Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mr. Martin, w stroju wieczorowym, wyglądał niewątpliwie okazale — wysoki, mocno zbudowany, biało-czerwony mężczyzna. Jednakże, co się tyczy wychowania, Beetle zachowałby się lepiej od niego.
— Patrz na jego plecy podczas rozmowy z rektorem. Co za maniera obracania się plecami do sali! To Filister — Jebuzyta — Hiwita — mówił M’Turk, cofając się i parskając pogardliwie.
Kilku bezbarwnemi słowy rektor przedstawił mówcę i usiadł wśród oklasków. Gdy zobaczono, że Mr. Martin wziął te oklaski do siebie, naturalnie zaczęto klaskać jeszcze bardziej tak, że przez dłuższą chwilę nie mógł zacząć. Nie znał zupełnie szkoły — ani jej tradycyj, ani historji. Nie wiedział, że, jak to stwierdziły najnowsze obliczenia, z tych chłopców na stu ośmiu urodziło się gdzieś daleko — w obozie, w garnizonie lub na pełnem morzu, zaś siedemdziesięciu pięciu na stu było synów oficerów armji lądowej lub marynarki — Willoughby’ów, Gaulet’ów, De Castro, Mayne’ów, Randall’ów i tym podobnych — nie myślących o niczem innem, jak tylko, aby w dalszym ciągu uprawiać rzemiosło ojców. Rektor mógł mu powiedzieć to i znacznie więcej jeszcze ciekawych rzeczy, ale po trwającym całą godzinę obiedzie, zjedzonym w jego towarzystwie, postanowił raczej nie mówić już nic. Mr. Raymond Martin sam wszystko wiedział.
Rozpoczął swą mowę od długiego, charkocącego „A więc, chłopcy!“, które, choć słuchacze nie zdawali