja ludziom zamiłowanie do dręczenia zwierząt. Pięciu ludzi napada na jednego byka. Jest to prawdziwe tchórzostwo. Ci, którzy na to patrzą sami stają się tchórzami. Byk wreszcie ginie, ale widzowie żyją dalej. Wzięli tylko lekcję. I należy przyznać, że widok tchórzostwa bynajmniej nie podsyca dzielności męskiej.
Marja Valenzuela nie rzekła ani słowa. Nie spojrzała nań nawet. Słyszała jednak wszystko bardzo dobrze. Widziałem, że policzki jej pobladły z gniewu. Patrzyła na arenę i wachlowała się. Widziałem jednak jak drżała jej ręka. John Harned również nie patrzył na nią. Zachowywał się tak jakby nie było jej wcale. Też był gniewny, ale gniewny na chłodno.
— Jest to tchórzowski sport, dobry dla narodu tchórzów — odezwał się.
— Ach — przemówił aksamitnym głosem Luis Cervallos — senor sądzi, że rozumie nas?
— Rozumiem inkwizycję hiszpańską — odparł John Harned. — Musiało to być widowisko jeszcze więcej pociągające niż walka byków.
Luis Cervallos uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Spojrzał jednak na Marję Valenzuela i pewien był już wygranej w tej walce byków, toczącej się w loży. Nie chciała mieć nic do czynienia z Gringiem, który mówił takie rzeczy. Ale ani Luis Cerrallos ani ja nawet, nie przewidzieliśmy co z tego wyniknie. Widzę teraz, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć Gringów. Skądże mogliśmy wiedzieć, że John Harned, który dotąd gniewał się na chłodno, nagle i nieoczekiwanie oszaleje? Oszalał. Oszalał dosłownie. Przekonacie się o tem sami. Nie chodziło mu o byka. Sam to mówił. Dlaczegóż więc tak bardzo obchodził go koń? Tego nie jestem w stanie zrozumieć. Prawdopodobnie bieg myśli Johna Harned pozbawiony był wszelkiej logiki. Jest to jedyne wytłomaczenie.
— W Quito zazwyczaj nie używają koni na arenie — rzekł Luis Cervallos, przeglądając program widowiska. — W Hiszpanji mają je zawsze. Dziś jednak, dzięki specjalnemu zezwoleniu, i my je zobaczymy. Przy następnym byku wystąpią konni pikadorowie. Wie pan, tacy toreadorowie, którzy mają włócznie i dosiadają wierzchowców.
— Byk zgóry skazany jest na śmierć — odparł John Harned. — Czy i koń również?
— Konie mają zawiązane oczy i nie widzą byka — rzekł Luis Cervallos. — Widziałem wiele koni zabitych na arenie. Jest to wspaniałe, szlachetne widowisko.
— Widziałem już jak zarzynali byka — odparł John Harned. — Teraz zobaczę jak zarzynają konia. Jestem pewien, że w ten sposób będę mógł ogarnąć całą pełnię finezji tego szlachetnego sportu.
— O, to są stare konie — wtrącił Luis Cervallos. — Nie nadają się one już wogóle do niczego.
— Rozumiem — wyrzekł John Harned.
Na arenę wypadł trzeci z kolei byk. Kapadorowie i pikadorowie ruszyli na jego spotkanie. Jeden z pikadorów zatrzymał się tuż pod naszą lożą. Trzeba wyznać, że wierzchowiec jego był chudą, starą szkapą. Istny szkielet, powleczony suchą, pomarszczoną skórą.
— Zadziwiającem jest — zauważył John Harned, — że to biedne stworzenie może unieść ciężar swego jeźdźca. I teraz ten biedny, stary bezbronny koń musi nacierać na byka?
— Nie. Koń nie walczy z bykiem, — wyjaśnił Luis Cervallos.
— Ach tak? — rzekł John Harned. — W takim więc razie bezwzględnie musi zginąć od rogów. Oto jest powód, dla którego zawiązują mu oczy. Nie powinien widzieć byka, który przeszywa go rogami.
— Nie zupełnie — wtrąciłem. — Pikador ma przecież włócznię, którą odpędza byka i nie daje mu przebić rogami konia.
