Przygoda w Mill Valley

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Przygoda w Mill Valley
Pochodzenie Córa nocy
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Mariusz Taylor
Tytuł orygin. When the World Was Young
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZYGODA w MILL VALLEY


Spokojny, zrównoważony w każdym calu siedział na szczycie murowanego ogrodzenia i czujnem uchem starał się wyłowić z wilgotnego zmroku nocy echa niebezpieczeństw, jakie mogły się w nim kryć.. Ale wytężony słuch nie chwytał nic prócz pojęków wichru, lecącego poprzez jednolity gąszcz drzew i szelestów liści targanych gałęzi. Ciężkie mgły napływały zwolna i rozstępowały się przed podmuchami wichury. Nie widział wprawdzie mgły, wyczuwa jednak jej wilgotne tchnienie na twarzy, zaś mu, na którym siedział cały był oślizgły.
Bez żadnego hałasu wdrapał się z zewnątrz na szczyt muru i równie cicho i zwinnie zeskoczył na ziemię po drugiej stronie. Wydobył z kieszeni latarkę elektryczną, ale nie zrobił z niej użytku. Wołał unikać światła, nie bacząc na to że droga prowadziła przez mrok. Nogi jego wyczuwały miękkość i elastyczność ziemi, pokrytej grubym pokładem igieł sosnowych i liści. Zbutwienie ich wskazywało, że nagromadzały się tu przez długie lata. Miękkie liście i ostre gałęzie ocierały się o jego ciało i biły w twarz. Panowała jednak taka ciemność, że nie mógł ich uniknąć. Posuwał się naprzód, macając przed sobą wyciągniętemi rękami i niejeden raz dłoń jego natrafiła na twardy, masywny pień drzewa. Wiedział dobrze, że dokoła było dużo takich drzew. Czuł jak wyłaniają się zewsząd olbrzymie i groźne. Miał dziwaczne poczucie swej mikroskopijnej wprost małości, zatraconej wśród wielkich brył, otaczających go dokoła i zagrażających zmiażdżeniem. Wiedział, że dalej znajduje się dom i przypuszczał, że natrafi na jakiś ślad lub dróżkę, która go tam zawiedzie.
Raz poczuł się jakby złapanym w pułapkę. Ze wszystkich stron wyczuwał pnie łub gałęzie, czy wreszcie błądził w gąszczu leśnego podszycia, nie znajdując żadnego wyjścia. Wówczas pocisnął guzik i zapalił latarkę, przezornie kierując jej promienie pod nogi. Obracał latarkę w ręku wolno i ostrożnie. Biała jasność jej światła ukazywała mu wyraźnie i szczegółowo wszystkie przeszkody, stojące na drodze. Ujrzał wreszcie wolne przejście między pniami potężnych drzew, zgasił latarkę i skierował się w tę stronę, stąpając po suchem podłożu, dotychczas nietkniętem przez mgłę, dzięki grubej warstwie listowia gałęzi drzew. Miał dobre poczucie kierunku. Wiedział, że zmierza wprost ku zabudowaniom.
I wtedy właśnie zdarzyło się coś dziwnego. Było to coś zupełnie nieoczekiwanego, coś wprost nie do wiary. Jego stąpające ostrożnie nogi nadeptały nagle na coś miękkiego, żywego, coś co zerwało się z ziemi i powstało chrapiąc i parskając. Odskoczył czujnie i przypadł pod krzakiem, gotowy do skoku, naprężony cały i przewidujący, oczekujący napaści nieznanego. Czekał dłuższą chwilę, gubiąc się w domysłach co za zwierzę mogło poderwać się z pod jego nóg. Wiedział tylko, że trwa teraz bez ruchu, milczące, że przypadło i czeka równie jak on baczne i przewidujące. Wreszcie dłuższe oczekiwanie stało mu się nieznośnem. Trzymając latarkę przed sobą, pocisnął guzik. Zobaczył i jęknął z przerażenia. Spodziewał się wszystkiego. Od wystraszonego cielaka czy jelonka do srogiego lwa. Ale to? Wązki snop białych promieni latarki ukazał mu coś, czego nie zapomniałby, gdyby żył tysiąc lat. W świetle latarki zobaczył rosłego, jasnowłosego i jasnobrodego mężczyznę. Ciało jego było zupełnie nagie, tylko biodra okrywał kawał koziej skóry, a stopy tkwiły w mokassynach z miękkiej, włochatej skóry. Ramiona i lędźwie miał obnażone, to samo plecy i większą część piersi. Skóra jego była gładka i bezwłosa, ale ogorzała mocno od słońca i wiatru Kłębiły się pod nią muskuły, silne i elastyczne jak węże.
Wszystko to jednak razem wzięte, aczkolwiek całkowicie nieoczekiwane i nagłe nie było bezpośrednią przyczyną jęku przerażenia, który się wydarł z piersi człowieka. Lęk jego spowodowało niewypowiedziane okrucieństwo twarzy nieznanego, zwierzęco dzikie spojrzenie jego błękitnych oczu, niezupełnie oślepionych przez światło latarki, igły sosnowe tkwiące w brodzie i włosach f całe wreszcie to straszne ciało, sprężone do skoku. Obserwacja trwała jedno mgnienie tylko. Jeszcze nie przebrzmiało echo jego jęku, jak nieznany wykonał skok. Wówczas cisnął weń latarkę i przypadł do ziemi. Poczuł na swych żebrach uderzenia stóp nieznanego. Skurczył się więc w sobie jeszcze więcej, a nieznany z trzaskiem łamanych gałęzi zapad! w gąszcz.
