Pojedynek (Zachariasiewicz, 1884)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Pojedynek
Wydawca T. Paprocki i Sp.
Data wyd. 1884
Druk Teodora Paprockiego i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POJEDYNEK

Szybko toczą się wartkie fale Dunajca. Jak stado kaczek kołyszą się na falach liczne łodzie. Na brzegu, niecierpliwie czeka tłum różnobarwny. Wesoło mu, bo śmiech rozlega się dokoła, a dowcipne słówka biegają tam i napowrót jak pierzaste strzały. Jasne słońce patrzy z nieba, a tam na górach krzątają się pastuszki, aby jak najwięcéj nagromadzić suchego jałowcu i kosodrzewiny, która zapalona wieczorem, ma dla jadących w łodziach przedstawiać widoki Etny i Wezuwiusza!...
To goście Szczawnicy gotują się do wodnej jazdy w urocze Pieniny...
Sędziwy Salomon, ów znany retman Dunajca, który na pamięć może wskazać każdy niebezpieczny podwodny kamień, nadzoruje wiązania łódek.
Łódki wiążą się po dwie razem, bo krótkie, połamane Dunajca fale, niebezpieczne są dla jednéj.
Przygotowania do odjazdu idą piorunem, słychać komendę retmana i posłuszne oryli odpowiedzi... a na brzegu mięsza się niecierpliwie tłum różnobarwny, bo zdala woła już „Sokolnica”, błyszczą „Trzy korony”, i szmaragdowy Dunajec gościnnie na swoje łono zaprasza!...
Wiele marzeń wybiega z brzegu tam daleko do błękitnawych baszt Pienin — wiele płynie z modrą Dunajca falą gdzie Czorsztyn, i czerwony klasztor i Niedzica, zielona, Węgier rusałka... ale najwięcéj zostaje na brzegu i przepada w różnobarwnéj tęczy... różnych strojów kobiecych!
Prześliczneż-to i niepoślednie stroje! Tam z fantazyą kepi, lekki jak piana kapelusik słomkowy, a uczepiona u niego błękitna woalka, podobna jest do niebios podwoi, które niejednemu okazują w dalszéj perspektywie — niebo szczęścia!... Tu znowu jak piętra Tatr osiadły gęste sploty włosów, a każde piętro najeżone bateryą dział, które nigdy nie chybiają!...
I to i owo, i wszystko razem, sprawia jakiś prześliczny chaos... a w tym chaosie ruch i gwar, jakby się na wojnę gotowano!...
Jeżeli ma już być wojna z falami Dunajca, to przecież nie jest rzecz obojętna, kto z kim i przy czyim boku walczyć będzie? Dobry towarzysz w boju, to połowa zwycięztwa, — ale tu chodziło o to, aby towarzysz był piękny... a piękny towarzysz to nie zawsze zwycięztwo! Dowodem tego są dwaj dorodni kandydaci piękna: J. P. Idzi klejnotu Korczak i J. P. Juljan klejnotu Trzaska. Obaj są słusznego wzrostu, jak na bohaterów dramatycznych przystało, i obaj założyli sobie jeden i ten sam cel, czuli jedno i to samo pragnienie, aby na falach Dunajca — a w dalszém znaczeniu na falach życia — walczyć czy raczéj usiąść razem na jednéj łódce z J. Panną Euzebią, jedną z najpiękniejszych blondynek sezonu kąpielowego.
J. Panna Euzebia była piękna co się zowie. Miała profil grecki, oczy gazelli, usta jak róża z Jerycha, a warkocz jak kora cedru z Libanu. Miała suknię blado różową w wązkie krateczki, obszytą w koronki prawdziwe — figlarny z ciemnéj słomki kapelusik à la Fra Diavolo na głowie, a w głowie bardzo wiele poezyi, dosyć nauki, a nawet nieco astronomii nabytéj w jednym z zakładów wychowawczych kobiecych, oprócz trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów kupionych za pięć złotych. — Był to zaiste bardzo piękny idealik, który poezyę i astronomię umiał jakoś z przepisami kuchennemi połączyć, o co u nas podobno jest najtrudniéj. Z tego już samego względu, mógł i powinien ten idealik podczas całego sezonu kąpielowego, mieć stałe i niezachwiane powodzenie. Tak też było w istocie. Panna Euzebia otoczona była na wszystkich wspólnych i osobistych wycieczkach, całym orszakiem doborowéj młodzieży. Tego faktu nikt nie mógł zaprzeczyć, ale nie wszyscy widzieli w nim jedne i te same pobudki. Osobliwie rówieśnice kąpielowego idealiku okazały się w poglądach swoich społecznych pessymistkami. Panna Euzebia była u nich trochę... kokietką. Zarzucano jéj, że w uśmiechu ma coś wyzywającego, że w spojrzeniach jest więcéj ognia i blasku niż potrzeba, że ruchy są zanadto gibkie i elastyczne. Zarzucano jéj także, że nadto popisuje się tém co czytała, że o strojach jak widać za wiele myśli, ale zato za mało o nich mówi. A co najwięcéj od innych ją wyróżnia, to jakaś uporczywa a niesprawdzona dotąd fama półmilionowego posagu, który dla niéj chowa J. Pani Scholastyka, zacna matka i nader poważna matrona w sukni jedwabnéj koloru Pompadour. —
Zazdrosne i więcéj od natury i bożka złota upośledzone rówieśniczki Euzebii, utrzymywały uporczywie, że tylko aureola posagowa tak zawracała głowę kandydatom kąpielowym, i że bez téj aureoli nie byłaby Euzebia nawet tak piękną, rozumną i dowcipną, jak o tém głosi, J. Pan Kajetan, emerytowany sędzia przysięgły w takich sprawach. Utrzymywały daléj owe Eumenidy szczęśliwéj współzawodniczki, że ów półmilionowy posag nie dobiegał w początku sezonu téj cyfry poważnéj, ale rósł powoli jak każde stworzenie boże, rósł od stu tysięcy do dwóch — potém z dwóch skoczył do trzech i t. d. póki się z tego nie zrobił okrągły półmilionik. A ponieważ każdy blask, chociażby nawet był fałszywy, wszystkich oczy ku sobie zwraca, zwracała się ku temu blaskowi cała prawie młodzież sezonu kąpielowego.
Panna Euzebia była istnie szczęśliwą, dziewicą, — Uśmiechał się do niéj J. Pan Karol znany z zaszczytnych swoich kolligacyj młodzieniec, który uznał za stosowne uważać te kolligacye jako kapitał realny i na nim budował najświetniejsze zamki matrymonialne. Przyjaciel jego, zacny pan Albert z angielskiemi faworytami, a z prawdziwie polską biedą w zanadrzu, stał się gorliwym jego współzawodnikiem, i tylko nad tém przemyśliwał, jakby-to przyjacielowi swemu nogę podstawić... — Słowem, nawet wypróbowane i w boju życiowym zahartowane uczucia waśniły się z sobą na widok tak pięknych oczu i tak świetnéj aureoli!
Najpraktycznejszym z pomiędzy wszystkich gorąco kąpanych kandydatów, był J. Pan Idzi klejnotu Korczak. Jako doświadczony i niejednemi szewronami ozdobiony już kawaler, nakreślił sobie z góry plan bardzo rozsądny. Gra bowiem była dosyć znaczna, a stawki odpowiedniéj nie było pod ręką. J. Pan Idzi miał bardzo ładne wąsy, miał i wzrost piękny i oblicze wcale nieszpetne, które ozdobione lornetką wcale dobrze wyglądało, — ale nie miał, jak to mówią, pewnego realnego gruntu pod nogami. Szkół żadnych nie ukończył, bo już od dzieciństwa sposobił się do tak zwanego obywatelskiego zawodu. Umiał się bardzo przyzwoicie ubierać, mówił o wszystkiem, był zapalonym amatorem koni i ładnych faetonów, a gdy potrzeba było, umiał także grać w różne gry hazardowe. Do specyalności jego należało urządzanie zabaw i prowadzenie tańców.
A ponieważ w drugiéj połowie dziewiętnastego wieku, bożek miłości najczęściéj zjawia się na balach i świetnych rautach, pan Idzi miał więc słuszną nadzieję, że przy jego tak cennych przymiotach nie omieszka złotodajny bożek i do niego przemówić!...
Tak zazwyczaj bywa, ale tak się nie stało. J. Pan Idzi klejnotu Korczak, nie należał do szczęśliwych. — Różne złe demony życia podstawiały mu nogę, a przeciw takim mocom trudna była walka! Pan Idzi był zawsze kawalerem, chociaż już trzydziestka dawno minęła. Ocknął się jednak w samą porę. Widząc, że idealne jego przymioty żadnego dotąd nie wydały rezultatu, uczynił kompromis z pozytywizmem wieku.
Pan Idzi przywiózł z sobą do wód szczawowych jakiegoś zwiędłego staruszka, którego w stosunkach osobistych nazywał stryjaszkiem, a na zgromadzeniach publicznych J. Panem marszałkiem. I zaraz rozeszła się wieść od Pienin aż po Czerwony Klasztor, że J. Pan Jaksa Korczak jest gubernialnym marszałkiem z Litwy czy Ukrainy a bezdzietnym stryjaszkiem J. Pana Idziego, przyzwoitego kandydata do stanu matrymonialnego.
I w dziwnéj sprzeczności stanęły teraz najszlachetniejsze zazwyczaj uczucia ludzkie. Im więcéj J. Pan Jaksa kaszlał, tém wyższy był kurs J. Pana Idziego. Im więcéj pan Jaksa o śmierci mówił, tém jaśniéj błyszczały oczki szafirowe J. Pani Agaty, panny — mężatki, która po otrzymanym rozwodzie, pragnęła wejść w powtórne śluby małżeńskie. Pan Idzi podobał się jéj widocznie.
