Stalky i Sp. (Kipling, 1923)/Ich flaga narodowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i Sp.
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ICH FLAGA NARODOWA.

Była to zima i rano zimno przenikało do szpiku kości. Naturalnie Stalky i Beetle — bo M’Turk należał do tych nieznośnych ludzi, którzy w najgorszych nawet warunkach bardzo dbają o swą toaletę — drzemali aż do ostatniej chwili, w której trzeba już było być w oświetlonej gazem sali gimnastycznej przy apelu. Skutkiem tego oczywiście często się spóźniali; a ponieważ każde spóźnienie się zaznaczano a za trzy spóźnienia się na tydzień dawano godzinę mustry za karę, rozumie się, całe godziny spędzali pod komendą sierżanta. Foxy mustrował marudów z całą pompą swego dawnego placu mustry.
— Nie wyobrażajcie sobie, że mi to sprawia jakąś przyjemność — brzmiała niezmiennie jego przemowa — Byłoby mi znacznie przyjemniej siedzieć w swym pokoju i palić spokojnie fajkę — ale, jak widzę, dziś popołudniu mamy znów w rękach naszą Starą Brygadę. Żebym ja pana mógł mieć na stałe, panie Corkran! — mówił, wyrównywając swój oddział.
— Trzymacie mnie przecie już od sześciu tygodni w swych łapach, stary żarłoku! Odlicz się!
— Tylko nie tak nagle, bardzo proszę. Tu ja komenderuję. W lewo — zwrot! Wolnym krokiem — marsz!
Dwudziestu pięciu wiecznie spóźniających się marudów, wytrawnych, starych grzeszników, pomaszerowało gęsiego na salę gimnastyczną.
— Spo — kojnie, bez hałasu — wziąć — ciążki; spo — kojnie wrć — cić naaa — swoje miej — sca! Spokojnie: Odlicz się. Numery nieparzyste: Wystąp. Numery parzyste pozostają na miejscu. Tak. Teraz: Pochyl się naprzód — raz — dwaaa...
Ciążki podnosiły się i opadały, zderzały się i rozlatywały się, jak jeden. Chłopcy mieli w tem trudnem ćwiczeniu wprawę.
— Bardzo dobrze. Będzie mi naprawdę przykro, gdy który z was znowu zacznie być punktualnym. Spo — kojnie po — ło — żyć ciążki na miejscu. Spróbujemy trochę zwykłej mustry.
— Co za nudy! Na pamięć już umiem tę mustrę!
— Byłby wstyd, gdybyś jej pan nie umiał, panie Corkran! A mimo to nie jest to bynajmniej tak łatwa rzecz, jak się zdaje.
— Załóżmy się o szylinga, Foxy, że potrafię tak samo dobrze poprowadzić oddział jak i wy.
— Potem zobaczymy. A teraz spróbujcie sobie wyobrazić, że nie jesteście wcale jakiemiś tam wiecznie spóźniającemi się marudami, lecz pół kompanją na placu mustry, a ja jestem oficerem, który tą pół kompanją komenderuje. Niema się z czego śmiać. Jeśli się wam poszczęści, większej części z was połowa życia zejdzie na mustrze. Zadajcie sobie trochę trudu, pokażcie, co umiecie. Bóg świadkiem i tak dość długo już was uczę...
Zrobili czwórki, maszerowali, zrobili wstecz zwrot w marszu, w lewo front, zachodzili wyciągniętym szeregiem, poddając się zupełnie urokowi uregulowanego ruchu. Foxy słusznie powiedział: Uczyli się tego już długo.
Drzwi otworzyły się naraz i pokazał się w nich M’Turk, prowadzący jakiegoś starszego pana.
Sierżant, czuwający właśnie nad zachodzeniem, nie zauważył ich.
— Nieźle! — mruknął — Wcale nieźle. Mr. Swayne, podczas zachodzenia szarża na skrzydle markuje tylko krok. A teraz Mr. Corkran! Pan mówisz, że pan umiesz mustrę? Niech mi pan zrobi tę przyjemność, proszę objąć komendę i, zmieniając od końca wszystkie moje rozkazy, proszę przywrócić oddział do poprzedniej formacji.
— A to co takiego? Co to jest? — wykrzyknął rozkazująco gość.
— To — to trochę mustry! — wyjąkał Foxy, nie mówiąc nic o jej pochodzeniu.
— Znakomicie — znakomicie! Chciałbym, żeby jej było więcej! — zawołał wesoło — Ale proszę sobie nie przeszkadzać. Pan właśnie chciał komuś oddać komendę, prawda?
Usiadł, wyrzucając z ust kłęby pary.
— Poszkapię się, poszkapię się z całą pewnością, czuję to! — szepnął Stalky, a dolatujący z drugiego szeregu szept, iż starszy pan to generał Collinson, członek rady nadzorczej liceum, bynajmniej na zmniejszenie jego tremy nie wpłynął.
— Kto taki?
— Collinson, komandor Orderu Łaźni. Był komendantem Pompadourów, starego pułku mego ojca — podpowiadał Swayne starszy.
— Nie śpiesz się! — odezwał się gość — Ja dobrze wiem, co to znaczy. Komenderujesz pierwszy raz w życiu?
— Tak jest, panie generale! — Stalky niezręcznie wciągnął w płuca trochę powietrza — Baczność! Równaj się!
Echo własnego głosu przywróciło mu pewność siebie.
— Po kilku obrotach pluton powrócił do dawnej formacji. Urzędowa godzina kary dawno już minęła, ale nikt o tem nie myślał. Wszyscy szli na rękę Stalky’emu, który aż się pocił ze strachu, aby mu się głos nie załamał.
— Ten chłopak przynosi wam zaszczyt, sierżancie — zauważył gość — Oto dobry instruktor, dobra mustra i doskonały materjał. Jednego tylko nie rozumiem: Byłem właśnie na śniadaniu u rektora, a on nie wspomniał mi ani słowem, że wy tu macie korpus kadecki.
— Bo nie mamy, panie jenerale. To tylko trochę mustry.
— Ale zaraz widać, że oni to lubią! — odezwał się po raz pierwszy M’Turk, z figlarnym blaskiem w głębokich oczach.
— Dlaczego ty nie staniesz wraz z nimi w szeregu, Willy?
— Niestety, jestem na to za mało punktualny! — odpowiedział M’Turk — Sierżant wybiera co najlepszych.
— Rozejść się! — krzyknął sierżant, bojąc się eksplozji w szeregach — Ja — ja muszę panu generałowi powiedzieć, że...
— Ale wy możecie mieć korpus kadecki! — generał szedł za biegiem własnych myśli — I jeśli mój głos w radzie nadzorczej posiada jakieś znaczenie, wy ten korpus mieć będziecie. Dawno już nic nie sprawiło mi takiej radości! Chłopcy, ożywieni takim duchem, jak wy, powinni całej szkole świecić przykładem.