Gdy ucichło człowiek podniósł się z ziemi. Stojąc na czworakach czekał Jostrożnie. Słyszał jak nieznany myszkował dokoła szukając go wszędzie. Bał się wydać najlżejszy odgłos, aby nie zdradzić mu swej kryjówki. Nie mógł jeszcze zaryzykować ucieczki. Wiedział, że przy najmniejszem poruszeniu wyda go trzask gałęzi. W pewnej chwili wyjął rewolwer. Rozmyślił się jednak, Odzyskał już spokój i miał nadzieję wymknięcia się bez szelestu. Słyszał kilka razy jak nieznany, poszukując go przedzierał się przez gąszcz. Były jednak chwile, że również jak on trwał czujny i nasłuchujący. To naprowadziło człowieka na pomysł. Jedną z dłoni opierał się o kawał grubej gałęzi. Ostrożnie macając dokoła drugą ręką przekonał, się że ma dość wolnej przestrzeni do rozmachu Wówczas podniósł ostrożnie gałąź i cisnął. Gałąź była gruba, ale niezbyt wielka, poleciała przeto daleko i z trzaskiem upadła na ziemię.
Usłyszał jak nieznany poskoczył chyżo w gąszcz. W tejże samej chwili począł pełznąć. Powoli ostrożnie czołgał się na czworakach tak długo aż wreszcie kolana jego siały się mokre wskutek zetknięcia z masą zbutwiałych liści. Zatrzymał się wreszcie i wytężył słuch. Czujne ucho nie schwytało żadnego odgłosu. Nic, prócz dalekich poświstów wichru i szelestu kropel rosy, opadającej miarowo z gałęzi. Zachowując więc wszelkie środki ostrożności, powstał i zawrócił z powrotem. Znalazłszy mur wdrapał się nań i cicho zeskoczył znowu na drogę.
Odszukał swój rower ukryty wśród krzaków i postawiwszy nogę na pedale już miał zamiar wskoczyć na siodełko, gdy nagle usłyszał odgłos skoku czyjegoś ciała, które lekko i sprawnie przesadziło mur. Nie wahał się dłużej. Uciekł ściskając kurczowo w rękach kierownicę prowadzonego roweru.
Wreszcie skoczył na siodełko, złapał stopami pedały i pomknął szybko. Przez jakiś czas słyszał za sobą dudnienie nóg, biegnących rączo po piaszczystej drodze. Rozwinął jeszcze większą szybkość i odgłos zamarł w oddali.
Wybrał jednak kierunek niepomyślny. Pojechał w pośpiechu w stronę przeciwną. Oddalał się przeto od miasta i coraz dalej zagłębiał w górzystą miejscowość, Wiedział dobrze, że szosa nie miała przecznic. Jedyna droga wstecz doprowadziłaby go znów do spotkania twarzą w twarz ze strachem. Nie czuł się dość silnym aby znieść to po raz drugi. Po upływie pół godziny zauważył, że droga staje się coraz więcej stromą i zeskoczył z roweru. Zachowując jaknajwiększą ostrożność postawił maszynę tuż przy drodze, poczem przedostał się przez płot na jakąś łąkę co do której zdecydował, że była pastwiskiem górskiem. Rozłożył na ziemi wydobytą gazetę i usiadł na niej.
— To wszystko głupstwo — wyrzekł głośno, ocierając twarz z potu.
— Głupstwo — powtórzył skręcając papierosa i rozważając zagadnienie powrotu.
Nie urzeczywistnił jednak swoich planów. Postanowił nie ryzykować. Obawiał się tamtej mrocznej drogi. Oparł podbródek o kolana i zadrzemał, czekając na świt.
Sam nie wiedział dokładnie ile czasu trwała ta drzemka. Obudziło go naszczekiwanie młodego kuyota. Obejrzał się i znalazł, że kuyot stoi na wierzchołku wzgórza. Zauważył jednocześnie zmiany, jakie zaszły w obliczu nocy. Mgła rozwiała się zupełnie. Księżyc i gwiazdy zagasły. Nawet wicher uśmierzył się zupełnie. Noc wyzbyła się tajemniczości i stała jedną ze zwykłych nocy Kalifornji, pełną balsamicznych zapachów i ciepła. Zasnął znów, ale po chwili ponownie obudził go odgłos ujadania kuyota. Półsenny jego słuch pochwycił nutę dzikiego, gardłowego śpiewu. Obejrzał się i spostrzegł, że kuyot, zaprzestawszy ujadania pędził po grzbiecie wzgórza. Za nim w pełnej pogoni, biegła owa naga istota, którą spotkał w ogrodzie. Kuyot był zwierzęciem miodem. Ale rączość nóg nie uratowała go od nieznanego. Zdarzyło się to jednak już wtedy, kiedy oboje znikli za przełęczą. Człowiek zatrząsł się jakby w ataku febry. Zerwał się z ziemi, przeskoczył przez ogrodzenie i skoczył na rower. Wszystko składało się dlań szczęśliwie. Wiedział o tem. Strach nie bronił mu już przystępu do Mill Valley.
Z zawrotną szybkością potoczył się w dół. Pośpiech ten też spowodował, że na zakręcie drogi, już u samego podnóża, potknął się o nieoczekiwaną przeszkodę i jak długi runął na ziemię, koziołkując przez kierownicę.
— Nie, stanowczo nie mam szczęścia tej nocy — pomyślał oglądając z żalem złamane widełki roweru. Wziął na plecy popsutą maszynę i powlókł się na piechotę. Podszedł do muru i, niezupełnie wierząc sobie, szukał śladów. Znalazł je. Były to ślady stóp, obutych w mokassyny, duże, głęboko wbite w palcach w piasek szosy. Podczas gdy badał je, nisko nachylony, doleciał go nagle poprzednio słyszany dziki, gardłowy śpiew. Widział już jak nieznany gonił kuyota i wiedział dobrze, że ucieczka nie zbawi go. Nie próbował jej więc. Ukrył się w cieniu, tuż przy samej drodze.
I znów zobaczył to samo. Drogą szybko i lekko nadbiegał nagi człowiek, śpiewając jakąś dziką pieśń. Tuż koło jego kryjówki zatrzymał się. Serce człowieka ukrytego zamarło na chwilę z przerażenia.
Ale nieznany nie miał zamiaru szukać go w kryjówce. Podskoczył wysoko w górę, pochwycił gałąź przydrożnego drzewa i zakołysał się w gąszczu, chwytając szybko konary czterema kończynami jak małpa. Dał wreszcie susa przez mur i to na dwanaście przynajmniej stóp w powietrzu, schwycił gałęzie innego drzewa, znikł w ciemności i gdzieś, hen daleko, zeskoczył na ziemię. Człowiek przez jakiś czas trwał w bezruchu, poczem otrząsnąwszy się ze zdumienia ruszył w drogę.

