Strona:Jack London - Córa nocy.pdf/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To jakiś głupi byk — zauważyła Marja Valenzuela.
— Pani wybaczy — rzekł John Harned. Byk ten wydaje mi się raczej roztropnym. Wie że nie powinien napastować człowieka. Proszę spojrzeć. Byk węszy śmierć na arenie.
Było tak rzeczywiście. Byk zatrzymawszy się w miejscu, gdzie zginął jego poprzednik, wąchał wilgotny piasek areny i parskał głośno. Zerwał się nagle i znów biegł dokoła areny, zadzierając łeb do góry i patrząc na tysiące widzów, którzy gwizdali nań i miotali przekleństwa, ciskając weń skórki pomarańczy. Zapach świeżej krwi rozjątrzył go wreszcie. Napadł na jednego z kapadorów tak nieoczekiwanie, że człowiek ledwie zdążył umknąć. Porzucił płachtę i ukrył się w swym schronie. Byk z trzaskiem zaatakował ogrodzenie areny. Wówczas John Harned rzekł spokojnie, jakby mówił do siebie.
— Dam tysiąc dolarów na szpital w Quito, jeśli byk rozszarpie dziś człowieka.
— Pan tak lubi byki? — spytała z uśmiechem Marja Valenzuela.
— Raczej nie lubię takich ludzi — odparł John Harned. — Toreador nie jest odważnym człowiekiem. Nie może nim być. Proszę zauważyć. Byk wywiesił już język. Jest zmęczony, choć właściwie walka nie zaczęła się jeszcze.
— Woda to sprawiła — rzekł Luis Cervallos.
— Tak, woda — odparł John Harned. — Walka z bykiem byłaby jeszcze mniej niebezpieczną,