Pan Idzi był skromny i wcale na zdobywcę serc niewieścich nie wyglądał. Pielęgnował z całą starannością kaszlącego stryjaszka i marszałka gubernialnego, i często dawał się z tém słyszeć, jak mu to przykro będzie złożyć brata ojca swego w ziemi, od któréj tak daleko jest familijny Korczaków grobowiec! A gdy raz żartobliwie pan Agapit powiedział, że śmierć stryjaszka-marszałka nie sprawi mu zbyt wielkiéj boleści, bo prawdopodobnie należeć będzie do tak zwanych śmiejących się sukcesorów — pan Idzi z pogardą odparł ten żart, utrzymując, że kilkakroć sto tysięcy nie jest jeszcze tak znaczną cyfrą, któraby mogła przytłumić w sercu jego uczucia prawdziwie synowskie!
Tak zacne słowa nie mogły przepaść jak głos wołającego na puszczy. Usłyszały ją piękne panny i zacne ich matki i ciotki. Zwrócono uwagę na szlachetnego człowieka, który z takiem uczuciem kocha swego chylącego się do grobu bezdzietnego stryjaszka.
I stało się pewnego dnia, że J. Pan Jaksa, czując się bezsilnym, usiadł, na ławce, na któréj przypadkiem siedziała J. Pani Scholastyka, matka Euzebii.
J. Pani Scholastyka była kobieta rozmowna; zaczęła więc rozmowę z kaszlącym staruszkiem, radząc mu w dolegliwościach jego różne środki domowe. J. Pan Jaksa przyjął rady z wielką submisyą, przyrzekł wszystkiego próbować a przytém przyrzekł także przedstawić swego kuzyna, przyszłego swego spadkobiercę, który jest człowiekiem wyjątkowym, gdyż o jego śmierci nawet słyszeć nie chce!
Zacna matrona zachwycała się tak rzadkim okazem, i zwróciła zaraz na to uwagę swojéj jedynaczki. Jedynaczka była jakaś zamyślona i jakby tego nie słyszała. Końcem parasolki rysowała na piasku jakieś nieczytelne hieroglify.
Hieroglify te jednak dadzą się jakoś odczytać. Są one znakami, które wyrażają niezwykłą boleść serduszka. A boleść ta ztąd pochodzi: W podróży z Krakowa przyłączył się do nich jakiś podróżny, który nazwał się Juljanem klejnotu Trzaska. Nazwisko było ładne, podróżny nie był także brzydki, a że nie miał mniéj niż lat trzydzieści i niepospolite zdradzał wykształcenie, uznały matka i córka za rzecz słuszną, przyjąć jego towarzystwo.
I jak to zwykle w podróży górskiéj bywa, osobliwie w budzie górala, w któréj podróżni bardzo prędko do siebie się zbliżają — uprzejmy towarzysz zbliżył się w kilku pierwszych godzinach świeżéj znajomości do swoich towarzyszek daleko więcéj aniżeli inni w kilku tygodniach lub miesiącach to uczynić mogą. Rozmawiano bardzo wiele, opowiadano sobie różne przygody życia, a gdy pod wieczór do gościnnéj zajechano karczmy, gdzie trzeba było nocleg odbyć, zdawało się pannie Euzebii, że J. Pan Trzaska jest dawnym jéj przyjacielem, którego nagle w górach sądeckich odszukała! Pani zaś Scholastyce zdawało się, że J. Pan Juljan klejnotu Trzaska jest bardzo przyzwoity człowiek, a byłby jeszcze przyzwoitszym, gdyby wiedziała jakie ma dobra lub kapitały.
Kordyalny jednak podróżnych stosunek nie ucierpiał nic na téj niewiadomości. Osobliwie Euzebia na to wcale nie zważała. Rozmawiała z panem Juljanem z wielkiém zamiłowaniem, podziwiała jego rozległą naukę i dziwną delikatność, z jaką dotykał w rozmowie różnych rzeczy, które jéj jeszcze mogły być nieznane.
I tak chyżo i szybko rozwinęła się w dwóch sercach na raz żywa sympatya, czyli raczéj zbudziła się, jak się budzi różowa jutrzenka, gdy słońce ma wejść na niebie. O słońcu wprawdzie jeszcze nie było mowy, ale była mowa o herbacie, którą trzeba było na wieczór przygotować. Herbata w karczmie polskiéj i do tego herbata dla Warszawianek, jak mniemał uprzejmy towarzysz podróży, była istotnie zadaniem niepowszedniém.
Uprzéjmy towarzysz wszystko jednak zwyciężył. — Wynalazł samowar, zdobył węgle, sam przyniósł wody z krynicy, a nawet tak prędko ogień rozdmuchał, że ciemnooka Euzebia szczerze mu tego nieocenionego talentu zazdrościła!
A gdy już woda kipieć zaczęła, i różowa rączka Euzebii złoconą filiżankę pod kurek podstawiła, aby ją należycie wypłókać, puścił pan Juljan Trzaska gorącą strugę i tak się przytém w ciemne oczka swojéj towarzyszki zapatrzył, że wcale nie spostrzegł, iż woda zamiast do filiżanki, pędzi całym impetem na jego rękę. Czarne oczka Euzebii zaszły łzami gdy to spostrzegła, a gdy po chwili ujrzała rękę towarzysza całą ugotowaną, miała wielką ochotę zemdleć, i niezawodnie takby uczyniła, gdyby potrzeba ratunku nie zatrzymała jéj na nogach. Rozdarła na prędce batystową chustkę ze swoją cyfrą i obwinęła rękę rannemu, który zamiast krzyczeć z bólu, patrzał z zachwyceniem na nią podczas téj bolesnéj operacyi.
Rozumie się, że taka scena nie mogła przejść bez wpływu na młodociane serduszko, a gdy po tém wszystkiém trzeba było do snu oczy zamknąć, dziwne jakieś obrazy stawały przed oczami, i nie pozwalały powiekom zbrojnym w jedwabne rzęsy dobrze się przymknąć.
To samo działo się i w sąsiednim pokoiku, w którym leżał ranny towarzysz, a któremu nad ranem się przyśniło, że ręka go nie boli ale serce...
Wśród takich i podobnych przygód przyjechano wreszcie do Szczawnicy.
Tam czekało wszystkich straszne, okropne rozczarowanie! Po kilku dniach dowiedział się towarzysz J. Pan Juljan klejnotu Trzaska, że panna Euzebia ma posag półmilionowy, a J. Pani Scholastyka dowiedziała się, że pan Juljan Trzaska jest aspirantem na profesora gimnazyalnego! Po jednéj i po drugiéj stronie srogie rozczarowanie — a po trzeciéj, z powodu tych dwóch rozczarowań, wielkie zmartwienie! Towarzyszowi Juljanowi stanęły łzy w oczach, gdy się o tém dowiedział. Jakże gorąco pragnął w téj chwili, żeby tych milionów wcale na święcie nie było! Na cóż mu bowiem owe miliony, jeżeli przez nie traci wszystkie w budzie góralskiéj tak rozkosznie pieszczone marzenia? Po co ten milion wlazł do budy góralskiéj? Dla czego nie jechał czterokonną przynajmniéj karetą? Dla czego matka tego miliona tak zawzięcie targowała się z Żydem w karczmie o kilkanaście groszy, które tenże był sobie za cukier policzył?...
Dla czegóż złudzono go tak ekscentryczną oszczędnością, że wcale milionów nie przypuszczał i dla tego sercu swemu swobodnie wodze popuścił?... A przedewszystkiem wyrzucał temu milionowi, dla czego miał tak czułe serce? dla czego piękne oczy jego tak prędko łzami zaszły, gdy sobie rękę żywcem chciał ugotować, jak drugi Mucyusz Scevola?...
Gdyby tego miliona nie było, jakże szczęśliwym byłby człowiekiem! Byłby mógł marzenia swoje zrodzone w budzie góralskiéj i na noclegu wprowadzić w rzeczywistość; byłby najprzód powiedział Euzebii, że ją kocha, a potém za jéj przyzwoleniem, matce się z tém zwierzył!
Rzecz byłaby tak prosta! a teraz stanął w drodze ten przeklęty milion i odciął go na zawsze od marzeń jego! Jakże bowiem może biedny aspirant do katedry nauczycielskiéj myśleć o sercu i rączce tak bogatéj panny!
Takie były strapienia biednego Juljana Trzaski, gdy zdala stał pomiędzy drzewami nie mając odwagi ani potrzeby zbliżania się do panny Euzebii. Byłoby-to bowiem szaleństwem, a na szaleństwo miał za wiele rozsądku i nauki.
Ponieważ jednak trudno jest, aby na małéj stosunkowo przestrzeni, goście kąpielowi zawsze z dala od siebie być mogli, wydarzało się więc czasem, że J. Pan Juljan Trzaska, zagadnięty przez pannę Euzebię, jako dawny towarzysz noclegu, kilka słów do niéj przemówił z czego panna Euzebia widocznie była zadowolona, a on skrycie niemałą radość uczuwał.
Rozsądek jednak kazał mu się z tém taić i jak najprędzéj od niebezpiecznego ideału swego się oddalać.
Tak stały rzeczy, gdy kaszlący staruszek po długiéj rozmowie z panią Scholastyką, oświadczył gotowość przedstawienia jéj swego kuzyna J. Pana Idziego klejnotu Korczak.
I stało się, że gdy Euzebia właśnie o Trzasce myślała, usłyszała nagle coś o Korczaku. Trzaska i Korczak, oba równe sobie klejnoty szlacheckie, była jednak niemała między niemi różnica. Wprawdzie jeden i drugi klejnot nie miał złotéj oprawy, ale jeden miał na widoku katedrę, a drugi bogaty ożenek! Jeden z nich miał w kieszeni atestata uniwersyteckie i nadzieję przyszłéj profesorskiéj pensyjki, a drugi nie miał nic w kieszeni, tylko przy sobie miał kaszlącego, bezdzietnego stryjaszka, którego bardzo kochał!