2.

Dave Slotter bardzo zdecydowanym ruchem oparł się oburącz o biurko, przegradzające mu dostęp do prywatnego gabinetu p. Jamesa Ward, starszego współwłaściciela firmy Ward, Knowles and Co, Dave był zły. Zauważył już, że każdy w tem biurze spoglądał nań z podejrzeniem. Urzędnik, z którym mówił teraz, wydawał się być szczególnie podejrzliwym,
— Ależ proszę powiedzieć panu Ward, że ja mam naprawdę bardzo ważną sprawę — nastawał.
— Mówię przecież panu, że obecnie pan Ward dyktuje list. Nie można mu przeszkadzać. Proszę przyjść jutro.
— Boję się, że jutro może być już za późno. Zechce pan oznajmić panu Ward, że to jest sprawa życia albo śmierci.
Sekretarz zawahał się i Dave wyzyskał tę chwilę swej przewagi.
— Proszę tylko zameldować panu Ward, że nocy onegdajszej byłem za zatoką w Mili Valley i że pragnę zwrócić jego uwagę na pewną rzecz.
— Pańskie nazwisko? — zabrzmiała odpowiedź.
— Nazwisko moje jest zbyteczne. Pan Ward nie zna mnie wcale.
Dave wciąż jeszcze trwał w swem wojowniczem usposobieniu, nawet wtedy, kiedy wskazano mu drogę do prywatnego gabinetu szefa firmy. Tam stan jego duchowy jednak uległ całkowitej zmianie, kiedy ujrzał barczystego, jasnowłosego mężczyznę, dyktującego list stenografistce. Mężczyzna, przekręcił się w swym ruchomym fotelu w stronę wchodzącego i cały zadzierżysty nastrój pierzchnął. Dave nie wiedział dlaczego tak się się stało i w skrytości ducha był niezadowolony z siebie.
— Czy pan Ward? — spytał zgoła niedorzecznie i rozgniewał się na siebie jeszcze więcej. Nie miał zupełnie zamiaru zadawać to pytanie.
— Tak jest — brzmiała odpowiedź. — A pan kim jest?
— Nazywam się Harry Bancroft — skłamał Dave. — Ale pan mnie nie zna przecież wcale, a przeto nazwisko moje nie gra tu żadnej roli.
— Mówiono mi, że ubiegłej nocy był pan w Mill Valley.
— Zdaje się, że pan tam mieszka — ciągnął Dave, rzucając niespokojne spojrzenie na stenotypistkę.
— Owszem. Ale o co właściwie pana chodzi? W tej chwili jestem bardzo zajęty.
— Pragnąłbym pomówić i panem na osobności.
Pan Ward obrzucił go szybkiem, badawczem spojrzeniem. Przez chwilę wahał się, potem zdecydował krótko.
— Panno Potter, proszę opuścić na chwilę gabinet.
Stenografistka wstała, zebrała swoje notatki i wyszła. Dave ze zdumieniem spoglądał na pana Ward. Wreszcie ten ostatni przerwał w zaczątku nić jego rozważań.
— A więc?
— Byłem w Mill Valley nocy ubiegłej — zaczął Dave wstydliwie.
— Słyszałem już o tem przed chwilą. Ale o cóż właściwie panu chodzi?
W umyśle Dave’a dojrzało przekonanie, że mu nie uwierzą. Ciągnął jednak dalej.
— Byłem w pańskim domu. W każdym zaś razie w parku, należącym do pana.
— I cóż pan tam robił?
— Chciałem okraść mieszkanie — wyznał Dave śmiało. Mówiono mi, że mieszka pan tam samotnie z jednym tylko Chińczykiem — kucharzem. Sądziłem więc, że pójdzie mi łatwo. Ale nie ukradłem nic. Stało się coś, co powstrzymało mnie od tego. Dlatego też jestem dziś tutaj. Przyszedłem ostrzec pana. W parku natrafiłem na dzikiego człowieka, prawdziwego djabła, ukrytego w gąszczu drzew. Był straszny. Nie jestem wprawdzie ułamkiem, myślę jednak, że z łatwością rozszarpałby mnie w kawały. Gonił mnie. Przytem nie miał żadnego odzienia, któreby zasługiwało na tę nazwę. Łaził po drzewach jak małpa, a biegł jak jeleń. Widziałem jak uganiał się za kuyotem. Na Boga. Mówię prawdę. Schwytał zwierzę.
Dave urwał, badając wrażenie, jakie wywrą jego słowa. Nie było żadnego. James Ward była zaciekawiony, ale nie wykazywał zdumienia.
— To było bardzo godne uwagi. Istotnie — rzekł. — A więc utrzymuje pan, że był to człowiek dziki. Dlaczego właściwie przyszedł mi pan o tem powiedzieć?
— Aby uprzedzić pana o niebezpieczeństwie. Ja sam wprawdzie zajmuję się nieco wątpliwemi sprawami, ale nie uznaję zabójstwa, to jest... o ile nie jest ono koniecznem, pan rozumie? Przypadkowo przekonałem się, że grozi panu niebezpieczeństwo. Sądziłem przeto, że należy pana ostrzec. Chciałem postąpić uczciwie. Nie odmówię oczywiście, jeżeli zechce mi pan dać cośkolwiek za fatygę. Miałem to również na względzie. Ostatecznie jednak nie dbam o to. Może mi pan nawet nic nie dawać. W każdym razie będę wiedział, że ostrzegłem pana i poniekąd spełniłem swój obowiązek.
Pan Ward rozmyślał, bębniąc palcem w powierzchnię biurku. Dave zauważył, że dłonie jego były duże i silnie opalone, ale utrzymane dobrze. Zauważył również jeszcze coś, co już przedtem go uderzyło. Był to wąski skrawek gojącego plastra, barwy ciała, przylepiony na czole, tuż nad okiem. Pomimo wszystko jednak odrzucał jako niedorzeczną myśl, która uporczywie pełzała w jego mózgu.