— To też oni świecą! — potwierdził M’Turk.
— Boże, to już tak późno! Mój powóz czeka już pół godziny, muszę się spieszyć. Niema to, jak przyjść i zobaczyć samemu. Którędy tu bliżej do wyjścia? Willy, pokażesz mi? Jak się nazywa ten chłopak, który komenderował mustrą?
— Zdaje mi się, Corkran.
— Powinieneś go znać. Z takimi chłopcami powinieneś się zaprzyjaźniać. Niezwykły chłopak. I co za bajeczny widok: Dwudziestu pięciu chłopców, którzy, jakby się zdawało, powinniby raczej grać w palanta, (było to w samym środku zimy, ale ludzie dorośli, zwłaszcza zaś tacy, którzy przebywali długo w cudzych krajach, dopuszczają się tych małych błędów, dlatego też i M’Turk nie poprawiał go) — mustrujących się dla samej miłości mustry. Szkoda byłoby zmarnować tak doskonały materjał. Ale mnie się zdaje, że ja przecie potrafię postawić na swojem.
— Któż to jest, ten twój przyjaciel z białemi bokobrodami? — zapytał Stalky, kiedy M’Turk wrócił do pracowni.
— Generał Collinson. Bywa u nas czasem na polowaniu. Bardzo zacny staruszek. Radził mi, żebym się bliżej z tobą zaznajomił, Stalky.
— Dał ci co?
M’Turk pokazał całego suwerena.
— Ach! — wykrzyknął Stalky, anektując go jako kasjer. — To się dopiero nażremy! Ale co za bezczelność, Turkey, blagować o naszej punktualności i naszym zapale.
— To stary nie wiedział, żeśmy mieli mustrę za karę?
— Ani mu się, śniło. Przyjechał na śniadanie do starego. Spotkałem go potem, jak się włóczył po zakładzie i wpadłem na myśl pokazania mu naszej mustry. Widząc, że mu się to podoba, nie chciałem go peszyć; nie byłby mi dał suwerena.
— Ale się stary Foxy cieszył, widzieliście? Czerwony był aż po uszy! — wtrącił Beetle — To był dla niego triumf nadzwyczajny. Popisaliśmy się, co się nazywa. Chodźmy teraz do Keyte’a, kupimy sobie kakao i kiełbasek.
Po drodze dogonili Foxy, śpieszącego opowiedzieć swą przygodę Keyte’owi, byłemu wachmistrzowi kawalerji, obecnie staremu weteranowi, miejscowemu poczmistrzowi i właścicielowi sklepu z towarami spożywczemi.
— Powinniście nam być wdzięczni! — rzekł Stalky znacząco.
— Jestem serdecznie wdzięczny, panie Corkran. W służbie musiałem nieraz od czasu do czasu zrobić panu na złość, ale poza służbą — rozumie pan, przekraczanie granic, palenie — jest pan jedynym młodym człowiekiem, na którego pomoc mogę liczyć, jeśli się przypadkiem potknę. Komenderował pan doskonale, ja to panu mówię. A teraz, gdyby pan chciał w przyszłości regularnie...
— Ależ on musiałby się dlatego spóźniać trzy razy na tydzień! — zawołał Beetle — Nie myślicie chyba, Foxy, że on się będzie stale spóźniał dla waszej przyjemności.
— To prawda! — westchnął Foxy — Ale gdyby pan Stalky mógł się jakoś urządzić i pan też, panie Beetle — dałoby wam to wielkie „for“ na wypadek założenia u nas korpusu kadetów. Mnie się zdaje, że generał o to się postara.
Spustoszyli sklep Keyte’a sami, przez nikogo nie krępowani, bo stary, który znał ich zresztą dobrze, najzupełniej zajęty był rozmową z Foxy.
— Według mego rachunku mamy płacić siedem szylingów, sześć szóstek! — wołał Stalky na drugi koniec sklepu przez ladę — Ale lepiej, żeby pan sam policzył.
— Nie potrzeba! Ja panu wierzę na słowo, panie Corkran. — Mówicie, sierżancie, że służył w Pompadourach. Myśmy raz stali razem z nimi na garnizonie — w Umballi, o ile się nie mylę...
— Panie Keyte, czy ta konserwa z szynki i ozora kosztuje szylinga i osiem szóstek, czy szylinga i cztery szóstki?
— Niech będzie szylinga i cztery szóstki, panie Corkran. Rozumie się, sierżancie, chętniebym na to czasem jaką godzinkę poświęcił, ale jestem już za stary. Ale bardzo bym chciał widzieć ich podczas mustry.
— Chodź, Stalky! — zawołał M’Tiuk — On cię nie słucha. Zostaw mu pieniądze na ladzie.
— Ośle jakiś, przecie ja muszę zmienić suwerena! Keyte! Szeregowiec Keyte! Kapral Keyte! Plutonowy Keyte! Wachmistrz Keyte, zmienisz mi pan suwerena?
— Owszem — naturalnie. Siedem szylingów i sześć...
Zapatrzył się bezmyślnie przed siebie, posunął srebro w stronę Stalky’ego i zniknął w ciemnym pokoiku za sklepem.
— Będą gadali o Wielkim Buncie aż do wieczora.
— Stary Keyte był pod Sobraonem — odpowiedział Stalky — Warto posłuchać, jak czasem zacznie opowiadać! Foxy ani się umył do niego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Twarz rektora, jak zwykle nieodgadniona, pochylona była nad stosem listów.
— I cóż pan o tem myślisz? — rzekł wreszcie do Rev. Johna.
— Bardzo dobra myśl. Nie ulega kwestji — myśl jest świetna.
— Przypuśćmy. Więc?
— Jednakże ja miałbym pewne wątpliwości — oto wszystko. Im lepiej poznaję chłopców, tem trudniej przychodzi mi określić ich sposób myślenia. Ale bardzobym się zdziwił, gdyby ten plan doszedł do skutku. To — to nie leży w charakterze szkoły. My faktycznie przygotowujemy ludzi do służby wojskowej.
— Moim obowiązkiem — w tym wypadku — jest, uczynić zadość życzeniom Rady Nadzorczej. Rada Nadzorcza domaga się ochotniczego korpusu kadetów. I my im ten ochotniczy korpus kadetów damy. Zaznaczyłem jednakże, że szkoda byłoby wydawać pieniądze na mundury, zanim się należycie nie wyćwiczymy w mustrze. Generał Collinson przysłał nam pięćdziesiąt śmiercionośnych karabinów — nazywa je skróconemi Snidersami — wszystkie są zupełnie nie do użycia.
— O, tak, to jest konieczne w szkole, która w tak wielkich rozmiarach posługuje się pistoletami salonowemi — rzekł z uśmiechem Rev. John.