Różnica klejnotów była zbyt jasna, aby J. Pani Scholastyka preferencyi drugiemu klejnotowi nie była dała. J. Pan Idzi Korczak został officyalnie zaprezentowany. Odtąd obaj Korczakowie uważali za święty obowiązek towarzyszyć wszędzie i zawsze jeden córce, drugi matce.
I wkrótce zaczęło całe towarzystwo kąpielowe głośno mówić o różnych rzeczach, które jeden klejnot do tém większego blasku pobudzały a drugiemu niewymowne sprawiały zmartwienie.
Ponieważ jednak Boże słonko nie tylko na róże i tulipany, ale i na skromne fiołki świeci, wydarzało się często, że panna Euzebia, mając koło siebie J. Pana Korczaka, chciała, aby po drugiéj stronie był także J. Pan Trzaska, towarzysz z budki góralskiéj i noclegu w karczmie żydowskiéj.
A gdy to nastąpiło, zdarzało się znowu, że do pana Trzaski więcéj mówiła, niżeli do pana Korczaka i widoczną dla pierwszego miała sympatyę.
Sprawiało to małe nieporozumienia między nią a zacną matką, ale sama matka winna była tym nieporozumieniom. Pani Scholastylca często nabijała młodą główkę swojéj córki J. Panem Idzim, szczęśliwym spadkobiercą bezdzietnego stryjaszka. Ponieważ jednak w rozmowie używała często języka francuzkiego, a mówiąc o panu Idzim nazywała go: monsieur Gil, powstało ztąd smutne nieporozumienie w młodocianém serduszku, które w tém wyrażeniu słyszało wyraźnie: monsieur Jules.
Dziwna pomyłka! Wyrazy jednobrzmiące, a jaka między niemi różnica!...
a drugą połową musiał wyrażać boleść i zadziwienie, na taką poniewierkę ukochanych gór swoich, które tak rzetelnie pokochał!...
W końcu stało się z szanownym delegatem to, co zazwyczaj dzieje się z każdym wielkim człowiekiem, gdy mu sprzymierzeńców i adwersarzy zabraknie — zapomniano o nim. Głos retmana wołał do wsiadania na łodzie. Goście zaczęli się grupować i pchać do łodzi — zacnego delegata popychano coraz mniéj łagodniéj, aż w końcu ulokowano go w błocie i tam zostawiono z całym zapasem pozostałych dyplomów, roczników i całą jego szlachetną miłością gór tatrzańskich.
Panna Euzebia wyglądała dzisiaj bardzo pięknie. Nadzieja przyjemnych w téj wycieczce wrażeń podrażniła jéj nerwy, a lekki, piękny rumieniec okrasił jéj twarz bladą. Oczy ciemne paliły się łagodnym płomieniem i z pewnym niepokojem oglądały się na wszystkie strony.
Przy niéj stał szczęśliwy kandydat J. Pan Idzi, a z matką rozmawiał kaszlący jego stryjaszek.
Oczy Euzebii szukały jednak jeszcze kogoś. Prócz dwóch J. Panów Korczaków, trzeba jéj było jeszcze jednego klejnotu. A ten klejnot stał opodal, smutnemi oczami patrzał na nią, jak ongi patrzał lis na tak zwane winogrona zielone, ale nie miał odwagi zbliżyć się. — W ręku trzymał dyplom na członka Towarzystwa Tatrzańskiego i rocznik illustrowany z góralem na czele. Góral ten przypominał mu budę góralską z owego czasu, kiedy to na świecie jeszcze milionów nie było, i smutno zamarzył sobie biedny aspirant katedry nauczycielskiéj, od któréj miliony tak dalego uciekają!...
— Jakże będziemy siadali? zapytała Euzebia matki, przeciągając chwilę odjazdu.
— Tak jak wszyscy siadają! — odpowiedziała pani Scholastyka, podając rękę stryjaszkowi.
— A ja z kim będę? — ozwała się znowu Euzebia, patrząc ciągle w koło siebie.
J. Pan Juljan Trzaska stał opodal, ale się wcale nie zbliżał.
— Monsieur Gril — zawołała pani Scholastyka — podaj pan rękę Zebci!
Słowa te były wymówione wyraźnie, ale nieszczęsna dwuznaczna francuzczyzna, stała się powodem wielkiego kłopotu. Euzebia patrzała właśnie w téj chwili na towarzysza budki góralskiéj, a gdy słowa matki usłyszała, była pewna, że to o panu Juljanie jest mowa. Czemprędzéj więc skinęła na niego chustką batystową.
Skromny i lękliwy towarzysz błyskawicą stanął przed nią.
— Tak pan ludzi i znajomych unikasz — rzekła do niego Euzebia z rozkosznym uśmiechem — że dopiero trzeba wołać na pana! Podaj mi pan rękę!
J. Pan Idzi spojrzał zdziwiony.
— Jeżeli się nie mylę — ozwał się — to ja otrzymałem rozkaz od mamy dobrodziejki podania pani ręki!
Pan Juljan stał już przy Euzebii i silnie trzymał ją za rękę. W oczach jego błyszczała energia niezwykła.
— Mnie się zdawało, że to o panu Juljanie mówiła mama — odpowiedziała Euzebia spuszczając ku ziemi oczy nakryte jedwabną rzęsą.
— Przecież wyraźnie słyszałem — remonstrował pan Idzi — mama powiedziała: Monsieur Gil!
— A ja słyszałam; Monsieur Jules! — jak winowajczyni odszepnęła Euzebia.
— Najlepiéj tę sprawcę rozstrzygnie mama! — mówił daléj poszkodowany.
— Mama? — powtórzyła Euzebia, i z pewną urazą wyrzuciła główką do góry; — mama ma tutaj rozstrzygać? Czyż moje zdanie i moja wola niczém jest dla pana? Panie Juljanie chodźmy na łódkę!
— Panie łaskawy — zaprotestował pan Idzi — pan przecież tego nie zechcesz zrobić, bo inaczéj...
Pan Juljan poczerwieniał cały na twarzy.
— Panie niełaskawy! — odparł, wstrzymując się od wybuchu, — pan nie zechcesz zapewne ubliżać damie; a dokończenie rozmowy ze mną, zachowasz na potém, gdy będziemy sami lub nasi pośrednicy!
Rzekłszy to wsunął mu swoją kartę wizytową do ręki, a sam zwrócił się ku łodziom, gdzie już pani Scholastyka z chorym stryjaszkiem okazale siedziała.
Euzebia nie widziała wcale matki. Była drżąca cała, a twarz jéj zbladła jak ściana. Brakowało jéj tchu w piersiach i nie mogła ani słowa wymówić.
Szli oboje przez łodzie, szli wśród tłumu, który cisnął się zewsząd, aby najlepsze miejsca zająć. I stało się, że nie doszli do matki tylko musieli ulokować się w oddaleniu o kilka łodzi.
Pani Scholastyka dawała różne znaki, dopomagał jéj także zacny stryjaszek, ale wszystko to utonęło wśród gwaru i zamięszania — i flota odpłynęła od brzegów.
Powszechny entuzjazm objawił się teraz prawdziwym wagnerowskim hałasem. Jedni krzyczeli, drudzy wołali, inni próbowali śpiewać, a niektórzy dla większego efektu strzelali z rewolwerów. Prócz tego jeszcze na poblizkich wzgórzach, podnieśli okrzyk pastuszkowie, rzucając na łodzie całe snopy górskiego ziela.
Wśród tak silnych akordów powszechnego uniesienia, trudno było pani Scholastyce objawić córce swój gniew, a należyte niezadowolenie panu Juljanowi. Usiłowania jéj przepadły wśród chaosu, a niebezpieczne dla wątłych łódek fale Dunajca, nie pozwalały dłużéj oddawać się bezcelowym gniewom i dąsom. Pani Scholastyka ograniczyła się tylko na trzykrotném machnięciu białą chustką, co znowu u córki zwykłe sprowadziło nieporozumienie. Biorąc to za oznakę macierzyńskiéj radości, odpowiedziała matce białą swoją batystową chusteczką, do czego J. Pan Juljan dołączył ukłon i uśmiech jak najweselszy.
Tak zakończyła się na teraz gorąca między matką a córką katastrofa.
J. Pan Idzi, któremu dostała się ostatnia łódka i towarzystwo jakiejś niemłodéj wdowy, zbyt daleko oddalony był od sceny dramatu naszego i w téj chwili nie mógł wpłynąć na rozwój gotującego się epizodu.



Majestatycznie płynęła ku górom flota góralska, przedstawiając obraz prawdziwie malowniczy. Z małego oddalenia wyglądała jak pomost rzucony na wodę, na którym w różnych pozach malowniczych siedzieli i klęczeli podróżni. Fantastyczne ubiory mężczyzn, siedmiobarwne stroje kobiece i malowniczy strój górali — wszystko to sprawiało widok uroczy. A ktoby zblizka tym grupom malowniczym chciał się przypatrzeć, mógłby bardzo wiele z nich wysnuć powieści, choćby nawet nie miał patentu na pisarza.
Towarzystwo kąpielowe składa się z ludzi, którzy najczęściéj w zwyczajnych stosunkach życia zbyt daleko są od siebie oddaleni, albo wcale sobie nieznani. Na krótki czas następuje między nimi zbliżenie, ale w tym krótkim czasie, zadzierżgiwają się tak szybko różne węzły towarzyskie, że w zwykłych stosunkach życia potrzebaby na to może lat całych, co tutaj w kilku tygodniach się urabia. Robią się wzajemne koncesye, na jakie w zwykłym stanie nigdyby się nie zgodzono, daruje się towarzyszom lub towarzyszkom to i owo, mało znanych ludzi przystraja się w różne akcessorya, według potrzeby i upodobania, jak się to zwykle w teatrach amatorskich dzieje i za powszechną zgodą rozbierają się, przyjmują i rozdają role... na cały czas sezonu kąpielowego.