Wreszcie pan Ward wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki gruby pugilares. Wydobył banknot i podał Dave’owi, który chowając go zauważył, że był to bilet dwudziestodolarowy.
— Dziękuję panu — rzekł pan Ward, zaznaczając tem, że rozmowa jest skończona. — Polecę służbie zbadać tę sprawę. Dziki człowiek przebywający na wolności może być niebezpiecznym.
Spokój głosu pana Ward był tak niezamącony, że Dave odzyskał cały swój tupet. Pozatem w tej chwili wpadł na nowy pomysł. Człowiek dziki był zapewne rodzonym bratem pana Ward. Był to prawdopodobnie warjat, trzymany przez rodzinę w ukryciu. Dave słyszał już o takich wypadkach. Możliwem więc było, że pan Ward chciał zachować tajemnicę. Dlatego też dał mu aż dwadzieścia dolarów.
— Wie pan co? — zaczął Dave. — Teraz wydaje mi się, że ten dziki człowiek był bardzo podobny do pana.
To było wszystko, co zdążył Dave powiedzieć. W następnej chwili zobaczył zmianę. Ujrzał utkwione w siebie te same, niewypowiedzianie okrutne błękitne oczy z nocy poprzedniej, spostrzegł te same chwytne palce podobne do szponów, słowem tego samego strasznego potwora, który wówczas gotował się do skoku. Dziś jednak Dave nie posiadał przy sobie latarki, którą by mógł weń rzucić i został porwany za bicepsy obu rąk tak silnym chwytem, że jęknął z bólu. Ujrzał białe zęby, wyszczerzone jak u psa, który zamierza ugryźć. Broda pana Ward muskała jego twarz, a zęby schwyciły za szyję. Nie ugryzły jednak. Natomiast Dave poczuł, że całe ciało jego zesztywniało nagle w tym żelaznym uścisku i zostało odrzucone bez najmniejszego wysiłku, a jednak tak silnie, że upadek jego zatrzymała tylko twarda i gładka ściana gabinetu.
— Jak śmiesz nachodzić mnie w celach szantażu? — warczał pan Ward tuż przy jego twarzy. — Oddaj no mi bratku z powrotem pieniądze.
Dave zwrócił banknot bez słowa protestu.
— Myślałem, że przychodzisz tu z dobremi zamiarami. Teraz znam cię już, bratku. Nie chcę cię więcej widzieć ani słyszeć o tobie. Zabieraj się, póki cię nie wpakowałem do więzienia, w którem już dawno powinienbyś się znajdować. Rozumiesz?
— Tak jest, proszę pana — wycharczał Dave.
— No, to precz stąd.
Dave ruszył bez słowa odpowiedzi, z uczuciem szalonego bólu w obu bicepsach, nawpół zmiażdżonych w uścisku strasznych łap. Dotknąwszy ręką klamki usłyszał znów głos pana Warda i zatrzymał się jeszcze.
— Masz szczęście, bracie — mówił, a Dave obejrzawszy się zauważył, że twarz jego miała wyraz dziki, a wytrzeszczone oczy patrzyły okrutnie i hardo. — Masz szczęście. Gdybym tylko zechciał, wydarłbym ci muskuły z ciała i wyrzuciłbym je na śmietnik.
— Tak jest, proszę pana — rzekł Dave i w głosie jego znać było absolutne przekonanie.
Otworzył drzwi i wyszedł z gabinetu. Sekretarz siedzący w drugim pokoju spojrzał nań pytająco.
— Głupstwo — rzekł Dave.
To było wszystko co zdołał wyjąkać i z czem wyszedł z kantoru.

3.

Pan James G. Ward liczył lat czterdzieści i miał duże powodzenie w interesach, wogóle zaś nie był szczęśliwym. Przez czterdzieści lat już próbował rozstrzygnąć zagadkę, którą był sam i oto w miarę przybywania lat zagadka ta stawała się coraz więcej dolegliwem zmartwieniem. Na osobę pana Jamesa Ward składali się jakby dwaj różni ludzie, których dzieliła przestrzeń tysiąca lat. Studjował też teorję podwójnej osobowości uważniej może niż cały tuzin wybitnych znawców tej zawilej i tajemniczej dziedziny psychologicznej. W głębi swej duszy odnajdywał szczegóły odmienne od zapisanych gdziekolwiek. Najfantastyczniejsze pomysły powieściopisarzy nie zdołałyby oddać jego charakteru. Pan Ward nie przypominał ani doktora Jekkyl, ani pana Hyde, ani nawet nieszczęśliwego młodzieńca z kiplingowskiej „Największej Bajki świata“. Dwie jego osobowości tak zawile splatały się wzajem, że, praktycznie rzecz ujmując, nie miały pełnej świadomości równorzędnego swego istnienia.
Jednem z ja pana Warda był człowiek o nawskroś nowoczesnem wykształceniu i poglądach, prawy syn ostatnich lat XIX stulecia i pierwszej dekady XX-go. Drugiem był dziki barbarzyńca, żyjący w warunkach zupełnej pierwotności kilka tysięcy lat temu. Nigdy nie był pewny, który z tych ludzi stanowi jego właściwe ja. Niepewność ta wynikała stąd, że obydwaj ci ludzie właściwie składali się na jedną całość. Bardzo rzadko jednak zdarzyło się, że jeden z tych różnych ludzi nie wiedział dokładnie co czynił drugi. Inną rzeczą było, że pan Ward nie posiadał żadnych wizyj ani wspomnień o przeszłości, w której żył ten drugi człowiek pierwotny. Prymitywna ta istota żyła dziś ale nawet w obecnem swem życiu ulegała wymogom takiego trybu życia, jakie musiała prowadzić w odległej przeszłości.