— Otóż — nie naraża nas to na żaden koszt — wyjąwszy stratę czasu sierżanta.
— Ale jeżeli jemu się nie uda, pan będzie skompromitowany.
— O, to się rozumie. Więc dziś popołudniu każę w korytarzu umieścić ogłoszenie a...
— A ja zaczekam na rezultat.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— Panowie, proszę nie dotykać szaragów!
Foxy szamotał się z podnieconym tłumem w sali gimnastycznej.
— Nie, panie Swayne, nawet Sniders’owi przeznaczonemu do ćwiczeń nie wychodzi na zdrowie, gdy ktoś wciąż kłapie kurkiem. Tak jest, mundury przyjdą później, gdy już będziemy coś niecoś umieli; na razie poprzestaniemy na mustrze i ćwiczeniach. Przyszedłem tu, aby zapisać nazwiska ochotników. — Połóż pan ten karabin, panie Hogan!
— Cóż ty zrobisz, Beetle? — zapytał jakiś głos.
— Tyle mustry, ile mnie potrzeba, ja już umiem.
— Jak to? Po tem, czego się już nauczyłeś? Dajże spokój! Nie bądź kretynem! Przecie za tydzień zostaniesz kapralem! — wołał Stalky.
— Ja nie idę do wojska! — Beetle poprawił swe okulary.
— Zaczekajcie chwilkę, Fosy! — wołał Hogan — Gdzie się mustra będzie odbywała?
— Tu, w sali gimnastycznej, zanim się tyle nauczymy, że będziemy mogli wyjść na ulicę.
— Żeby się na nas mogły gapić wszystkie matołki z Northam? Niema tak dobrze, Foxibus!
— Zgoda, nie będziemy się o to kłócili. Naprzód mustra — potem zobaczymy.
— Hallo! — wołał Ansell z domu Macrei, łokciami torując sobie drogę przez tłum — Co jest z tym cholerycznym korpusem kadetów?
— Oszczędzi panu masę czasu w Sandhurst — odpowiedział żywo sierżant — Zdobywszy tu podstawowe wiadomości, zostanie pan w Sandhurst w krótkim czasie od ćwiczeń zwolniony.
— Hm! Nie mam nic przeciw nauczeniu się mustry, ale nie chce mi się paradować jak dziki osioł po okolicy ze strzelbką do zabawy. Perowne, cóż zrobimy? Hogan się zapisuje.
— Nie wiem, czy będę miał czas — odpowiedział Perowne — Mam tyle nadliczbowych lekcyj!
— Uważaj to poprostu za jeszcze jedną lekcję nadliczbową — mówił Ansell — Przytem regulamin zbyt wiele czasu nam nie zabierze.
— Naturalnie, to się rozumie, ale maszerowanie wobec publiki? — rzekł Hogan, nie przewidując, że za trzy lata przyjdzie mu umrzeć na udar słoneczny w Burmie, poza obrębem fortu Minhla.
— Boisz się, że ci w mundurze nie będzie do twarzy, żółta małpo? — zaśmiał się drwiąco M’Turk.
— Stul paszczękę, M’Turk, ty do wojska nie idziesz!
— Ja sam nie idę, ale za to przyślę wam zastępców. Hej! Morrel i Wake, wy dwa mikrusy przy szaragach, zaraz mi się zapisać.
Oblewając się rumieńcem — brak im było odwagi, aby się samym zgłosić — szkraby posunęły się ku sierżantowi.
— Ależ ja nie potrzebuję malców — przynajmniej na początek — krzywił się sierżant — Chciałbym — wolałbym kilku ze Starej Brygady — niepunktualnych — zrobić z nich kadrę...
— Nie trzeba być niewdzięcznym, sierżancie! Oni są prawie tak wielcy, jak ci, których dziś bierze się do wojska.
M’Turk czytał ówczesne dzienniki, był wogóle dobrze poinformowany i korzystał z tego, gdy komuś chciał dokuczyć, jednakże nie wiedział, że Wake, zanim skończy trzydzieści lat, zostanie bimbaszim w egipskiej armji.
Hogan, Swayne, Stalky, Perowne i Ansell naradzali się, stojąc przy koniu, przyczem Stalky jak zwykle przewodniczył. Sierżant przyglądał się im niespokojnie, wiedząc, że większość pójdzie za nimi.
— Foxy nie podobają się moi rekruci — rzekł M’Turk do Beetle a żałośnie — Może ty mu paru ochotników zwerbujesz.
Pełen dobrej woli Beetle wyłowił jeszcze dwu mikrusów — nie większych od karabina.
— Macie Foxy! Oto mięso dla armat! Idźcie się bić za wasze ognisko domowe i ojczyznę, bydlaki małe — i to jak najprędzej.
— A Foxy mimo wszystko nie jest jeszcze zadowolony! — zauważył M’Turk.

A tak się żyje w Armji
I tak się żyje we flocie.

Beetle zawtórował mu. Znaleziony w starym roczniku Punch’a poemat zdawał się znakomicie ilustrować sytuację.

A żeśmy przez to wpadli,
Nikt chyba nie zaprzeczy!

— Panicze, proszę się zachowywać spokojnie. Jeśli nie możecie pomóc, nie przeszkadzajcie.

Wzrok Foxy wlepiony był w radę przy koniu. Przyłączył się teraz do niej Carter, White i Tyrrell, wszystko chłopcy wpływowi. Reszta, z miną niezdecydowaną, oglądała karabiny.
— Chwileczkę! — zawołał nagle Stalky — Czy wolno nam wyrzucić tych gapiów za drzwi zanim się zabierzemy do roboty?
— Rozumie się! — odpowiedział Foxy — Kto chce zapisać się do korpusu, zostanie tu. Ci, którzy nie chcą się zapisać, wyjdą zamykając za sobą cicho drzwi.
Pół tuzina poważnie myślących chłopców poskoczyło natychmiast, tak, że gapie ledwo zdążyli uciec na korytarz.
— I czemuż się nie zapisałeś? — pytał Beetle, poprawiając przekręcony kołnierzyk.
— A wy?
— Poco? My nie idziemy do wojska. Prócz tego ja mustrę umiem doskonale, wyjąwszy oczywiście chwyty karabinowe. Ciekawe, co oni tam w sali robią?
— Układają się z sierżantem. Nie słyszeliście, jak Stalky mówił: „Jeżeli na to przystaną — zgoda, jeśli nie — wszystko nam jedno“. Wezmą Foxy na kawał — nie rozumiesz, idjoto głupi? Za niecały rok idą do Sandhurst albo do Budy (Szkoła w Woolwich). Nauczą się regulaminu, a potem pewnego pięknego dnia puszczą wszystko kantem. Myślisz, że jak się ma taką kupę lekcyj nadliczbowych, chce się udawać wojsko dla zabawy?