Są tacy, którzy z ochotą te role biorą i odgrywają, chociaż dobrze o tém wiedzą, że one tylko do wyjazdu z wód mają swoje znaczenie. Są jednak i tacy, którzyby te role chcieli po za sezon kąpielowy przeciągnąć i nawet je na całe życie utrwalić.
A ci znowu rozpadają się na dwie kategorye. Jedni są zacni, poczciwi, czasem zbyt naiwni. Towarzyskie zabawy biorą na seryo, do rzuconego im w zabawie kwiatka przywięzują wielką wagę, chowając go przy sercu i z odniesionych zacnych wrażeń snują wgłębi duszy rojenia najrozkoszniejsze.
W idealniejszych warunkach życia kąpielowego nie widzą ukrytych cierni rzeczywistości i śmiało puszczają łódkę swoich marzeń na fale wzburzone!...
Inni znowu mają wszelkie pozory tych pierwszych, w gruncie jednak tém się różnią, że co u pierwszych jest wrodzoną szczerością, u tych jest — przebiegłą spekulacyą.
Spekulują na ugrupowanie się u wód stosunków życiowych na idealniejszych warunkach, aby z tego ugrupowania dla siebie co skorzystać. Pod płaszczem idealniejszych zachwytów poluje się na posażne panny, lub zasobniejszych epuzerów.
Ileż tematów do najróżnorodniejszych sytuacyj daje naprzykład taka ruchoma tratwa, płynąca zwolna po falach Dunajca!
Już samo ugrupowanie turystów i turystek kąpielowych jakże wiele mówi! Jak wymowne są te pozy na łódkach, te gęsta, te fantastyczne draperye pledów, szalów, chustek i gazy błękitnéj! A ten chóralny dźwięk mowy, wśród plusku fal, szumu wiatru i nawoływań retmana, czyż nie przypomina gwaru giełdy wielkomiastowéj, na któréj robią się dobre i złe interesa.
Szmaragdowe fale Dunajca piętrzą się coraz wyżéj, łamią się w ostrych, groźnych liniach na skałach podwodnych. Od czasu do czasu stuknie łódka wywrotna o grzbiet takiéj skały... tu znowu biała piana szalonego wiru obrzuci ją dokoła prześliczną, prawdziwde brabancką koronką... a do tego miesza się głos retmana i orylów, ostrzegający o niebezpieczeństwie niewidzialném. Wszystko to przypomina nieustannie podróżnym, że są w niebezpieczeństwie, że lada chwila mogą spienione fale zalać łodzie, podwodna skała rozerwać ich kruche więzy!
O, jakże blizko siebie są w takiéj chwili serca ludzkie! Jak łatwa jest do nich droga, gdy co chwila trzeba towarzysza z przestrachu za rękę uchwycić i mocno ją ścisnąć!
A ileż znowu nieporozumień przynosi potém każda taka żywsza scena! Ileż złudnego wątku dostarcza potém do próżnych marzeń taka jedna chwila!...
Jedyne szczęście, że te wszystkie urojone niebezpieczeństwa i rozkosze, przerwane tchnieniem zimnéj rzeczywistości, rozrywają się łatwo jak przędza pajęcza i ulatują tam, gdzie zazwyczaj każda ulatuje... pajęczyna!... Znajduje ją dopiero pastuszek mały, zawieszoną na krzakach cierni i bodiaka poszarpaną i podartą na gałęziach głogu...
Na takiém tle powyżéj odmalowaném, wybitnie rysują się dwie postaci. Siedzą na łódce uprzywilejowanéj, bo umajonéj w zielone sosnowe gałęzie i rozmawiają z sobą z wielkiém zajęciem. W oświetleniu słońca, wyglądają niemniéj malowniczo od innych.
Ona ma różową sukienkę, która z blado-błękitną woalką jest podobna do różowego obłoczka na niebie, gdy go wieczorne słońce jasnym rumieńcem okrasi. Swawolny wietrzyk, jak psotny kotek babuni, bawi się lotną woalką i różową sukienką, układając jedną i drugą w zalotne draperye... I prozaiczny słomkowy kapelusz towarzysza, przybiera przy tém oświetleniu jakieś kształty niezwykłe, a rzucony niedbale na ramię pled angielski, nadyma się na podobieństwo żagla angielskiego okrętu, którym prawdopodobnie do stałego lądu Europy przyjechał.
Mimo tych lekkich, zalotnych draperyj szat zewnętrznych, bardzo poważna prowadziła się na téj łódce rozmowa.
Dziewica w różowéj sukni miała twarz zmartwioną, chociaż oczy błyszczały jaśniéj — a towarzysz jéj objawiał w ruchach swoich taką energię, jakby był Jazonem i właśnie w kraje nieznane puszczał się po złote runo...
— Mój Boże — mówiła Euzebia — gdyby co złego z tego wynikło, jabym... umarła! Powiadam panu szczerze, że nie przeżyłabym niebezpieczeństwa, któreby panu zagrażało!
Towarzysz ścisnął serdecznie małą rączkę, którą właśnie z powodu zapowiedzianego przez retmana niebezpieczeństwa w swojéj dłoni trzymał!
— Niech się pani niczego nie lęka — odpowiedział J. Pan Juljan — i wierzaj pani, byłbym nawet szczęśliwy, gdybym dla pani mógł...
— Nie mów pan tak! Gdzie chodzi o życie...
— Dla czego ma... chodzić o życie?
— Przecież pan Idzi może pana wyzwać na pojedynek.
Zaświeciły się oczy pana Juljana.
— Byłoby to dla mnie największém szczęściem...
— Pojedynek... szczęściem? któż kiedy słyszał o tém!
— Dałbym dowód, że dla pewnych zdań i uczuć mego serca, mogę i życie na kartę postawić!
— Nech pan tak nie mówi, bo te słowa bolą mnie!
— Wierzę... bo pani masz szlachetną duszę, musisz cierpieć nad zawodem człowieka, którego nieoględne serce popadło w wielką sprzeczność z naturalnym rozsądkiem!...
— Niepotrzeba było tak stanowczo do niego przemawiać!
— Czy do serca, czy do rozsądku?
— Nie, do pana Idziego!
Pan Juljan uśmiechnął się z lekką ironią.
— Nie wiem — odpowiedział z kwaśną miną — czy pani więcéj chodzi...
— O serce, czy rozsądek... chciałeś pan powiedzieć?
— Nie... o mnie, czy o pana Idziego!
Błyszczące oczy Euzebii spoczęły na twarzy pana Juljana z pewnym wyrazem wyrzutu.
— Jak pan możesz o to pytać? — ozwała się po chwili z lekkim kaprysikiem.
Aspirant-pedagog odetchnął ciężko.
— Przyznam się pani — odpowiedział smutno — że przed trzema tygodniami dałbym inną na to odpowiedź. Być nawet może, że wtedy nie miałabyś pani powodu takiego zapytania. Wtedy dla mnie było wszystko tak jasne, tak czytelne! Dzisiaj... z żalem muszę wyznać, że wszystko jest mi ciemne, jak ciemna jest cała przyszłość moja, któréj tylko jedna gwiazda przyświecać mogła! Dzisiaj ta gwiazda stała się wspaniałém słońcem, które ma dwór swój własny, ma planety tak okazałe jak Mars, Saturn...
— Myślałam, że zamiast astronomii, mówić pan będziesz o panu Idzim...
— Jeżeli pani tak chodzi o to, to pomieszczę go między Marsem, Saturnem i Jowiszem!...
— Nie rozumiem pana!
— Przyznam się, że ja to samo o pani powiedzieć mogę, chociaż mi to wielką boleść sprawia!
— Przecież powinieneś pan tak łatwo zrozumieć...
— Mogę zrozumieć zabawę, jeżeli ta zabawa niewiele kosztuje nas...
— A gdyby kosztowała całe życie?
— Wtedy nie jest zabawą!
— Któż się znowu chce bawić?
— Jeżeli wchodzimy na drogę, z któréj po pewnym czasie zawrócić zamyślamy, nazywa się to przechadzką, zabawą, nie zaś podróżą do pewnego wytkniętego celu!
Nauczycielskie słowa pana Juljana wywołały na twarzy Euzebii kwaśny uśmiech.
— W ten sposób rozmawiać nie mogę — odparła — bo sama nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy!
— Ja jestem tym samym towarzyszem podroży, który w budzie góralskiéj różne rzeczy pani opowiadał, a na noclegu samowar rozdmuchywał...
— I z powodu mojéj nieuwagi, żywcem sobie rękę ugotował!...
— Niech i tak będzie... jestem zawsze tym samym i takim pozostanę do końca życia... nawet wtedy, gdy pani o mnie zupełnie zapomnisz!
— Dla czegóż zaraz zapominać? Któż mówi o zapomnieniu? Któż byłby tak niewdzięczny?...
Tu ustał nagle głos Euzebii, bo dźwięk tego głosu miękł i drżał coraz więcéj, jak drży struna, gdy się ją zanadto naciągnie...
— Ja jestem tym samym — mówił daléj nieubłagany aspirant — ale pani... pani odmieniłaś się...
Umajona w gałęzie sosnowe łódź drgnęła nagle, jakby się wywrócić chciała...
— Jak pan możesz tak mówić? — zawołała Euzebia z gwałtownym ruchem, który udzielił się łodzi — jak pan możesz tak zimno te słowa wymawiać, żem się zmieniła!...
— Nie wymówiłem tego zimno — odparł przytłumionym głosem pan Juljan, bo przy tych słowach zapiekło mi w sercu jak rozpaloném żelazem.
— Któż panu podyktował te słowa, jeżeli sercu sprawiają taką boleść?
— Rozsądek!