— W dzieciństwie już był zagadką dla rodziców, zagadką dla lekarzy, do której rozwiązania wskutek dziwnego zachowania dziecka nie podchodzili bliżej jak o tysiące mil. Nie mogli nigdy znaleźć wytłomaczenia ani dla szczególnej senności, jaką ujawniał w godzinach rannych, ani też niezwykłej aktywności, jaką rozwijał w nocy. Zastawano go niekiedy jak błądził po korytarzach domu w nocy, widziano jak czasami wspinał się na krawędzie wysokich dachów lub pędził po wzgórzach. Zdecydowano wówczas, że jest lunatykiem. W rzeczywistości nie był nim bynajmniej. Pozostawał jedynie pod przemożnym wpływem swych nocnowłóczęgowskich nawyczek. Zapytywany raz przez przeciętnego eskulapa, wyjawił całą prawdę. Nigdy nie mógł potem przeboleć upokorzenia, jakiego doznał wówczas, kiedy jego rewelacje otrzymały pogardliwą etykietę jako „sny“.
Cała rzecz polegała na tem, że z nadejściem wieczoru Ward stawał się niezwykle czujnym. Pokój z jego czterema ścianami stawał mu się wówczas przykrem więzieniem. Wyostrzony jego słuch chwytał tysiące odgłosów, rozlegających się w mroku. Wołała nań noc. Na okres dwunastu godzin stawał się prawdziwym synem zmierzchu. Nikt go jednakże nie rozumiał, a i sam Ward nie próbował już się zwierzać nikomu. Uważano go za lunatyka i stosowano środki zapobiegawcze, które przeważnie zresztą zawodziły. Po wyrośnięciu z dzieciństwa stał się znacznie przebieglejszym i większą część wszystkich swych nocy spędzał zgodnie z wymaganiami drugiego swego ja. Wynik był taki, że przed południem zasypiał najmocniej. Ranne studja przeto stały się niemożliwemi i wkrótce zauważono, że jedynie w porze poobiedniej, pod kierownictwem prywatnych nauczycieli, dziwny chłopiec mógł odbywać lekcje. Takim więc tylko sposobem nowoczesne ja Warda zdobyło wykształcenie i ogładę.
Ale zagadki nie rozstrzygnięto. Znano go ogólnie jako małego djabła, bezmyślnie okrutnego i złośliwego. Lekarze kwalifikowali go jako psychopatę i degenerata. Nieliczni zaprzyjaźnieni z nim chłopcy patrzyli nań jak na dziwowisko, obawiając się go potrochu. Każdego z nich przecież mógł wyprzedzić w biegu, zwyciężyć w pływaniu na dystans czy też w boksie. Żaden z chłopców nie ośmielał się walczyć z takim rywalem. Był zbyt zastraszająco silny i nazbyt szaleńczo rozhukany.
Mając zaledwie dziesięć lat uciekł w góry. Zaszył się tam w niedostępne miejsce i żył tak przez siedem tygodni, włócząc się całemi nocami. Dopiero po długich poszukiwaniach udało się wykryć schronienie dzikiego chłopca i sprowadzić go z powrotem do domu. A już zupełną zagadką dla otoczenia było czem żywił się przez cały ten czas mały włóczęga. Nie mówił o tem nigdy. Nikt też się nie dowiedział o tych królikach, które chłopiec zabijał w norach, o przepiórkach które chwytał i pożerał, o kurczętach które kradł nocami farmerom wprost z kurników, jak również o głębokiej jamie, którą sam sobie wygrzebał w ziemi. Jama ta miękko wysłana suchemi liśćmi i trawą służyła mu przez cały ten czas za wygodne i ciepłe schronienie. Przespał w niej wszystkie poranki.
Niezwykła tępota umysłu chłopca w godzinach rannych lekcyj oraz jego senność były równie dobrze znane w szkole jak i nadzwyczajna błyskotliwość pojętności w porze popołudniowej. Przez znienawidzone lekcje poranne zaledwie udawało mu się przebrnąć przy pomocy ściągania notatek kolegów. Zato lekcje odbywające się popołudniu były jednym triumfem małego dziwaka. We wszystkich prawie rodzajach sportu bywał stale zwycięzcą, a w piłce nożnej był już wprost postrachem dla przeciwników. Żaden zaś z chłopców nie chciał się nigdy z nim boksować od czasu ostatniego match’u, kiedy Ward zatopił zęby w łopatce przeciwnika.
Po ukończeniu szkoły został przez zrozpaczonego ojca wysłany na odległą farmę, pomiędzy cowboyów. W trzy miesiące później jednak dzielni cowboye uznali, że był dla nich zbyt ciężkim towarzyszem. Depeszowali wówczas do ojca aby przyjechał zabrać swego dzikiego młodzieńca. Ojciec oczywiście uczynił to niezwłocznie. Usłyszał też wówczas oświadczenie, że cowboye woleliby mieć do czynienia raczej z hordą wyjących kannibalów, opętanych warjatów, ryczących gorylów, szarych niedźwiedzi czy wreszcie tygrysów — ludojadów niż z tym dziwnym absolwentem liceum o starannym przedziale.
W jego braku pamięci o szczegółach pierwotnego bytowania był jeden wyjątek. Mianowicie język. Dzięki pewnemu zadziwiającemu atawizmowi niektóre słowa używane kiedyś przez jego jaźń pierwotną, były mu znane. W chwilach zadowolenia, podniecenia czy walki wybuchał nagle dzikim, barbarzyńskim śpiewem. Zdarzyło się raz, że zaśpiewał i to zupełniee rozmyślnie kilka takich starożytnych pieśni w obecności profesora Wertza, który wykładał teorję języka staro-saksońskiego a był sławnym i zamiłowanym filologiem. Na dźwięk jednej z nich profesor nadstawił uszu i zapytał co to za narzecze germańskie. Druga pieśń podnieciła starego profesora jeszcze więcej. Produkcja wokalna Jamesa Ward została zakończona zwycięską pieśnią, którą nucił zawsze podczas zapasów czy walki. Wówczas profesor zdecydował, że nie było to żadne z dawniejszych narzeczy języka niemieckiego, lecz jakiś język germański czy wczesno teutoński, datujący się z czasów niemiernie odległych, poprzedzających jakąbądź epokę zbadaną przez uczonych. Język ten był tak starożytny, że znajdował się właściwie niejako po za czasem. Brzmiały w nim jednak widmowe reminiscencje słów — kształtów, które profesor znał. Wysubtelniona intuicja zawodowa mówiła mu, że są prawdziwe i ścisłe. Zapytał wówczas o źródło pochodzenia pieśni i prosił o pożyczenie mu cennego rękopisu, który je zawierał. Pytał również czemu Ward dotychczas udawał, że wcale nie zna niemieckiego języka. Niestety Ward nie mógł pożyczyć manuskryptu ani też wytłomaczyć powodu swej ignorancji. Wobec tego, po licznych a bezskutecznych prośbach i przedstawieniach, które ciągnęły się całe tygodnie, profesor Wertz powziął niechęć do młodzieńca, uważając go za kłamcę i monstrualnego egoistę, który mógłby a nie chce użyczyć mu cudownego pisma, starszego od najstarszych jakie znał jakikolwiek filolog.