— Albo ja wiem! Chciałem napisać o tem wiersz. — Byłbym ci się po nich przejechał!... Wiesz, coś w rodzaju Ballady o Łowcach Psów...
— Nie radzę ci, bo King z pewnością rzuci się na ten cały korpus jak byk na czerwoną płachtę. Nie pytano go o radę. Widzisz go, jak węszy i łazi dokoła tablicy z ogłoszeniami? Chodź, pociągniemy go za język.
Niby to wałęsając się bez celu, zbliżyli się z niewinnemi minami do dyrektora.
— A to co? — wykrzyknął na ich widok King, udając wielkie zdziwienie — Byłem pewny, że uczycie się walczyć za ojczyznę.
— O ile wiem, kompanja jest już pełna, prosz pampsora — odpowiedział M’Turk.
— Szkoda! — westchnął Beetle.
— A więc mamy czterdziestu mężnych obrońców! Jaki szlachetny giest! Co za poświęcenie! Nie wykluczam możliwości, że na dnie tego szlachetnego zapału jest też chęć uniknięcia zwykłych obowiązków. Niewątpliwie otrzymają też szczególne przywileje, jak chór i Towarzystwo Nauk Przyrodniczych — nie wypada mówić „Łowcy Pluskiew“.
— Przypuszczam, że tak, prosz pampsora — rzekł M’Turk z przekonaniem — Wprawdzie pan rektor nic jeszcze o tem nie mówił, ale z pewnością jakieś przywileje dostaną.
— Z całą pewnością!
— A jednak, mój drogi Beetle — King na pięcie odwrócił się do niego — możliwe jest, że gospodarze domów — niezbędny, choć poniekąd lekceważony czynnik w skromnym mechanizmie naszej egzystencji — będą również coś mieli do powiedzenia w tej materji. Życie, zwłaszcza życie młodzieży, to nie sama tylko broń i amunicja. Czasami zajmujemy się także przypadkowo nauką.
— Jak to bydlę jest wiecznie niezmienne! — mruknął M’ Turk, kiedy King nie mógł ich już słyszeć — Zawsze wiadomo, na co się da złapać. Widziałeś, jak go dźgnęło, kiedyśmy mówili o rektorze i specjalnych przywilejach.
— Niech się da wypchać. Mógłby się był zdobyć na przyzwoitość popierania korpusu. Wtedy ja mógłbym napisać balladę, wykpiwającą tę całą historję; a tak muszę udawać zwarjowanego entuzjastę. Mimo wszystko możemy jednak w pracowni wpychać Stalky’emu szpile, gdzie się tylko da.
— Naturalnie. Ale w liceum musimy udawać, że jesteśmy za korpusem kadetów. Nie mógłbyś napisać jakiego morowego epigramu à la Catullus na to, że King jest korpusowi przeciwny?
Beetle zajęty był właśnie tem szlachetnem zadaniem, gdy wrócił Stalky, rozgrzany mustrą.
— Hallo, stary rębajło! — zaczął M‘Turk — Gdzież ubity pies? Czy to obrona czy wyzwanie?[1]
— Wyzwanie! — odpowiedział Stalky, rzucając się równocześnie na niego — Słuchaj, Turkey, dajcie spokój korpusowi. Myśmy to byczo zorganizowali. Foxy przysiągł, że nie wyprowadzi nas na ulicę, póki sami nie zechcemy.
— Nieprzyzwoite wystawianie na widok publiczny nieletnich dzieci, małpujących idjosynkrazje starszych. Fuj!
— Mówiłeś z King’iem, Beetle? — pytał Stalky podczas pauzy w zapasach.
— Niekoniecznie, ale to jego miły styl.
— Posłuchajcie swego wuja Stalky’ego, który jest Wielkim Człowiekiem. Dalej: In- i exclusive Foxy każdego z nas po koleji — privatim i seriatim nauczy komenderowania półkompanją. Ergo i propter hoc, jak już będziemy w Budzie, w krótkim czasie zostaniemy zwolnieni od mustry. I w ten sposób, moi najdrożsi słuchacze, połączymy zdrową rozrywkę z nauką.
— Wiedziałem dobrze, wyrachowane bydlę, że ty zrobisz z tego jakąś lekcję nadliczbową! — odezwał się M’Turk — A za swą zakichaną ojczyznę umierać nie chcesz?
— Ani mi się śni, jeśli tego mogę uniknąć. Dlatego dajcie już temu korpusowi spokój.
— Postanowiliśmy to już sto lat temu! — rzekł Beetle z pogardą — King będzie wam zawracał głowę, nie my!
— To zacznij zawracać głowę Kingowi, natchniony wieszczu! Zrób jaki fajnowaty, klawy refren, każemy go śpiewać mikrusom.
— Słuchaj, chorobo jedna, patrz swoich ochotników, nie ruszaj mi tu stołem, jak piszę!
— A zresztą on i tak nie będzie miał o czem gadać! — skończył Stalky znacząco.
Co chciał przez to powiedzieć, zrozumieli dopiero w parę dni później, kiedy im przyszło na myśl pójść przyglądać się ćwiczeniom plutonu. Drzwi do sali gimnastycznej zastali zamknięte na klucz, zaś przed drzwiami stał mikrus na warcie.
— Co za bezczelność! — zawołał M’Turk, pochylając się.
— Nie wolno zaglądać przez dziurkę od klucza.
— Czyżby? Wake, bydlaku głupi, czy to nie dzięki mnie jesteś ochotnikiem?
— To nic nie znaczy. Ja mam rozkaz nie pozwalać nikomu zaglądać przez dziurkę od klucza.
— A jeśli my będziemy zaglądali, to co? — zapytał M’Turk — Wyobraź sobie naprzyład, że ci tu zaraz kości poprzetrącamy.
— Ja mam rozkaz pofagasować na każdego, kto mi przeszkadza w służbie, a po mustrze korpus kadecki da mu lanie stosownie do prawa wojennego.
— Widzisz, jaka to cholera z tego Stalky’ego! — rzekł Beetle.
Ani na chwilę nie wątpili, że on to wszystko wymyślił.
— Ty sobie wyobrażasz naturalnie, że jesteś takim starym, srogim wiarusem na warcie — mówił Beetle, przysłuchując się dolatującemu z sali gimnastycznej szczękowi broni i głuchemu odgłosowi kolb dudniących po podłodze.
— Ja mam rozkaz nie wdawać się w żadne rozmowy, wyjąwszy tylko wytłumaczenie moich rozkazów — inaczej dostanę lanie.
M’Turk spojrzał na Beetle’a. Potrząsnęli głowami i odeszli.
— Jak Boga kocham, Stalky jest naprawdę Wielki Człowiek! — rzekł Beetle po długiej chwili milczenia — Jedyna pociecha, że taka konspiracyjna zabawa doprowadzi Kinga do wściekłości.