Roześmiała się Euzebia, a śmiech jéj był podobny do dźwięku struny, gdy się urywa...
— Cha, cha, cha! Rozsądek! — zawołała — biedny ten rozsądek, który w sprawach serdecznych musi zawsze stawać jako świadek odwodowy!... Lepiéj żeby już tego rozsądku na świecie nie było!
W ostatnich słowach Euzebii było już wyraźnie czuć łzy. Usta jéj zadrżały ruchem spazmatycznym.
— Masz pani słuszność — mówił daléj nieubłagany kandydat katedry — rozsądek jest często ważną przeszkodą w naszém szczęściu. Dla tego téż powiada wielki niemiecki poeta: „Tylko ułuda jest życiem, a prawda śmiercią!”
Euzebia odwróciła twarz od towarzysza, jakby nie chciała okazać mu teraz swoich oczu. Patrzały one na szmaragdowe fale Dunajca, które groźnie łamały się o brzeg kruchéj łódki, wyobrażającéj tak obrazowo ułudne marzenie ludzkie, pod którém jest śmierć i zimny grób...
— Czy nic mi pani nie odpowiesz? — zapytał po chwili smutny towarzysz.
— Cóż panu na to odpowiedzieć? — odparła Euzebia ze smutnym uśmiechem — raz powiedziałeś pan, żem się zmieniła, drugi raz, że wszystko jest ułudą, że marzenia nasze są marne, a to co jest prawdą, jest śmiercią wszystkiego!... I jakąż jeszcze odpowiedź chcesz pan na to wszystko?
— Prawda! — rzekł po chwili nieszczęśliwy aspirant — na to niema już żadnéj odpowiedzi!
I długie zapanowało milczenie.
Pan Juljan patrzał smutno na prawo, Euzebja patrzała na lewo. Piękne, fantastycznie rysujące się Pieniny daremnie wysilały się w swoich wdziękach. Daremnie zarzuciła Sokolnica ślubny przezroczysty welon na swoją głowę, który powoli w blasku słońca przybierał kolor różowy... daremnie błysnęły ogniem prawdziwego złota „Trzy korony”, zezwalając z dumą na złożenie wiernopoddańczego afektu przez podróżnych... daremnie wyprawiał Dunajec znakomite figle swoje, niby znikając z przed oczu żeglarzy zdumionych, gdy figlarz tymczasem tylko się chował po za kamienne Pienin ściany... wszystko to było daremne dla dwojga ludzi na umajonéj sośniną łódce, którzy patrząc smutno przed siebie, nic nie widzieli i nic nie słyszeli!...
— Mój Boże! — ozwała się Euzebia po niejakim czasie — ktoby mi był powiedział, że tak piękną podróż w tak smutnem odbędę usposobieniu!
— Wszak pani ten smutek mogła była przewidzieć jeszcze na owym popasie w karczmie! — odparł pan Juljan.
— Wtedy byliśmy jakoś bliżéj siebie!
— Prawda, zato dziś jesteśmy bardzo oddaleni.
— Dla czegóż pan się oddalasz?
— Bo pani już od początku byłaś oddalona ode mnie!
— Może się panu tylko tak zdaje!
— Nic tak daleko ludzi od siebie nie oddala jak rzeczywista społeczna pozycya.
— Jaka pozycya?
— Pozycya pani jest świetna... jesteś słońcem, które może mieć znakomite planety... a ja człowiek nieznaczny, jedno małe kółko w niezmierzonéj machinie świata!...
Euzebia zwiesiła smutno główkę.
— Niech pan nie budzi we mnie próżności — odpowiedziała po chwili — bo to nie jest droga do serca!
— O, gdybym znał tę drogę! — z entuzyazmem zawołał aspirant — choćby prowadziła przez same ciernie i głogi... gdyby trzeba było krwią znaczyć ślady swoje na téj drodze...
— Panie Juljanie! łódka mocno się kołysze!...
— Wtedy nie zawahałbym się ani chwili...
— Zlituj się pan... wywrócimy się!
— I dowiódłbym pani...
— Trzymaj mnie pan!
— Dowiódłbym, że cię kocham...
— Ach!... woda w łódce...
Na łódce stało się wielkie zamięszanie. Grupa siedząca na przedzie łódki, protestowała głośno przeciw niespokojnym ruchom towarzystwa, które równowagę psuło. Kilka szmaragdowych fal Dunajca wsunęło się rzeczywiście do łódki, i jak zdradliwe żmije, rozciągnęły się wzdłuż dna. Powstał ztąd wielki krzyk i hałas, a słabszych nerwów kobiety widziały już niechybną śmierć w szmaragdowych falach Dunajca!...
Śród takich zmian dekoracyi, musiała i scena odmienić się na umajonéj łódce. Po zamięszaniu, krzyku i hałasie, nastąpiła cisza chwilowa, ale była to chwila przed nową sytuacyą.
Łódki dobiły właśnie do brzegu a pierwszym widokiem, jaki tam spotkały połączone oczy Euzebii i Juljana, była gniewna twarz pani Scholastyki, zgarbiona postać chorego stryjaszka i dumnie wyzywająca postawa J. Pana Idziego! Trzy te gromy uderzyły naraz w dwa biedne, przestraszone serca!



Nazajutrz, gdy słońce już ku zachodowi się miało, siedział pan Idzi w dużym pokoju pod opieką Bogarodzicy. Po pokoju przechadzał się zgarbiony stryjaszek.
— Djabelnie źle idą nasze sprawy! — mówił pan Idzi, dmuchając dymem na sam środek pokoju.
— Przeciwnie — odparł stryjaszek, zatrzymując się przy oknie i bębniąc palcami w szyby: — sprawy idą bardzo dobrze, tylko trzeba zręcznie z nich korzystać!
— Ciekawy jestem na co ten pojedynek jest potrzebny?
— I owszem, — niéma nic złego, coby na dobre nie wyszło. Serce kobiece jest wrażliwe na takie rzeczy. Jeżeli kobieta wie, że ktoś dla niéj życie swe narażał...
— Ta sama korzyść jest także i dla drugiéj strony. A jeżeli dla drugiéj strony była już jakaś skłonność...
— Et, co mówisz! Przecież pan Trzaska nie może stanąć obok Korczaka. On jest aspirantem na nędznego nauczyciela, a ty przecież jeszcze niczém nie powalałeś swego obywatelskiego sztandaru. Ty możesz być wszystkiém; jeżeli będą pieniądze, możesz być magnatem, możesz być hrabią, możesz mieć świetne stosunki... a pan Trzaska może, co najwięcéj, liczyć na quinquenia w służbie szkolnéj, które mogą pensyjkę jego podwyższyć o kilkaset złotych!
— Pan Trzaska, gdy dostanie pieniądze może być także panem!
— Już tam z trzaski nic nie wystrużesz!
— Klejnot równy nam!
— Pokaż!
Pan Idzi wziął ze stołu kartę wizytową pana Juljana i podał stryjaszkowi.
Stryjaszek z wielką uwagą patrzał na kartę. Był na niéj skromny napis: Juljan Trzaska; ale nad tym napisem było wyobrażenie klejnotu szlacheckiego, które wyglądało imponująco. Były tam miecze i włócznie, był i ząb jakiegoś zwierza i różne podobne ornamentacye szlacheckiego herbu. Stryjaszek zadumał się.
— I cóż? — zapytał pan Idzi.
— Co się tycze naszych zamiarów — odpowiedział stryjaszek, to jeszcze niczego nie dowodzi. Jedna tylko rzecz jest fatalna...
— Jaka?
— Że pan Juljan Trzaska, stosownie do swego starego herbu, będzie się rzeczywiście bił i strzelał!...
Słowa te sprawiły chwilowe milczenie.
— Dlaczegożby się nie bił? — zapytał po chwili pan Idzi.
— Widzisz mój drogi... ja tam w odwagę zwyczajnych ludzi, chociażby byli doktorami filozofii, nie wierzę, osobliwie tam, gdzie trzeba życie na kartę postawić. To musi być już we krwi. Gdzie krwi do tego stosownéj niéma, tam daremny trud wszelki!
— To prawda! — przeciągle odpowiedział pan Idzi.
— Jedna tylko rzecz mię pociesza. Rzeczony pan Trzaska nie poszedł drogą, jaką zwykle chodzą ludzie jemu nazwiskiem podobni. Zamiast skakać jak lew, król pustyni, chce czołgać się jak ślimak. Jakaż to nędzna egzystencya — bakalarstwo! To już nie jest cała krew — to już mięszana!
— Cóż ztąd?
— Ztąd wypływa, że tam nie siła będzie odwagi. Trzeba się tylko ostro postawić, a kto wie, czy w końcu adwersarz nie stchórzy! Rozumiesz?
— Rozumiem. Gdyby tylko była jakakolwiek pewność zwycięztwa. Nie wiem jeszcze, czy za to otrzymam rękę panny, lub co ważniejsza, czy rzeczywiście co do majątku rzecz się ma tak, jak opowiada pani Eliza i szanowny radca emeryt.
— Jest pewna zgodność w tém co mówią, — a zresztą, gdyby nawet z tego półmiliona odtrącić większą połowę na figury stylistyczne, to zawsze choć parę kroć zostanie.
— A że zawsze w takich razach coś trzeba odtrącić, wiesz o tém bardzo dobrze, bo i z moich tytułów i dóbr doczesnych, sporo da się okroić...
— Nie trzeba się z tém wydawać!
— Mówimy między sobą!
W téj chwili obaczył stryjaszek przez okno dwóch jegomości, idących poważnym krokiem ku domkowi Bogarodzicy.
— Wracają! — rzekł do pana Idziego z pewnem niemiłém uczuciem — trzeba przedewszystkiém ostro się postawić!
Pan Idzi odchrząknął głośno i na znak nieposzlakowanéj odwagi, usiadł niedbale na fotelu.