Ale dla tego młodzieńca o naturze tak bajecznie skomplikowanej nie było wcale żadnem dobrodziejstwem otwarcie mu oczu na fakt, że połowa jego istoty należała do czasów dzisiejszych, połowa zaś do zamierzchłej przeszłości. Pozatem nowoczesno amerykańska jego jaźń była silna i zmuszała go do zawierania pewnego kompromisu z tą drugą, należącą do dzikiego nocnego włóczęgi. Ward kulturalny i wyrafinowany pragnął być normalnym człowiekiem i żyć i kochać oraz pracować jak inni.
Godziny popołudniowe więc przyzwyczaił się Ward poświęcać jednej swej jaźni, noce zaś drugiej. Poranki oraz część nocy przeznaczone były na sen tych dwojga bliźniąt. Ale w poranki Ward sypiał w łóżku jak każdy człowiek cywilizowany, podczas gdy nocami drzemał w lesie niby dzikie zwierzę. Tak było właśnie wówczas, kiedy przypadkowo napotkał go Dave Slotter.
Ward uzyskał od ojca większą pożyczkę i oddał się interesom. Miał w nich wielkie powodzenie. Poświęcał na sprawy handlowe wszystkie swoje godziny popołudniowe, podczas gdy wspólnik jego pracował w poranki. Wieczory spędzał zazwyczaj w towarzystwie, ale za zbliżeniem się godziny dziesiątej lub dziewiątej, ogarniał go niezwykły niepokój. Znikał wówczas z widowni aż do następnego popołudnia. Przyjaciele i znajomi sądzili zawsze, że to sport tak absorbuje Warda. Poniekąd mieli rację. Nie wyobrażali sobie jednak wcale natury tego sportu. Nie widzieli przecież jak gonił nocą kuyoty na wzgórzach Mill Valley.
Zupełnie też niewiarogodnemi wydawały się opowiadania rybaków, którzy nieraz mówili o nieznanym człowieku, w chłodne poranki zimowe płynącym przez fale przypływu, zwalczającym Raccoon Straits, lub przebywającym z łatwością pomimo silnego prądu przestrzeń dzielącą wyspę Kozią od Anielskiej o cale tysiące mil od brzegu.
W Mill Valley mieszkał sam zupełnie, mając jednego tylko służącego Chińczyka. Lee Sing był kucharzem i zarazem totumfackim. Wiedział dużo o dziwactwach swego pana, ale by! dobrze płatny i nigdy nic nie opowiadał nikomu.
Po przyjemnościach nocy, po wypoczynku porannym oraz śniadaniu Lee Singa, James Ward w południe odpływał motorówką do San Francisco. Wprzódy odwiedzał swój klub, potem zaś udawał się do kantoru, jak zwykły kupiec i człowiek normalny. Ale kiedy poczynał zapadać zmierzch, następowała zmiana. Ward odczuwał nagłe zaostrzenie wszystkich zmysłów. Słuch jego stawał się niebywale wrażliwym. Mirjady nocnych głosów prawiły mu ponurą a dobrze znaną opowieść. Jednocześnie odczuwał dziwny niepokój. Będąc w takiej chwili samotnym poczynał przebiegać szybko ciasny pokój tam i z powrotem jak dzikie zwierzę pozbawione wolności.
Pewnego razu zdarzyło mu się zakochać. Nigdy dotąd nie pozwalał sobie na tę rozrywkę. Był przerażony. A młode dziewczę przez wiele dni po miłosnem wyznaniu Warda miało niezliczoną ilość czarno-błękitnych sińców na ramionach, Były to ślady pieszczot, które roztaczał jej zakochany z całą czułością, ale nazbyt późno w nocy. W tem właśnie tkwił błąd. O ileby zaryzykował swe karesy po południu wszystko poszłoby doskonale. Czyniłby to wówczas z całym taktem gentlemana, Ale w nocy? W nocy był przecież tylko nieokrzesanym barbarzyńcą, porywaczem kobiet, dzikim mieszkańcem mrocznej głębi lasów Germanji. Zdrowy instynkt mówił mu też, że małżeństwo jego zgóry skazane byłoby na niepowodzenie. Z przerażeniem wyobrażał sobie co powiedziałaby przyszła żona, widząc go po zapadnięciu zmroku.
Poniechał więc wszelkie marzenia o miłości, uregulował starannie swą podwójną egzystencję, zajął się intensywnie sprawami firmy i zarobił miljony. Stal się też niezmiernie ostrożnym w stosunku do matek, pragnących wydać zamąż swoje córki, jasnookie dziewczęta w różnym wieku. Liljanie Gersdale zaś wyraził niezłomne postanowienie nie spotykania się z nią już nigdy więcej po godzinie ósmej wieczorem. Nocą uganiał się za kuyotami i sypiał w leśnych barłogach. Wiedzieli o tem tylko sam Ward oraz Lee Sing, a teraz jeszcze Dave Slotter. Odkrycie przez tego ostatniego tajemnicy podwójnej jego egzystencji przeraziło Warda. Włamywacz nie bacząc na to, że dostał porządną nauczkę, mógł się przecież wygadać. Gdyby zaś w szczęśliwym wypadku tego nie uczynił, to prędzej czy później tajemnicę jego może odkryć ktoś inny.