Wyprowadzało to z równowagi nie tylko Kinga, ale członkowie korpusu milczeli jak ryby. Foxy, nie związany żadną przysięgą, powędrował ze swemi bólami do Keyte’a.
— Nigdy jeszcze w życiu nie zdarzyła mi się tak głupia historja. Zajęli cały gmach, obstawili strażami wewnątrz i zewnątrz, a pracują, jak opętani.
— Ale dlaczego? — pytał stary wachmistrz.
— Żeby się nauczyć mustry. Nigdyście niczego podobnego nie widzieli. Jak ja każę im się rozejść — zostają i ćwiczą się w „trickach“. — A na pole nie chcą wyjść — za nic na świecie. To wszystko jest mi podejrzane. Skoro jesteście korpusem kadetów, bądźcie korpusem kadetów i nie kryjcie się za zamkniętemi drzwiami.
— A co rektor na to mówi?
— Tego też nie rozumiem! — odpowiedział kwaśno sierżant — Mówiłem staremu — nie daje mi żadnego poparcia. Chwilami myślę, że sobie kpi ze mnie. Nigdy, Bogu dzięki, nie byłem sierżantem w oddziale ochotników, zato zawsze szczerze żal było mi tych, którzy w oddziałach ochotniczych sierżantami być musieli. Pan Bóg łaskaw!
— Bardzobym chciał ich zobaczyć! — westchnął Keyte — Bo, mimo wszystko, coście mi powiedzieli, nie rozumiem, do czego oni dążą.
— Ja nic nie poradzę, wachmistrzu! Poproście tego piegowatego, młodego Corkrana. To jest ich dowódca.
Nie można niczego odmówić staremu żołnierzowi z pod Sobraonu, a równocześnie jedynemu cukiernikowi w obrębie granic szkolnych. Tak tedy drżący ze starości Keyte, przykuśtykał o lasce i usiadł w kącie, aby się przyjrzeć mustrze.
— Postawa dobra! Postawa nadzwyczaj dobra! — szepnął podczas ćwiczeń.
— O, to nic w porównaniu z tem, co przyjdzie po mustrze. Zaczekajcie, jak każę im się rozejść.
Po końcowem „Rozejść się!“ szeregi stały jak mur. Wystąpił z szeregu Perowne, stanął naprzeciw oddziału i, pomagając sobie czasem zerknięciem do małej, czerwono oprawnej i na metalową sprzączkę zamykanej książeczki, komenderował przez dziesięć minut. (Ten sam Perowne, którego później w Podzwrotnikowej Afryce zastrzelili jego właśni ludzie).
Po nim przyszedł Ansell, po Ansellu Hogan. Wszystkich trzech słuchano bez szemrania.
A wówczas Stalky oparł o ścianę swój karabin i, wciągnąwszy powietrze w płuca, zasypał kompanję deszczem druzgocących wymyślań.
— Dość, panie Corkran! Tego w regulaminie niema! — zawołał Foxy.
— Nie szkodzi, sierżancie. Nigdy niewiadomo, co ludziom powiedzieć. — Na miłość boską, spróbujcie stać, nie opierając się jeden o drugiego, wy kaprawe, zapocone, śmierdzące ofermy. To nie jest dla mnie żadna przyjemność iskać was tutaj! Mogliście się o to postarać w domu, wy, gnojki niewywiezione, a nie, to mogliście iść do milicji kanały czyścić!
— Stara szkoła! stara szkoła! My się na tem rozumiemy! — mówił Keyte, obcierając załzawione oczy — Ale gdzie oni się tego nauczyli?
— Od ojca — od wuja! Co tu dużo pytać! Połowa z nich musiała się narodzić o dwa kroki od koszar. (Pod tym względem Foxy był istotnie bliski prawdy). Jak Boga kocham, odkąd się ta komedja zaczęła, usłyszałem tu więcej wyzwisk, niż przez cały rok służby w wojsku.
— A w drugim szeregu stoi bydlak wypięty tak, jak gdyby chciał porodzić! Tak jest, ten sam, który się ogląda, szeregowy Ansell!
Rafinowany język Stalky’ego przez trzy minuty chłostał „en gros et en detail“ ochotnika Ansella.
— Hallo! — tu Stalky powrócił do normalnego tonu — Trafiony! Zaczerwieniłeś się, Ansell! Ruszyłeś się!
— Trudno mi było powstrzymać rumieniec — brzmiała odpowiedź — ale zdaje mi się, że się nie ruszałem.
— Wszystko jedno, teraz na ciebie kolej! — Stalky stanął na swojem miejscu w szeregu.
— O, mój Boże! Toż to najlepsza komedja w świecie! — śmiał się Keyte, przyglądając się uważnie plutonowi.
Ansella Bóg też obdarzył krewnymi, służącymi w wojsku. Powoli, przeciągając leniwie — jego styl był bardziej obmyślany niż Stalky’ego — zstąpił w otchłanne głębie spraw osobistych.
— Trafiony! — krzyknął triumfująco — Ty też nie mogłeś wytrzymać!
Stalky był czerwony jak burak, a karabin dygotał mu się w rękach.
— Myślałem, że wytrzymam — mówił, opanowując się z trudem — ale już po chwili krew mi do głowy uderzyła. Ciekawe, co?
— Dobrze robi na temperament — mówił powolny Hogan, kiedy składali broń.
— Widzieliście kiedy coś podobnego? — mówił zrozpaczony Foxy do Keyte’a.
— Ja się na ochotnikach nie znam, ale to najpocieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Ja już wiem, czego oni chcą. Boże, ileż razy w życiu, mnie tak zjechano! Ale postawę mają bardzo dobrą naprawdę, doskonałą.
— Gdyby mi się udało wywabić ich w pole, zrobiłbym z nimi wszystko, co tylkobym chciał. Inaczej może zaczną śpiewać, gdy przyjdą mundury.
Faktycznie był już najwyższy czas, aby korpus kadetów do pewnego stopnia zaspokoił ciekawość szkoły. Trzy razy już wartę zmaltretowano i trzy razy korpus wymierzał zbrodniarzowi sprawiedliwość według własnego prawa wojennego. Szkoła szalała. Co komu po korpusie kadetów — mówiono — którego nikt nigdy nie widzi? Mr. King gratulował szkole niewidzialnych obrońców, a tych jego pchnięć nie było czem odbić. Foxy sposępniał i zaczął się niecierpliwić. Kilku członków korpusu wyrażało wątpliwości co do mądrości tego sposobu postępowania i kwestja mundurów zarysowała się na horyzoncie. Gdyby im je dano, musieliby je nosić.
Ale, jak się to często w życiu zdarza, rozstrzygnięcie niespodziewanie samo naraz przyszło z zewnątrz.