Otworzyły się drzwi, dwaj jegomościowie weszli do pokoju. Jeden z nich był wysoki i chudy, drugi nizki i lepszéj tuszy.
Weszli krokiem tragicznym na sam środek pokoju. Byli sztywni i milczący, jak przystało na ludzi pełniących obowiązki dyplomatów przed wojną.
— Cóż tam? — zapytał pan Idzi, zapalając od niechcenia cygaretto.
— Pan Trzaska przyjął wyzwanie! — odpowiedział niższy i wymowniejszy Aron, gdy tymczasem wysoki i chudy odgrywał rolę małomównego Mojżesza.
— Przyjął! — powtórzył pan Idzi i odchrząknął głośno, aby okazać siłę i energię.
Kilka chwil panowało milczenie. Aron i Mojżesz usiedli tymczasem na sofie.
— Jakże rzecz ułożona? — zapytał stryjaszek.
— Ułożyliśmy rzecz z jak najmniejszém niebezpieczeństwem; — odpowiedział Aron — będziecie się bić na pałasze do pierwszéj krwi.
Wysoki i chudy potakiwał głową z powagą Mojżesza.
Rzucił się na fotelu pan Idzi.
— Cóż to? — zawołał z energią — czy ja bursz niemiecki, żebym się siekał na szerpentyny? Cóż to za pojedynek? Do pierwszéj krwi, do zadraśnięcia skóry... cha, cha, cha!... To prawdziwy koncept bakalarski! Ja tego nie przyjmuję!... Ja lubię pojedynek, ale tak (tu machnął pan Idzi kilka razy rozpalonym papierosem w powietrzu) tak... na śmierć lub życie!...
— Jeżeli pan uważasz... możnaby zaostrzyć.
— Nam chodziło przedewszystkiém o złagodzenie...
— Przecież o to nikogo nie prosiłem! Ja tylko mogę strzelać się... i to do baryery na dziesięć kroków!
— Możemy to zaproponować!
— I owszem... bardzo proszę. Dziwna pretensya! Ja mam się bić na szable... ja, który w locie jaskółki z pistoletu strzelam!...
Dwaj mężowie powstali z należytą powagą, aby adwersarzowi zanieść zaostrzone warunki.
Po ich wyjściu wstał pan Idzi z fotelu i ciekawie wyjrzał oknem.
— Zaimponowałem im — rzekł do stryjaszka — idą zamyśleni z pospuszczanemi głowami. Zdaje mi się, że to powinno i panu Trzasce dać do myślenia!
Uśmiechnął się stryjaszek.
— Obaczymy! — odrzekł i zaczął chodzić po pokoju.
— Długi czas trwało milczenie.
— A co? — zapytał po chwili pan Idzi — wyglądałem dobrze, gdy do nich mówiłem!
— Dosyć! — mruknął stryjaszek.
— Przecież opowiedzą jakie wrażenie to na nich sprawiło.
— Tak sądzić należy!
— Ja przynajmniéj na ich miejscu powiedziałbym do pana Trzaski: Człowieku, daj pokój — on cię zastrzeli, jak wróbla!
— Jeżeli zrozumieją nasz interes!
— Przecież przeciw mnie działać nie mogą!
— Czasem są ludzie niedomyślni!
— Przecież wybrałem ludzi rozsądnych!
— Nie każdy rozsądek jest jednaki.
— Stryjaszek nasuwa mi różne nieprzyjemne myśli!
— Bo przedewszystkiém trzeba być na wszystko przygotowanym!
Pan Idzi spojrzał na stryjaszka z zadziwieniem. Stryjaszek tymczasem patrzał w okno i palcami po szybach bębnił. Trwało to czas niejaki. Wreszcie otworzyły się drzwi, a dwaj mężowie weszli znowu do pokoju.
Wejście ich sprawiło głębokie milczenie. Krok ich był krokiem tragicznego bohatera, ale już w trzecim akcie. Powaga, osobliwie na twarzy chudego, dochodziła do stopnia, który już blizki jest sfery katastrof.
— Cóż? — zapytał odchrząknąwszy pan Idzi.
— Zrobiło się podług życzenia — odpowiedział Aron.
Wysoki przyznał to tragiczném ruszeniem głowy.
I znów zapanowało milczenie. Pan Idzi nieznacznie strzelił okiem na stryjaszka, ale stryjaszek tego nie widział, bo bębnił palcami po stole i na palce z wielkiém skupieniem ducha patrzał.
Odetchnął pan Idzi jak człowiek, który nowéj energii w niewyczerpaném źródle swojéj duszy szuka.
— Ubolewam bardzo — ozwał się, po chwili — że jeszcze panów będę trudził. Namyśliłem się właśnie, że nie byłoby szlachetnie z mojéj strony, abym nad moim adwersarzem miał jakąkolwiek przewagę. Strzelam jak Kuszel, cóż mi znowu tak bardzo biedny bakałarz zawadza, abym go koniecznie ze świata miał zgładzić?... Nie; toby było brzydko i okrutnie z mojéj strony. Chcę się z nim zrównać, niech będą równe szanse!... Odbędziemy pojedynek amerykański. Jeden pistolet nabity ostrym, drugi ślepym nabojem. Na komendę oba strzelimy solne w czoła. Kto wybrał z kulą ten padnie; kto bez kuli, zostanie przy życiu!
— Czy to nie będzie?...
— Trochę po barbarzyńsku? Tak... być może... wygląda to na morderstwo... ale dalibóg więcéj jest w takim pojedynku sprawiedliwości! Sprawiedliwość jest ślepa — ma oczy zawiązane... wówczas gdy tam bierze górę zręczność i wprawa, jakiéj nabyć może człowiek najlichszy!... Czy nie mam racyi?
— Jeżeli tak pan sądzi, obowiązkiem naszym jest... być pośrednikami wymiany zdań i uczuć.
Tak wyrzekł wymowny Aron, a mniéj wymowny towarzysz jego potwierdził poruszeniem wspaniałéj głowy swojéj.
Pan Idzi i stryjaszek zostali znowu sami.
Sytuacya zaczynała być naprawdę tragiczną. W takich chwilach życia, więcéj człowiek zagląda wewnątrz siebie, niżeli na zewnątrz swoje myśli i uczucia objawia.
Pan Idzi milczał i stryjaszek milczał.
Trwało to dosyć długo.
Po niejakim czasie stawili się znowu pośrednicy.
Zajęty różném rozmyślaniem pan Idzi, zapomniał jak zwykle zapytać się o bieg sprawy. Stanął na środku pokoju i butnie jedną nogę naprzód wysunął.
— Wszystko będzie podług życzenia — odrzekli tym razem obaj mężowie.
Zdawało się panu Idziemu, że usłyszał nagle chór starożytnéj tragedyi.
— Jakto? — zapytał — pan Trzaska przyjął?
— Przyjął! — odpowiedział chór tragiczny.
Pan Idzi wtedy rzucił gniewnem okiem na stryjaszka. Stryjaszek ruszył ramionami. Sytuacya stawała się coraz tragiczniejszą a o słowa było coraz trudniéj.
Uznali to obaj pośrednicy, a umówiwszy się o czas i miejsce, uważali za stosowne dodać ze swojéj strony uwagę, że w takim razie trzeba jakiś porządek z sobą zrobić na wypadek śmierci... w czém nie chcą bynajmniéj przeszkadzać!
Pożegnali się i wyszli.
Pan Idzi stał ciągle na środku pokoju z wysuniętą naprzód nogą i nie mógł jakoś swojéj pozy zamienić na inną... Tymczasem wziął stryjaszek za kapelusz.
Ocknął się pan Idzi.
— I gdzież stryjaszek odchodzi w takiéj chwili? — zapytał niecierpliwie.
— Idę... do pani Scholastyki i Euzebii! — odpowiedział z dyplomatycznym uśmiechem stryjaszek.
Ożywiła się twarz pana Idziego.
— To będzie nieźle — zaczął i urwał nagle.
— Już ja wiem co robię!... niebezpieczeństwo życia... możliwa śmierć... testament... to sprawia wrażenie na diażliwe serca...
— Słyszałem, że Richelieu i Metternich najzawilsze sprawy załatwiali przez kobiety — dodał z uśmiechem weselszym pan Idzi.
— To prawda... może mi się uda być jednym i drugim!
— Szczęśliwéj drogi!
Stryjaszek był już za drzwiami, a pan Idzi padł całym ciężarem swoim na fotel.
Pan Idzi był o dziesięć lat starszy od pana Juljana, miał więc wszelkie prawo trochę chłodniéj zastanowić się nad swojém położeniem.
Położenie to, mimo dramatycznego kolorytu, nie było bardzo przyjemne. Wprawdzie ostatnia myśl, jaka na chwilę przed odejściem stryjaszka twarz jego ożywiła, była dosyć pocieszająca. Stryjaszek szedł do kobiet, a tam niezawodnie wspomniałby coś choćby nawiasem tylko o jego położeniu. W takim razie serce Euzebii zabiłoby żywiéj i tym sposobem mogłoby zacząć się pewne uczucie, które do planów matrymonialnych, zwłaszcza ze strony kobiety, koniecznie jest potrzebne.
On byłby bowiem bohaterem, a kobieta lubi bohaterów.
Wszystko to dotąd było bardzo dobre i przyjemne; ale do bohaterstwa była jeszcze daleka droga. Zresztą na dwoje babka wróżyła. Cóż mu z całéj aureoli bohaterstwa, jeżeli kulą w samo czoło dostanie? Przypadek jest ślepy; wszystko być może.
W takim razie przyszła mu myśl, czyby nie lepiéj było obejść się bez tego bohaterstwa?