Ta obawa właśnie podyktowała Jamesowi Ward nakaz zrobienia nowej, heroicznej próby opanowania natury teutońskiego barbarzyńcy, który stanowi część składową jego istoty, Stało się dobrze, że widywał teraz Liljane tylko popołudniu i wczesnym wieczorem, gdyż przyszła wreszcie chwila, że dziewczyna pokochała go takim jakim był, lepszym czy gorszym, on zaś modlił się żarliwie w cichości du-cha, aby miłość jej nie była przeznaczona dla tego gorszego. Przez cały ten okres trenował się tak uporczywie i z taką ścisłością, jak nigdy nie trenował się żaden bokser przed decydującą walką. Między innemi starał się wyczerpać swe siły w pracy dziennej aby zmęczenie i sen uczyniły go głuchym na wołania nocy. Wziął urlop i udał się w podróż myśliwską. Ścigał jelenie w najniedostępniejszych, najdzikszych kniejach, jakie tylko mógł znaleźć i to zawsze za dnia. Noc zastawała go już w domu, znużonego i sennego. Zaprowadził też sobie całą instalację przyrządów gimnastycznych i każde ćwiczenie, które inni mogli wykonywać najwyżej do dziesięciu razy, robił całe setki. Wchodząc w pewien kompromis z drugiem swem ja kazał wybudować sobie altanę na tarasie drugiego piętra wilii i tam udawał się na spoczynek nocny. Po wszystkich trudach dnia tam nareszcie oddychał rzeźwiącem powietrzem nocy. Podwójne drzwi przeszkadzały mi uciec w lasy i co wieczór Lee Sing zamykał Warda w altanie, a wypuszczał na wolność dopiero nad ranem.
Pewnego dnia wreszcie a było to w sierpniu Ward przyjął kilkoro służby i zaryzykował urządzić w Mill Valley przyjęcie Zaprosił Lilianę wraz z matką i bratem oraz jeszcze kilku wspólnych znajomych. Przez dwa dni i dwie noce wszystko szło jaknajlepiej. Trzeciej nocy, po godzinie jedenastej podczas partji bridge’a, Ward miał już prawo być dumnym z siebie. Po prawej jego stronie siedziała Liljana Gersdale, on jednak jak dotąd z powodzeniem ukrywał swój niepokój. Liljana była delikatnym cieplarnianym kwiatkiem, a widok tej wątłości szczególnie nocą podniecał jego zmysły. Czuł wówczas niepohamowanie pragnienie pochwycenia jej w żelazne kleszcze swych łap tak aby czuła ból. Chęć ta występowała najgwałtowniej wówczas kiedy widział że wygrywa grając z nim w karty.
Ulubiony ogar warował przy jego nogach. To było dobrze. Kiedy pokusa była zbyt silną wówczas poczynał targać psa za kudły i odzyskiwał spokój. Szorstka szerść zwierzęca dawała mu chwilową ulgę i pozwalała dalej grać spokojnie w bridge’a. Nikt z gości nie odgadł walki wewnętrznej jaką toczył sam z sobą uprzejmy gospodarz. Śmiał się przecież tak serdecznie, a grał tak ostrożnie i przezornie, nie pozwalając nikomu domyśleć się swej rozterki duchowej.
Nastał wreszcie czas spoczynku i Ward w obecności wszystkich pożegnał się z Liljaną. Znalazłszy się już w swej, altanie sypialnej, zamkniętej na klucz przez Lee Singa, podwajał i potrajał zwykłe swe ćwiczenia aż wreszcie wyczerpany zupełnie rzucił się na posłanie. Zanim zasnął jednak nasunęły mu się dwa zagadnienia, dotychczas nieroztrzygnięte. Jednem z nich była sprawa ćwiczeń. Nie był pewny czy prowadzą do celu. Im więcej się ćwiczył i oddawał sportom, tem więcej nabierał siły. Wydało mu się teraz, że siła ta może się stać powodem katastrofy. Drugiem zagadnieniem była sprawa zawarcia związków małżeńskich oraz tych podstępów, do jakich będzie musiał się uciekać wobec swej przyszłej żony po nadejściu zmierzchu. Rozmyślając tak i próbując bezskutecznie rozstrzygnąć te zagadnienia zasnął kamiennym snem.


∗             ∗

Przez czas dłuższy zagadką było dla wszystkich jakim sposobem tej nocy znalazł się w Mill Valley wielki szary niedźwiedź. Wiedzieli o tem tylko ludzie z Cyrku Braci Springs, znajdującego się chwilowo w Sansalito, którzy długo i bezskutecznie poszukiwali „Wielkiego Bena, największego na święcie szarego niedźwiedzia“. Wielki Ben uciekł z klatki i wśród labiryntu półtysiąca rezydencyj wiejskich, upodobał sobie najwięcej park Jamesa J. Warda. Ten ostatni zaś ocknąwszy się owej nocy ze snu odczuł przedewszystkiem falę pragnienia walki, podnoszącą się w piersiach, a na wargach prastarą pieśń bojową. Z zewnątrz dolatywały go odgłosy dzikiego ujadania i wycia ogarów. Potem, nagle wdarł się w jego słuch, ostry jak cios noża, jęk konania powalonego psa. Był to jego pies. Wiedział o tem. Zapominając o pantoflach, odziany tylko w pyjamę, wyłamał z łatwością drzwi, przezornie zamknięte przez Lee Singa, zbiegł ze schodów i zagłębił się w mrok nocy. Raniąc bose stopy o chropawy żwir ścieżki poskoczył do znajdującej się pod schodami skrytki, którą pamiętał dobrze. Wydobył stamtąd potężny sękaty kij, który zawsze brał ze sobą na owe nocne szaleńcze wycieczki. Wściekłe ujadanie ogarów zbliżało się coraz więcej. Ward świsnął kijem w powietrzu i skoczył wprost w gąszcz zarośli.
Zaalarmowana służba zebrała się na wielkiej werandzie. Ktoś zapalił elektryczność. Nie zobaczyli jednak nic prócz własnych przerażonych twarzy. Widać było tylko ścieżkę. Dalej wznosił się mur drzew, za którym czaił się nieprzenikniony mrok. Jednakże gdzieś w tym mroku toczyła się straszna walka. Z głębi lasu dolatywały wściekłe skowyty psów i straszne pomruki i odgłosy rozdawanych uderzeń i trzask gałęzi łamanych przez ciężkie ciała, toczące z sobą śmiertelny bój.