Rektor w swoim czasie poinformował Radę Nadzorczą, że poleceniu jej stało się zadość i że — o ile wie — chłopcy uczą się mustry.
Nie wspominał nic o warunkach, pod jakiemi ochotnicy zgodzili się na tę naukę. Oczywiście, generał Collinson był zachwycony i podzielił się tym zachwytem ze swymi przyjaciółmi. Jeden z tych jego przyjaciół miał znów przyjaciela, który był członkiem parlamentu — człowieka pełnego jak najlepszych chęci, inteligentnego, a przedewszystkiem wielkiego patrjotę, pragnącego zrobić jak najwięcej dobrego w jak najkrótszym czasie. Niestety jednak, nie możemy odpowiadać za przyjaciół swych przyjaciół. Gdyby przyjaciel Collinsona był mu tego swego przyjaciela przedstawił, generał byłby poczynił odpowiednie kroki i w ten sposób jeszcze niejedno może uratował. Ale przyjaciel mówił tylko o swym przyjacielu, a ponieważ niema na świecie dwu ludzi, którzyby daną rzecz widzieli tak samo, portret, przedstawiony Collinsonowi, nie był dokładny. Prócz tego, człowiek ów był posłem do parlamentu i nienagannym konserwatystą, a generał żywił — właściwy każdemu żołnierzowi angielskiemu — ogromny szacunek dla tej najwyższej instytucji. Mąż ten wyjeżdżał właśnie na zachód wnieść trochę światła w jakiś ciemny okręg wyborczy. Czy nie byłoby dobrze, gdyby, zbrojny w rekomendację generała i wziąwszy za temat ten przedziwny, nowopowstały korpus kadecki, powiedział parę słów, ot, poprostu pogawędził trochę z chłopcami, co? Pan wie, co oni lubią, a to właśnie człowiek, jakiego tam potrzeba… Już on im do serca przemówić potrafi, może pan być pewny…
— Za moich czasów nie trzeba było do nich dużo mówić — odpowiedział generał nieufnie.
— Ach, czasy się zmieniają — w miarę, jak się szerzy oświata i tak dalej. Dzisiejsi chłopcy to jutrzejsi mężczyźni. Czem skorupka za młodu nasiąknie… Zwłaszcza, rozumie pan generał, w tych czasach, kiedy kraj schodzi na psy!
— Pod tym względem masz pan zupełną słuszność.
Wyspa rozpoczynała pięcioletni okres rządów Gladstone’a, i już sam ich początek nie przypadł generałowi do gustu. Wobec tego obiecał napisać do rektora, bo ostatecznie kwestji nie ulegało, że dzisiejsi chłopcy to jutrzejsi mężczyźni. To, jego zdaniem, było niezwykle dobrze powiedziane.
W odpowiedzi rektor oświadczył, iż z radością powita Mr. Raymonda Martin’a M. P., o którym tak wiele słyszał; z całą przyjemnością użyczy mu gościnności na jedną noc i upoważnia go do przemówienia do uczniów na dowolny temat. Jeśli Mr. Martin nie miał dotychczas sposobności przemawiania do tej klasy młodzieży angielskiej, rektor nie wątpi, że będzie to dla niego zajmującem doświadczeniem.
— I mocno jestem przekonany, że co do tego, to się nie mylę! — zwierzył się rektor Rev. Johnowi — Słyszałeś pan co kiedy o niejakim Raymondzie Martinie?
— Na uniwersytecie miałem kolegę tego nazwiska — odpowiedział kapelan — Był to, prawdę mówiąc, skończony cymbał, ale wszystko brał strasznie na serjo.
— Następnej soboty będzie w liceum mówił o „Patrjotyzmie“.
— Nasi chłopcy nie cierpią, gdy się im psuje sobotę. Wobec „uczty“ patrjotyzm nie ma szans powodzenia.
— Sztuka też nie. Przypomina sobie ksiądz nasze wieczorki pod tytułem Godzina z Szekspirem? — rektor mrugnął zlekka okiem — Albo tego komicznego dobrodzieja z świetlnemi obrazami?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
— Co to, do ciężkiej choroby, za jakiś Raymond Martin, M. P.? — pytał Beetle, przeczytawszy w korytarzu ogłoszenie o odczycie — Czemu to bydło pcha się do nas zawsze w sobotę?

— Och, Ruomeo, Ruomeo! Dlaczego jesteś Ruomeo? — mówił M’Turk, czytając mu przez ramię i cytując artystę z ostatniego półrocza — Nic nie szkodzi, wierzmy, że w każdym razie on będzie lepszy od niej. Stalky, jesteś ty należycie patrjotycznie usposobiony? Jeśli nie, ten drab zabierze się do ciebie!
— To przecie nie będzie trwało cały wieczór. Ostatecznie można posłuchać, co powie.
— Za żadne skarby świata nie opuściłbym tego odczytu — mówił M’Turk — Chłopcy mówili, że ta baba, wołająca wciąż Ruomeo — Ruomeo — to była piła. Ja nie mówiłem nic, mnie się ona podobała. A dopiero jak dostała w samym środku tyrady czkawki! Może i on czkawki dostanie? Pamiętajcie, kto pierwszy wejdzie do sali gimnastycznej, niech zachowa miejsca dla wszystkich trzech.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Niemało oczu obserwowało Mr. Raymonda Martin’a M. P., kiedy zajeżdżał przed dom rektora. Nowoprzybyły, bez śladu jakiegoś zdenerwowania, wysiadł z powozu w jak najlepszym humorze i pełen życia.
— Trąci mi trochę szewcem — zauważył M’Turk — Nie zdziwiłbym się, gdyby był radykałem. Targował się z fiakrem przy wysiadaniu. Słyszałem na własne uszy.
— To jego byczy patrjotyzm! — objaśnił Beetle.
Po herbacie rzucili się do szturmu, aby zdobyć miejsca dla siebie, obsadzili jakiś spokojny kąt i zaczęli krytykować. Wszystkie lampy gazowe były zapalone. Na małym gradusie w głębi sali widziało się fotel rektora. Tam-to miał Mr. Martin wygłosić swój odczyt. Przed gradusem był rząd krzeseł dla profesorów.
Wszedł z urzędową miną Foxy i oparł o biurko przedmiot, podobny do kawałka materji, owiniętej dokoła kija. Ponieważ nikogo z władz jeszcze nie było, szkoła zaczęła bić brawo, wołając: — Co to takiego, Foxy? Czyście buchnęli gościowi parasol? My tu rózg nie potrzebujemy! U nas się bije trzciną! Weźcie tę miotłę! Odlicz się! — i tak dalej, dopóki wejście rektora i nauczycieli nie położyło końca tym demonstracjom.