Czyż sama Euzebia, a osobliwie pani Scholastyka, nie powinny postarać się o to, aby z ich powodu nie popełniano morderstwa? Czyż nie powinny obie stanąć między dwoma adwersarzami i wymódz na nich zaniechanie tak morderczego pojedynku? Przecież to istne morderstwo! Nigdy się nie spodziewał, że J. Pan Trzaska przyjmie tak zaostrzone warunki! Zkąd mu się wzięła taka odwaga, która wszelkie prawdopodobne obliczenia zniweczyła? Ależ to szaleniec, człowiek wyraźnie upadły, który z rozpaczy czepił się bakalarstwa! Taki człowiek wszystko zrobić gotów... nawet nie przyjąć pośrednictwa, któreby ten pojedynek udaremnić chciało!...
Tak rozmyślał pan Idzi, a myśli jego z każdym ubytkiem słonecznych promieni, stawały się coraz czarniejsze.
Słońce bowiem już skryło się na piękne poza wysokie drzewa i tylko skromny krzyż kaplicy kąpielowéj błyszczał jeszcze, jak błyszczy dla tonącego żeglarza ostatni promień nadziei, który ma wkrótce zagasnąć!...
Smutno i markotno zaczęło się robić panu Idziemu. Nie ubliżało to bynajmniéj jego stanowisku społecznemu. W takiéj chwili wolno każdemu bohaterowi być człowiekiem. Pan Idzi wyobrażał sobie, że stanął nad brzegiem jakiejś bezdennéj przepaści i ztamtąd patrzy na różne smutki i rozkosze dotychczasowego swego żywota. I jasno w wybitnych barwach widział dzieje swoje. Najprzód widział chrzest swój, który w całym powiecie był wypadkiem nadzwyczajnym. Szczęśliwy ojciec zaprosił na ten chrzest cały powiat, wypito kilkaset butelek drogiego wina, grano w karty, tańczono i śpiewano, jakby dla kraju urodził się jaki królewicz-bohater!... Potém widział jak sprowadzono ze Szwajcaryi bonę, aby gdy dorośnie, miał czystą pronuncyacyę francuzką. Po bonie nastąpił jakiś guwerner, którego obowiązkiem było codzień do obiadu we fraku przychodzić, a na kaprysy młodego panicza być nader cierpliwym... Wkrótce sprzykrzył się guwerner paniczowi, a kochający ojciec po krótkiéj naradzie z niemniéj kochającą matką, postanowili poświęcić syna zawodowi obywatelskiemu, to jest: miał się po zabawach i towarzystwach trochę ogładzić, nauczyć się strzelać na polowaniu i wtajemniczyć się w różne gry komercyjne, a potém przy pomocy Pana Boga i cioci Krystyny z posażną panną się ożenić!
Taki program życia nakreśliła dla ukochanego syna słabnąca już ręka rodzicielska, a na taki program był już czas ostateczny, bo nie tylko mógł on zostać lada chwila sierotą, ale mógł zostać sierotą bez chleba i dachu nad głową swoją! Rodzice bowiem pana Idziego żyli sobie wesoło i rozkosznie. Ojciec lubił szampana i wystawę pańską, a matka namiętnie kochała się w jedwabiach i koronkach, a że była słabych nerwów, musiała co rok jeździć do wód zagranicznych.
I stało się pewnego roku, że pan Idzi został sam jeden na świecie, bez wioski rodzinnéj, tylko z nakreślonym przez nieboszczyka ojca programem. Wioskę zabrali jacyś obrzydliwi lichwiarze, przeciw którym nie umiał sejm galicyjski skutecznéj powziąć uchwały!...
Nowe zaczynają się rozczarowania dla nieszczęśliwego człowieka. Z tradycyjnym programem w kieszeni, trudno mu jakoś było przebić się przez życie. Posażne panny zmądrzały, albo szukały jeszcze większych pieniędzy. Odbierało się kosze i koszyki, a lata płynęły jak woda. Potrzeba było wśród drogi niejeden cierń wyjąć z nogi, niejedną łzę z oka osuszyć, a przedewszystkiém potrzeba było znieść wiele, bardzo wiele upokorzenia! Wprawdzie majętniejsi krewni zasilali od czasu do czasu skąpą jałmużną, ale zato potrzeba było połknąć niejedną gorzką pigułkę!...
Takie dzieje ludzkiego żywota mogły słusznie rozżalić serce pana Idziego, gdy pomyślał, że ten żywot bez żadnéj lepszéj nadziei, trzeba będzie może wkrótce zakończyć!... Umrzeć bez żadnych lepszych wspomnień, bez żadnego lepszego uśmiechu do minionych dziejów swoich... jakże to smutno! jakże to gorzko! Czyż w takim razie nie może nawet bohater na chwilę osłabnąć?
I osłabł rzeczywiście pan Idzi i wyobraził sobie, że już wybiła ostatnia jego godzina! Wyobraził sobie, że ma głowę kulą na wskroś przedziurawioną, że leży na łożu śmiertelnem, że słyszy płacz pozostałych przyjaciół, z którymi w lepszych czasach wychylił niejedną butelkę szampana!...
I bardzo tkliwo i smutno zrobiło się panu Idziemu, a zmrok wieczorny roztaczał mu do tych smutnych myśli jakieś tło fantastyczne...
Nagle z tego tła wychyliła się do niego jakaś postać nieznana.
Nie był to jednak żaden duch, ani wytwór gorączkowéj hallucynacyi, bo pan Idzi słyszał wyraźnie skrzyp drzwi, któremi ta postać weszła do pokoju.
— Do usług pana dobrodzieja! — zawołała postać zupełnie ziemskim głosem, dodając do tego dosyć głośne chrząknięcie.
Pan Idzi patrzał na widmo okiem osłupiałém... Postać chrząknęła po raz drugi w mniemaniu, że szanowny gospodarz śpi z utrudzenia.
— Któż tam i czego? — zapytał wreszcie ponurym głosem pan Idzi.
— Jestem Kasper Melchior — odpowiedziała postać sympatycznym głosem, który wcale nie był głosem zagrobowym.
— Czegóż pan żądasz, panie Melchior? — zapytał apatycznym głosem pan Idzi.
— Jestem delegatem Towarzystwa Tatrzańskiego — odparł z uśmiechem pan Melchior, wysuwając na przód dyplomy i roczniki Towarzystwa, które trzymał pod pachą.
— I czegóż pan chcesz?
— Chciéj pan łaskawie tylko świeczkę zaświecić, a ja panu wyjaśnię rzecz całą...
Pan Idzi wstał i w dziwném jakiémś przeczuciu zapalił świecę. Kozjaśniła się sympatyczna twarz zacnego delegata.
— Przedwczoraj — zaczął uprzejmie — nie miałem tego szczęścia zbliżyć się do pana dobrodzieja, bo natłok gości przy wsiadaniu do łodzi był wielki. Z twarzy pana dobrodzieja wyczytałem, że pan chciałeś się zapisać w poczet Towarzystwa Tatrzańskiego, a do mnie nie mogłeś się docisnąć. Przeto przychodzę teraz osobiście do pana dobrodzieja, aby mu sprawić przyjemność wypełnienia obowiązku obywatelskiego i zaprosić go w odwiedziny naszych Tatr ukochanych!
Pan Idzi słuchał delegata z niemałém zadziwieniem. Zdawało mu się, że przyszedł jakiś człowiek z innego zupełnie świata i mówi do niego językiem niezrozumiałym!
On był właśnie w téj chwili w innéj zupełnie sferze. Stał na wyżynach życia i ztamtąd żegnał się z tém życiem, które zamiast róż, przyniosło mu tyle cierni... stał jedną nogą w grobie i myślał już o smutnéj wieczności, gdy nagle zagadał ktoś do niego jakimś językiem ziemskim, który mu żywcem przypomniał Galicyę!...
Pan Idzi patrzał czas niejaki na człowieka ziemskiego i rzekł po chwili:
— Daruj pan, ale ja nic nie rozumiem!
I machinalnie posunął nogą stołek. Zacny delegat Towarzystwa wziął to za znak zaproszenia i usiadł.
— Zaraz panu wytłómaczę — rzekł z uprzejmym uśmiechem, kładąc na stół dyplomy i roczniki — tylko o chwilkę cierpliwości proszę. Jak panu wiadomo, mamy tradycyjną słabość do rzeczy zagranicznych. Oprócz wyrobów paryzkich i delikatesów różnych innych narodów, podziwiamy góry szwajcarskie, Apeniny i Pireneje, co nas bardzo wiele kosztuje polskich pieniędzy. Otóż co do gór i wspaniałych z nich widoków, zwrócili cudzoziemcy naszą uwagę, że takowe posiadamy we własnym kraju! Czy widziałeś pan Tatry?
Pan Idzi machinalnie zaprzeczył ruchem głowy.
— Tatry — mówił daléj z rosnącym entuzyazmem zacny delegat — Tatry, łaskawy panie, są to góry, jakich Szwajcarya i Hiszpania pozazdrościć nam może! Mają one tę przed innemi oryginalność, najprzód, że są nasze, a powtóre, że są jeszcze tak dziewicze, jak wyszły z rąk Stwórcy. Żaden spekulant nie zagnieździł się jeszcze na ich szczytach, żadnych drogich niema tam hotelów, żadna ludzka ręka nie wyżłobiła tam wygodnych schodów dla bogatych turystów... tam wszystko dziewicze, ziemia, skały, kosodrzewy... a nawet te wiszące u wierchów mgły i chmury, także są oryginalne, jakich pan nawet w Norwegii nie zobaczysz! Mówię panu... jeżeli natura tak jak kobieta ma koniecznie mieć dla nas wdzięk i urok, to w Tatrach naszych koncentruje się ten wdzięk i ten urok, a kto chce ziemię swoją serdecznie ukochać, ten musi na nią ze szczytu Tatr spojrzeć!...
Zapał zacnego delegata rósł coraz więcéj. Nie widział, że pan Idzi oczy przymknął i nieruchomie jak statua siedział.