Wreszcie akcja wyłoniła się z gąszcza drzew, i poczęła odbywać przed oczami widzów zebranych na werandzie. Jasno oświetlona ścieżka była teraz jej sceną. Widzieli ją wszyscy. Pani Gersdale krzyknęła strasznie i rzuciła się w objęcia syna. Liljana uchwyciła dłońmi poręcz tak spazmatycznym skurczem, że końce jej palców zachowały ślady sińców przez długi szereg następnych dni. Z przerażeniem patrzyła na jasnobrodego olbrzyma o dzikiem spojrzeniu. Poznała w nim człowieka, który miał się stać jej mężem. Wywijał olbrzymią maczugą i walczył zaciekle, ale rozważnie z kudłatym potworem, większym od wszystkich niedźwiedzi, jakie kiedykolwiek widziała. Jeden cios łapy zwierzęcia zdarł z Warda część pyjamy i zalał całe ciało krwią.
Liljana Gersdale bała się o los ukochanego mężczyzny, ale sam widok tego mężczyzny również napawał ją niewysłowioną trwogą. Nigdy nie przypuszczała, że pod krochmaloną koszulą i eleganckiem ubraniem jej narzeczonego mógł się czaić tak straszny i tak wspaniały barbarzyńca. Nie miała też żadnego pojęcia o tem jak może walczyć mężczyzna. Nie była to walka dzisiejsza. Ale też i człowiek, którego Liljana miała teraz przed oczami nie był dzisiejszym, choć Liljana nic nie wiedziała o tem. Nie był to pan James J. Ward, znany kupiec z San Francisco.. To był ktoś nieznany. Bezimienny, nieokrzesany, brutalny barbarzyńca, który dzięki dziwnemu kaprysowi natury ożył nagle po trzech tysiącach lat.
Ujadające wciąż wściekle ogary otoczyły zwarłem kołem walczących, rwąc się od czasu do czasu naprzód i szarpiąc niedźwiedzia. Kiedy potwór odwracał łeb aby opędzić się od pomniejszych napastników. wówczas człowiek raził go maczugą. Rozjątrzony tym nowym ciosem zwierz rzucał się zaciekle na wroga. Człowiek zaś odskakiwał, starając się ominąć psy, cofał się lub krążył dokoła potwora. Ogary korzystały z tej nowej przewagi i znów rzucały się i zwracały na siebie gniew zwierzęcia.
Koniec przyszedł nagle. Kręcąc się i rycząc niedźwiedź zawadził jednego z ogarów swą szeroką łapą. Cios był tak silny, że pies z wydartemi żebrami I zwichniętym karkiem potoczył się o jakieś dwadzieścia stóp. Wówczas ludzkie zwierzę wpadło we wściekłość. Na ustach jego ukazała się piana. Z piersi wydarł się nieartykułowany ryk. Skoczył na niedźwiedzia, ściskając oburącz potężną maczugę i uderzył prosto w łeb. Nawet czaszka szarego niedźwiedzia nie wytrzymała niebywałej siły uderzenia. Zwierzę runęło martwe między ciała rozszarpanych ogarów. Mężczyzna zaś wskoczył na trupa powalonego wroga i jasno oświetlony jarzącym blaskiem elektrycznych lamp, widoczny wszystkim, opierając się na rękojeści swej maczugi zaintonował triumfalną pieśń. Była to pieśń zwycięstwa. śpiewana w języku nieznanym, a tak starożytnym że profesor Wertz w swoim czasie był gotów dać za nią dziesięć lat swego życia.
Wszyscy goście teraz ruszyli ku zwycięzcy Chciano podnieść go do góry i godnie uczcić, Ale James J. Ward, który w tej chwili właśnie wyjrzał z oczu barbarzyńskiego Teutona, spostrzegł sylwetę dziewczyny z dwudziestego stulecia, którą kochał. W mózgu poczuł coś jakby łupnięcie. Słaniającym się krokiem podszedł do niej, upuścił swą maczugę i runął na ziemię. Działo się z nim stanowczo coś niedobrego. Mózg trawił mu ogień. Czuł, że dusza jego rwie się w kawały. Nagle rzucił okiem za siebie i spostrzegł olbrzymi kształt zabitego niedźwiedzia. Widok ten przeraził go. Krzyknął strasznie i zerwał się jakby do ucieczki. Byłby też uciekł, gdyby nie goście, którzy zatrzymali go i zaprowadzili do willi.
James J. Ward i dziś jeszcze stoi na czele firmy Ward, Knowles & Co. Ale nie mieszka już na wsi. Nie włóczy się już też nocami i nie ściga kuyotów w blasku księżyca. Pierwotny Teuton skonał w nim tej nocy, kiedy walczył z niedźwiedziem w Mili Valley. James J. Ward jest teraz sobą w całej pełni tego słowa. Nie dzieli już swej egzystencji z tym nieznanym, przybyszem-włóczęgą, synem młodego świata. James J. Ward jest dziś tak dokładnie człowiekiem cywilizacji, że zna całą gorycz jej strachów. Boi się ciemności, a spędzanie nocy w lesie jest dlań rzeczą nie do pomyślenia. Miejska jego rezydencja jest zupełnie nowoczesną i posiada wszelkie możliwe zabezpieczenia od włamywaczy. Cały dom jest otoczony gęstą siecią drutów elektrycznych, a goście po udaniu się na spoczynek dosłownie boją się oddychać aby nie wywołać alarmu. James J. Ward wynalazł nawet bardzo skomplikowany zatrzask do drzwi nie wymagający klucza. Zatrzask ten każdy podróżujący może nosić w kieszeni od kamizelki i aplikować niezwłocznie z wielkiem powodzeniem przy wszelkich okolicznościach. Żona jednak wcale nie uważa go za tchórza. Ona wie najlepiej. James J. Ward jest bohaterem i zwykłą koleją losów bohatera spoczywa dziś na laurach. Zresztą odwaga jego nigdy nie była podawana w wątpliwość przez tych z pośród przyjaciół, którzy byli świadkami wvpadku w Mill Valley.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Jerzy Mariusz Taylor.