— Jedna bycza rzecz — belfrzy nie cierpią tego tak samo jak my. Patrz, jak King chciałby się wydostać z przeciągu…
— Gdzie Raymondiferus Martin? Punktualność, drodzy słuchacze, to obraz wojny…
— Przestań gęgać! Oto Jego Wysokość! Boże, co za morda!
Mr. Martin, w stroju wieczorowym, wyglądał niewątpliwie okazale — wysoki, mocno zbudowany, biało-czerwony mężczyzna. Jednakże, co się tyczy wychowania, Beetle zachowałby się lepiej od niego.
— Patrz na jego plecy podczas rozmowy z rektorem. Co za maniera obracania się plecami do sali! To Filister — Jebuzyta — Hiwita — mówił M’Turk, cofając się i parskając pogardliwie.
Kilku bezbarwnemi słowy rektor przedstawił mówcę i usiadł wśród oklasków. Gdy zobaczono, że Mr. Martin wziął te oklaski do siebie, naturalnie zaczęto klaskać jeszcze bardziej tak, że przez dłuższą chwilę nie mógł zacząć. Nie znał zupełnie szkoły — ani jej tradycyj, ani historji. Nie wiedział, że, jak to stwierdziły najnowsze obliczenia, z tych chłopców na stu ośmiu urodziło się gdzieś daleko — w obozie, w garnizonie lub na pełnem morzu, zaś siedemdziesięciu pięciu na stu było synów oficerów armji lądowej lub marynarki — Willoughby’ów, Gaulet’ów, De Castro, Mayne’ów, Randall’ów i tym podobnych — nie myślących o niczem innem, jak tylko, aby w dalszym ciągu uprawiać rzemiosło ojców. Rektor mógł mu powiedzieć to i znacznie więcej jeszcze ciekawych rzeczy, ale po trwającym całą godzinę obiedzie, zjedzonym w jego towarzystwie, postanowił raczej nie mówić już nic. Mr. Raymond Martin sam wszystko wiedział.
Rozpoczął swą mowę od długiego, charkocącego „A więc, chłopcy!“, które, choć słuchacze nie zdawali sobie z tego nawet sprawy, odrazu nieprzyjemnie szarpnęło każdym młodym nerwem. Zaznaczył, że oni chyba wiedzą — hę? — poco do nich przyjechał. Nie często miał sposobność przemawiać do chłopców, jednakże, mimo iż niektórzy uważają chłopców raczej za pocieszne, nie zasługujące na uwagę istoty, on przypuszcza, że są tacy sami, jakimi byli w czasach jego młodości.
— Ten człowiek — rzekł M’Turk z przekonaniem — jest gadareńska świnia!
Tu jednak należy zaznaczyć, że przecie oni nie będą zawsze chłopcami. Wyrosną na ludzi, albowiem dzisiejsi chłopcy to ludzie jutra, a od ludzi jutra zależy dobra sława ich wielkiej ojczyzny.
— Jeśli to pójdzie tak dalej, moi kochani słuchacze, to mym przykrym obowiązkiem będzie poskromić tego szewczynę.
Stalky wciągnął nosem powietrze.
— Niepodobieństwo! — zwrócił mu uwagę M’Turk — On pokazuje swego Romea bezpłatnie.
To też powinniby pomyśleć czasem o obowiązkach i zadaniach otwierającego się przed nimi życia, które nie jest bynajmniej grą w tennis…
Tu wyliczył kilka gier, i aby już upadek swój uczynić zupełnym, wymienił też „bile“. — Tak jest! — powtórzył — Życie nie jest jedną grą w „bile!“
Dreszcz zgrozy obiegł ławki; młodsi omal nie krzyczeli z oburzenia. Ten człowiek — to poganin — wyrzutek — człowiek, który przeszedł wszelkie granice — potępiony w oczach ludzkich! Stalky ukrył twarz w dłoniach. M’Turk szeroko otwartemi, rozradowanemi oczami pił każde jego słowo, zaś Beetle poważnie potakiwał głową.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że niektórzy z nich za parę lat będą mieli zaszczyt służyć Królowej i nosić oręż u boku. On sam zaznajomił się z tą służbą jako major w pewnym pułku ochotniczym i szczęśliwy jest, słysząc, iż i oni w łonie swem ustanowili ochotniczy korpus kadecki. Powstanie takiej instytucji daje nadzieję, iż zrodzi się z niej duch dziarski i zdrowy, mogący w danym razie bardzo dobroczynnie wpłynąć na kraj, który oni tak kochają i z przynależności do którego są dumni. Niektórzy z nich już dziś myślą — on o tem nie wątpi — z niecierpliwością oczekują chwili, kiedy będą mogli swych ludzi poprowadzić na kule wrogów Anglji, i z całą dumą swej młodzieńczej męskości zajrzeć śmierci w oczy na polu bitwy.
Otóż trzeba wiedzieć, że wstydliwość chłopca jest dziesięć razy większa od wstydliwości dziewczyny, jako że jej ślepa Przyroda wytknęła jedno tylko przeznaczenie, zaś mężczyźnie kilka. Mówca wielką, zdrową łapą zdzierał te osłonki i deptał po nich ożywioną jak najlepszemi chęciami stopą swej wymowy. Ochrypłym głosem perorował o takich drobnostkach, jak marzenie o honorze i sławie, rzeczy, o których chłopcy nie rozmawiają nawet z najserdeczniejszymi przyjaciółmi, mówił, wyobrażając sobie w swej naiwności, że dopóki on się w liceum nie pokazał, nigdy o tych możliwościach nie myśleli. Wskazywał im świetne cele palcami, które zasmarowywały wszelki blask na horyzoncie. Profanował najtajniejsze zakątki ich dusz okrzykami i gestami. Polecał im zastanowić się nad czynami przodków w taki sposób, że się rumienili po same uszy. — „Niektórzy z nich — wołał głosem, jakby przecinającym lodowe milczenie — mieli może krewnych, którzy padli na polu bitwy w obronie ojczyzny.“ (Wielu z nich pomyślało w tej chwili o starej szabli, wiszącej w sieni lub w jadalni, a którą oglądali z podziwem lub gładzili ukradkiem, odkąd się mogli na nogach utrzymać.) Mówca zaklinał ich, aby naśladowali świetny przykład przodków, a chłopcy nie wiedzieli, gdzie oczy podziać.
Za młodzi byli, aby sobie móc jasno zdać sprawę ze swych wrażeń, ogarniał ich tylko coraz większy gniew, bo czuli, że ich znieważa ten tłusty pan, uważający „bile“ za grę!
