Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Trąci mi trochę szewcem — zauważył M’Turk — Nie zdziwiłbym się, gdyby był radykałem. Targował się z fiakrem przy wysiadaniu. Słyszałem na własne uszy.
— To jego byczy patrjotyzm! — objaśnił Beetle.
Po herbacie rzucili się do szturmu, aby zdobyć miejsca dla siebie, obsadzili jakiś spokojny kąt i zaczęli krytykować. Wszystkie lampy gazowe były zapalone. Na małym gradusie w głębi sali widziało się fotel rektora. Tam-to miał Mr. Martin wygłosić swój odczyt. Przed gradusem był rząd krzeseł dla profesorów.
Wszedł z urzędową miną Foxy i oparł o biurko przedmiot, podobny do kawałka materji, owiniętej dokoła kija. Ponieważ nikogo z władz jeszcze nie było, szkoła zaczęła bić brawo, wołając: — Co to takiego, Foxy? Czyście buchnęli gościowi parasol? My tu rózg nie potrzebujemy! U nas się bije trzciną! Weźcie tę miotłę! Odlicz się! — i tak dalej, dopóki wejście rektora i nauczycieli nie położyło końca tym demonstracjom.
— Jedna bycza rzecz — belfrzy nie cierpią tego tak samo jak my. Patrz, jak King chciałby się wydostać z przeciągu…
— Gdzie Raymondiferus Martin? Punktualność, drodzy słuchacze, to obraz wojny…
— Przestań gęgać! Oto Jego Wysokość! Boże, co za morda!