— W takim więc razie konie zapewne giną rzadko! — spytał John Harned.
— O, nie — odparł Luis Cervallos. — Widziałem w Sewilli osiemnaście koni zabitych podczas jednej walki. Było to jednak za mało dla widzów. Żądali więcej.
— Czy i tam konie miały zawiązane oczy? — zapytał John Harned.
— Tak, — odparł Luis Cervallos.
Po tej krótkiej wymianie zdań mówiliśmy już bardzo mało, przypatrując się walce. Ale przez cały ten czas w duszy Johna Harned dojrzewało szaleństwo. Wiedzieliśmy o tem. Byk odmówił natarcia na rumaka. Koń stał spokojnie. Miał przecież zawiązane oczy i nie wiedział, że kapadorowie próbują zmusić byka do napadu. Dręczyli przez jakiś czas byka widokiem swych płacht, poczem, gdy natarł na nich, uciekli w kierunku konia i schowali się w swych schronach. Wreszcie byk został dostatecznie rozjątrzony i ujrzał konia przed sobą.
— Ale koń nie wie. Koń nic nie wie — pomyślał John Harmed. Wykrzyknął głośno to zdanie, właściwie jednak było ono jego myślą tylko. Mówił do siebie.
Byk uderzył. Koń oczywiście nie wiedział o niczem, dopóki pikador nie upadł na ziemię. Wówczas dopiero koń poczuł jak ostre rogi byka wbijają się w jego brzuch. Byk ten posiadał niezwykłą siłę. Widok jego furji wspaniałem był widowiskiem. Podniósł konia na rogach jak piórko, Ale skoro tylko koń zwalił się na ziemię, pikador zerwał się i umknął, zaś kapadorowie odwrócili uwagę byka w inną stronę. Z brzucha konia wypadły wnętrzności. Dźwignął się jednak, jęcząc strasznie. Właśnie ten koński jęk spowodował ostateczny wybuch szaleństwa Johna Harned. Powstał znów z krzesła. Słyszałem jak klął brzydko i straszliwie. Nie mógł oderwać swych oczu od konia, który wciąż jęcząc z bólu, próbował pobiegnąć ale zaraz runął na piasek i tarzał się na grzbiecie, rzucając konwulsyjnie wszystkiemi czterema nogami. Wówczas byk dopadł go ponownie i tak długo bódł rogami, aż wreszcie koń wyzionął ducha.
John Harned wciąż stał nieruchomo. Ale spojrzenie jego oczu nie było już tak chłodne jak stal. Źrenice Amerykanina miotały błękitne płomienie. Patrzył na Marję Valenzuela. I ona również nań patrzyła. Ale na jego twarzy widniało wielkie obrzydzenie. Chwila wybuchu szelaństwa zbliżała się. Teraz szczególniej, kiedy byk już dobił konia, zwróciło to powszechną uwagę. John Harned miał wzrost wysoki i łatwo rzucał się wszystkim w oczy.
— Niechże pan usiądzie — perswadował Luis Cervallos. — Robi pan z siebie warjata.
John Harned nie odpowiedział nic. Zacisnął kurczowo pięści i uderzył Luisa Cervallos w twarz. Uderzył tak silnie, że Luis Cervallos zwalił się jak nieżywy między krzesła i nie powstał więcej. Nie widział też wcale tego, co się stało potem. Zato ja widziałem wszystko. Urcissino Castillo, wychyliwszy się z sąsiedniej loży, uderzył Johna Harned w twarz laską. John Harned odpłacił mu pięścią. Cios był tak potężny, że Urcissino Castillo potoczył się w głąb loży, pociągając ze sobą generała Salazar. Teraz John Harned był już jak wściekły. Stał się ryczącą i straszną pierwotną bestją z przed tysięcy lat. Słyszałem, jak zawołał.
— Przybyliście tu na walkę byków. Ale, na Boga, ja pokażę wam jak walczą ludzie.
