Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się, Corkran.
— Powinieneś go znać. Z takimi chłopcami powinieneś się zaprzyjaźniać. Niezwykły chłopak. I co za bajeczny widok: Dwudziestu pięciu chłopców, którzy, jakby się zdawało, powinniby raczej grać w palanta, (było to w samym środku zimy, ale ludzie dorośli, zwłaszcza zaś tacy, którzy przebywali długo w cudzych krajach, dopuszczają się tych małych błędów, dlatego też i M’Turk nie poprawiał go) — mustrujących się dla samej miłości mustry. Szkoda byłoby zmarnować tak doskonały materjał. Ale mnie się zdaje, że ja przecie potrafię postawić na swojem.
— Któż to jest, ten twój przyjaciel z białemi bokobrodami? — zapytał Stalky, kiedy M’Turk wrócił do pracowni.
— Generał Collinson. Bywa u nas czasem na polowaniu. Bardzo zacny staruszek. Radził mi, żebym się bliżej z tobą zaznajomił, Stalky.
— Dał ci co?
M’Turk pokazał całego suwerena.
— Ach! — wykrzyknął Stalky, anektując go jako kasjer. — To się dopiero nażremy! Ale co za bezczelność, Turkey, blagować o naszej punktualności i naszym zapale.
— To stary nie wiedział, żeśmy mieli mustrę za karę?