Tak powoli zdążał ku efektowi końcowemu — którego, swoją drogą, użył później z niesłychanem powodzeniem na zebraniu wyborców — podczas gdy oni siedzieli, czerwieniąc się, zmieszani, upokorzeni, przygnębieni. Po wielu, wielu słowach, jedną ręką sięgnął po owinięty materją kij, zaś drugą położył sobie na sercu. Oto — oto uchwytny symbol ich ojczyzny — godzien czci i szacunku! Niechaj każdy chłopak, patrząc na tę flagę, przysięgnie sobie, że pomnoży jej świetność. I rozwinąwszy przed nimi perkalową flagę Wielkiej Brytanji, świecącą swemi trzema barwami, czekał na grzmot oklasków, mający uwieńczyć jego trudy.
Ale chłopcy patrzyli w milczeniu. Oczywiście, nieraz tę rzecz widzieli — daleko, na posterunku straży nadbrzeżnej, lub przez teleskop w połowie masztu, gdy bryg jaki podpływał ku piaskom Brantonu, na dachu Golf Clubu lub oknie Keyte’a, gdzie były pudełka cukierków z takiemi banderolami. Ale liceum nigdy flagi nie używało, nie mieszano jej do życia chłopców, rektor nigdy o niej nie mówił, ich ojcowie również o niej nie wspominali. Była to rzecz święta, znajdująca się poza wszystkiem. Na wszystko święte, cóż sobie wyobraża ten drab, wymachujący im przed oczami tą okropnością? Ach, szczęśliwa myśl! On jest prawdopodobnie pijany!
Sytuację uratował rektor. Powstawszy szybko, zaproponował podziękowanie dla mówcy. Zaraz po pierwszych jego słowach szkoła, jakby uwolniona od nieznośnego ciężaru, ożywiła się i wybuchła szalonemi oklaskami.
— I jestem głęboko przekonany — kończył rektor z twarzą jasno oświetloną płomieniem gazu — że wszyscy wraz ze mną podziękujecie serdecznie Mr. Raymondowi Martin’owi za miłą pogawędkę, jaką nas zaszczycił.
Do dziś dnia nikt nie wie, jak się to właściwie stało. Rektor zaklina się, że nic podobnego nie zrobił, lub jeśli — to widocznie musiało mu coś wpaść w oko, ale obecni twierdzą, że zupełnie wyraźnie i otwarcie mrugnął jednem okiem po słowie „miłą“. Mr. Raymondowi Martin’owi oklasków nie szczędzono. Jak potem mówił: — „Bez przechwałek, zdaje mi się, że tych parę moich słów przemówiło im do serca. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby chłopcy tak krzyczeli „hurra“!“
Kiedy zadzwoniono na modlitwę, wyszedł, a chłopcy stanęli szeregiem pod ścianą. Rozwinięta flaga wciąż jeszcze zwisała ze stołu. Foxy, wzruszony do głębi wymową Mr. Martina, przyglądał się jej z dumą. Rektor i nauczyciele, którzy stali w głębi estrady, nie mogli widzieć tej jawnej okropności, ale jeden z prefektów wystąpił z szeregu i, zwinąwszy ją szybko, równie szybko wsunął ją w szeregi z floretami.
Jak gdyby pocisnął niewidzialną sprężynę, w tej chwili rozległ się cichy pomruk zadowolenia, który przeszedł w żywe salwy oklasków.
W sypialniach omawiano konferencję. Wyrok był jednogłośny. Mr. Raymond Martin z całą pewnością urodził się w rynsztoku a wychowanie odebrał w szkółce gminnej, gdzie grano w bile. Prócz tego (podaję tu tylko garść określeń z całego mnóstwa) jest płaskim błaznem o miękkim pysku, „wstrętnym śmierdzielem“, chorążym z brzuchem z galarety (to już był pomysł Stalky’ego) i jeszcze wielu innemi rzeczami, których przytaczać nie wypada.
Ochotnicy korpusu kadeckiego zebrali się w poniedziałek, przygnębieni i zawstydzeni. Jednakże nawet wówczas dzięki rozumnemu milczeniu można było uniknąć ostateczności.
Ale Foxy nie wytrzymał i palnął:
— Po tej pięknej mowie, jakąście panowie przedwczoraj słyszeli, powinniście zabrać się do ćwiczeń ze zdwojoną pilnością. Teraz już koniecznie trzeba będzie wyjść z sali na otwarte pole.
— Nie może się bez tego obejść, Foxy?
Pieszczotliwa, jedwabista intonacja głosu Stalky’ego powinna go była ostrzec. — Nie, zwłaszcza kiedy nam tak wspaniałomyślnie darował tę flagę. Wyjeżdżając rano, powiedział mi, że nie ma nic przeciw temu, żeby jej korpus używał, jak swojej. Piękna flaga.
Stalky w martwem milczeniu postawił karabin na swojem miejscu w stojakach i wystąpił z szeregu. Hogan i Ansell poszli za jego przykładem.
Perowne wahał się.
— Słuchaj, możebyśmy… — zaczął.
— W tej chwili ją znajdę! — mówił sierżant, zwrócony do nich plecami — Moglibyśmy wtedy…
— Chodźcie! — krzyknął Stalky — Na co jeszcze, do djabła, czekacie? Rozejść się!
— Co — jak to — dlaczego?
Huk karabinów, rzucanych w stojaki przez chłopców, jeden po drugim występujących z szeregu, zagłuszył jego głos.
— Ja — ja będę musiał donieść o tem panu rektorowi! — wyjąkał.
— Więc — donieś i niech cię djabli wezmą! — zawołał Stalky pobielałemi wargami i wybiegł.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— To ci dopiero komiczna historja! — opowiadał Beetle M’Turkowi — Siedzę sobie najspokojniej w świecie w pracowni, pisząc mały poemacik o chorążym z brzuchem z galarety, aż tu naraz wpada Stalky. Ja mówię „hallo“, a ten mnie sklął, jak mularz, i zaczyna beczeć jak warjat. Głowę położył na stole i wyje. Możeby zobaczyć, co mu jest?
M’Turk zaniepokoił się.
— Może sobie co zrobił?
Zastali go z błyszczącemi oczami i gwiżdżącego przez zęby.
— Ale cię wziąłem na kawał, Beetle! Wiedziałem, że się dasz złapać! Byczy kawał! Byłeś pewny, że ja beczę. Widzisz, jak ja umiem udawać. Ty stary, tłusty ośle!
To mówiąc, zaczął Beetle’a skubać za uszy i policzki w sposób zwany „dojenie“.
— Nie łżyj, boś beczał! — odpowiedział spokojnie Beetle — Dlaczego nie jesteś na mustrze?
— Mustrze? Jakiej mustrze?
— Nie udawaj warjata. Na mustrze w sali gimnastycznej.
— Bo żadnej mustry już niema. Korpus kadetów się wściekł — zdechł — zaśmierdział — zgnił! A jak będziesz na mnie tak patrzył, to ci kości poprzetrącam, Beetle — …I w dodatku mam być oskarżony przed rektorem o wymyślanie…





  1. Niemożliwa do przetłumaczenia gra słów „defence“ i „defiance“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.