Była to prawdziwa walka. Po chwili nadbiegli żołnierze, pełniący wartę przy loży prezydenta. Ale John Harned wyrwał jednemu z nich karabin. Uchwycił za lufę i kolbą przejechał po ich głowach. Siedzący w sąsiedniej loży pułkownik Jacinto Fierro strzelał doń z rewolweru. Ale pierwszy strzał położył trupem żołnierza. Doprawdy. Widziałem to własnemi oczami. Dopiero następna kula trafiła Johna Harned w bok. Wówczas zaklął i bagnetem trzymanego w ręku karabinu przebił pułkownika Jacinto Fierro. To było już wprost straszne. Doprawdy tak Anglicy jak i Amerykanie są ludźmi nawskroś brutalnymi. Szydzą z naszej walki byków, ale sami z rozkoszą wylewają krew. Z ręki Johna Harned poległo w tym dniu więcej mężczyzn, niż kiedykolwiek padło na arenie w Quito. Nietylko w Quito, w całym Gwajakwilu i nawet wogóle w Ekwadorze.
I to wszystko spowodował jęk konia. Dlaczego jednak John Harned nie oszalał na widok zabijanego byka? Przecież zwierzę jest zawsze zwierzęciem. Koń czy byk. Jednakowo. John Harned oszalał. Niema na to innej nazwy. Upił się krwią. Stał się bestją. Osądźcie sami ktojest gorszy? Czy byk, biorący konia na rogi czy też John Harned, przebijający bagnetem ciało pułkownika Jacinto Fierro? A przecie John Harned przebił także wielu innych. Duszą jego zawładnęły djabły. Ranny wielokrotnie bił się jeszcze. Trudno było go zabić.
Marja Valenzuela była odważną kobietą. Nie krzyczała i nie mdlała jak to czynią inne. Spokojnie siedziała w swej loży, patrząc na arenę. Twarz jej była bardzo blada. Ręka kuczowo ściskała wachlarz. Pomimo wszystko jednak Marja Valenzuela nie obejrzała się ani razu.
Ze wszystkich stron wreszcie nadbiegli żołnierze, oficerowie i zwykli cywile aby mężnie uderzyć na szalonego Gringo. Doprawdy. W tłumie wołano, że należy zabić wszystkich Gringów. Jest to przecież stare hasło wszystkich krajów Ameryki latyńskiej. Prosty wynik nienawiści ogólnej do Gringów wraz i ich nieokrzesanemi manierami. To prawda. Tłum żądał tego. Ale przecież szlachetni Ekwadorczycy zabili tylko jednego, Johna Harned. Z jego zaś ręki padło ich siedmiu. Pozatem nader wielu widzów odniosło bardzo ciężkie rany. Widziałem wiele razy walkę byków, ale zaręczam, że nigdy widok areny nie był tak wstrętny jak widok tej loży po skończonej walce. Była podobna do jakiegoś pola bitwy. Wszędzie leżały trupy. Ranni łkali i jęczeli głośno, a kilku z nich umarło niebawem. Jeden miał brzuch rozszarpany bagnetem Johna Harned. Trzymał się zań oburącz i wrzeszczał głośno. O, zaręczam, że wrzask ten straszniejszy był od jęku tysiąca koni.
A jednak Marja Valenzuela nie poślubiła Luisa Cervallos. Osobiście bardzo tego żałuję. Luis Cervallos był moim przyjacielem. W jego przedsiębiorstwach tkwiło dużo moich pieniędzy. Chirurgowie dopiero po pięciu tygodniach mogli zdjąć mu z twarzy opatrunki. Na policzku, tuż pod okiem, do dziś dnia ma bliznę. A przecież John Harned uderzył go tylko raz i to gołą pięścią, bez kastetu. Marja Valenzuela obecnie przebywa w Austrji. Mówią że zaręczyła się tam z jakimś arcyksięciem, czy też innym arystokratą. Nie wiem dokładnie. Sądzę jednak, że lubiła Johna Harned, zanim jeszcze pojechali razem na walkę byków, do Quito. Ale jaką w tem wszystkiem była rola konia? Oto czego pragnąłbym się dowiedzieć. Dlaczego John Harned obojętnie patrzył na byka, mówiąc że go nic nie obchodzi, a potem nagle stał się najokropniejszym w świecie szaleńcem, słysząc jęk konającego konia. Nie, doprawdy. Gringów trudno jest zrozumieć. Są to prawdziwi barbarzyńcy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Jerzy Mariusz Taylor.