— A jak ta ziemia nasza z tych wierchów wygląda! — prawił daléj tatrzański entuzjasta — niczém są widoki Ruisdala albo Salwatora Rosy! Te mieniące się barwy, to stopniowanie świateł i cieni, ten dziwny kontrast dolin i wzgórzy... A co za powietrze! Człowiekowi za ciasno w piersiach... serce się rozszerza... mizantrop czuje miłość dla ludzi... nieprzyjaciel wstydzi się swojéj zemsty... a duch unosi się coraz wyżéj, w sine, bezgraniczne przestworza, gdzieś niby w gościnę do Boga, zkąd wraca lepszy i weselszy!... Albo ten widok z Morskiego Oka, o którym szanowny członek naszego Towarzystwa J. Pan El...y napisał w roczniku naszym.
Tu zacny delegat zaczął szukać w roczniku... znalazł i czytał:

„...Dziki zamęt. — Gruzami zasłane koryta
Zdają się placem boju, gdzie niegdyś walczyły
Północne groźne bogi i krew ofiar piły
Z czary, która w jezioro upadła — rozbita!
Wszystko tu do ostrego tonu się nagina.
Poszarpane wód grzbiety, wody co czernieją.
Skały, wiszące śniegi, zarosła, mgła sina...
Wszędzie surowa wielkość, przed którą maleją
Sny człowieka, co staje tutaj jak dziecina
Przed skamieniałą dawnych bogów epopeją!...”

— Coś pan powiedział, panie Melchior? — zapytał pan Idzi, jakby ze snu przebudzony.
— Otóż widzisz pan — mówił daléj zacny delegat — Towarzystwo Tatrzańskie wzięło sobie za cel rozszerzanie zamiłowania do gór naszych, opiekę nad kozicą, bobakiem i limbą, ową zagrożoną specjalnością tatrzańską i wszelką pomoc dla przybywających w góry turystów polskich!
— Tak pan powiadasz! — westchnął pan Idzi.
— Zresztą trzeba się poczuć do obowiązku kochania ziemi własnéj, a ręczę panu, że najprędzéj można ją z wierchów Tatr naszych ukochać!...
Zniecierpliwiło to długie kazanie pana Idziego. Ruszył się na fotelu i odparł:
— Dziwnie to wygląda, że pan Kasper Melchior nawołuje do obowiązków patryotycznych tych, których antenaci nieraz dawali dowody...
— Przepraszam — przerwał skromny delegat — antenaci pana dobrodzieja byli niezawodnie wielkimi ludźmi w Rzeczypospolitéj; robili wyprawy na Tatarów, bronili kraju i jego swobód... ale dzisiaj, gdy zamiast żelaznego pancerza i obosiecznego miecza, pozostała nam tylko drobna mrówcza praca... dzisiaj, pozwól pan dobrodziéj, aby nawet Kasper Melchior część téj pracy wziął na siebie i cegiełkę do gmachu dobra publicznego dorzucił... Czy masz pan co przeciw temu?
— Przedewszystkiém mam to przeciw panu, że nie w porę pan przyszedłeś.
— Przy świecy można tak samo wpisać się na członka Towarzystwa.
— Ależ ja teraz nie mam czasu!
— Kilka pociągów pióra! — nastawał daléj niestrudzony delegat.
— Ależ panie, ja mam... testament pisać! — zawołał z rozpaczą pan Idzi.
— Testament? — powtórzył z zadziwieniem delegat — czy masz pan jaką chroniczną chorobę?
— Jutro... mogę już nie żyć!
— Jutro... Proszę? Jutro już!
Delegat wymówił te słowa z widoczném zakłopotaniem. Trudno odgadnąć, czy mu chodziło o śmierć jednego z potomków zacnych Korczaków, czy o stratę jednego członka Towarzystwa Tatrzańskiego.
— Więc jutro już chcesz pan umierać — mówił daléj entuzyasta tatrzański — tak prędko i tak nagle!... Nie widziałeś pan nawet Tatr naszych?... Umrzeć i Tatr nie widzieć, to smutno, bardzo smutno! Przynajmniéj zapisz się pan na członka Towarzystwa!...
Delegat podsunął mu papier i pióro.
— Co mi po tém! — grobowym głosem odparł pan Idzi.
— Czy nie będzie ładnie, gdy na karcie pogrzebowéj wydrukują: Członek Towarzystwa Tatrzańskiego!...
Skoczył na równe nogi pan Idzi. Pogrzebowa karta zelektryzowała go.
— Niech pana djabli wezmą i z kartą pogrzebową! zawołał nad uchem delegata.
Pan Melchior przyjął djabła z uśmiechem dobrotliwym, umoczył pióro w kałamarzu i odparł:
— Przed śmiercią popełniasz pan grzech śmiertelny, przywołując szpetnego djabła. Za to, na przebłaganie Pana Boga... podpisz się pan na członka!
— Po co mnie pan dręczysz! Ja jutro odbywam... pojedynek amerykański!
— Pojedynek amerykański! — powtórzył zacny delegat, a pióro i papier wypadły mu z ręki. — Pojedynek amerykański!... To co innego!
— Prawda? — w lepszym nieco humorze ozwał się pan Idzi, widząc przed sobą człowieka, który może wejść w jego smutne położenie.
— Prawda. To rzecz straszna! Czy trucizna czy kula?
— Kula!
— Kula! To jeszcze gorsza od trucizny. Na truciznę może pomódz aptekarz, na kulę i chirurg nie pomoże!...
— A co — piękne jutro?
— Niéma co mówić — straszliwie piękne!...
Pan Idzi zaczął chodzić po pokoju, a zacny delegat mocno się zamyślił. Nie wiedział pan Idzi, że delegat nie myślał w téj chwili wcale o jego krwawém jutrze, ale o korzyści Towarzystwa i o swoich ukochanych górach. Myślał nad tém, jakimby tu sposobem można było z téj strasznéj katastrofy odnieść jaką korzyść dla gór swoich!
— Jeżeli łaska — ozwał się po chwili — czy można zapytać jaki jest powód tego pojedynku?... Uważając już pana za członka Towarzystwa, przyrzekam jako towarzysz wszelką dyskrecyę.
— Ot nic... przemówienie się trochę obcesowe... wczoraj w towarzystwie dam — odparł pan Idzi.
— Z kim? jeżeli towarzysz może towarzysza zapytać?
— Z panem Trzaską!
— Proszę! Pan Trzaska! taki zacny człowiek... członek naszego Towarzystwa!
— Członek Towarzystwa?
— Mogę zaraz stwierdzić listą... Patrz pan!... Pan Idzi spojrzał i wyczytał groźne dla siebie nazwisko.
— Niech się tu pan wpisze... zaraz koło niego... a ręczę panu, że to zbliżenie się nazwisk może i serca zbliżyć do siebie! Tu jest pióro!
Pan Idzi wziął pióro do ręki.
— Ja przeciw panu Trzasce nic nie mam! — mówił, pisząc swoje nazwisko — ale znowu nie chcę człowieka zabijać jak rzeźnik!...
— Prawda! W tych właśnie słowach, odbija się cała szlachetność zacnego rodu. Co za szkoda! takie dwa zacne nazwiska: Trzaska i Korczak.
I znowu zamyślił się delegat tatrzański. Podpis już był, obowiązki były dla towarzysza... czyby nie można co zrobić dla towarzysza i Towarzystwa? Długo myślał delegat, a pan Idzi niecierpliwie śledził bieg tych myśli, bo zdawało mu się, że towarzysz dla towarzysza coś dobrego wymyśli.
Wreszcie rozjaśniła się zacna twarz delegata.
— W położeniu naszém — ozwał się podniesionym głosem, powinniśmy wszystko naginać w kierunku dobra powszechnego. Jeżeli sprawy nasze osobiste na tę drogę weszły, że okazuje się nieodzowna potrzeba pojedynku, to trzeba z téj prostéj rzezi zrobić jakiś pojedynek szlachetniejszy. Właśnie przychodzi mi coś na myśl... Na niektórych najwyższych szczytach Tatr, albo mało, albo nikt jeszcze z naszych nie był. Jest to droga dosyć niebezpieczna i prawie równa się strzelaniu do baryery. Można bardzo wygodnie kark skręcić i przedtém niemało mieć strachu!... Otóż ja wnoszę, aby jutrzejszy pojedynek amerykański zamienić na pojedynek dostania się na jeden z najwyższych szczytów tatrzańskich, drogą zupełnie nową, którą jeszcze nikt nie szedł!... A co?
Rozjaśniła się twarz pana Idziego.
— Myśl szczęśliwa! — zawołał — tylko coby ludzie na taki pojedynek powiedzieli!
— Powiedzieliby: oto jest pojedynek ludzi szlachetnych; oto są ludzie, którzy nawet spory swoje załatwiają w widokach dobra publicznego. Załagodzili spór swój i znaleźli nową drogę na Czerwony Wierch, Wysoką lub Gerlach!... A co? czy to nie zacnie? czy nie szlachetnie?
Pan Idzi zaczął chodzić po pokoju.
— Niebezpieczeństwo... powiadam panu nie jest mniejsze niż przy zwykłym pojedynku... — mówił daléj delegat — kto wié czy nie gorsze!
— Niebezpieczeństwa się nie lękam, dałem przecież dowód proponując pojedynek amerykański... tylko nie wiem, czy pan Trzaska...
— Niech pan dobrodziéj mnie to zostawi.
— Jak najchętniéj... będę panu nawet mocno obowiązany za tak szlachetną radę...
— Zaraz idę... należy się dwadzieścia złotych za wkładkę!
— Tu są.
— Dobrze... ja rzecz przygotuję, a resztę dokończą pośrednicy. Upadam do nóg.
Pan Idzi wyprowadził ze świecą zacnego delegata aż na schody i w lepszym humorze powrócił do swego pokoju.
Gdy pan Kasper Melchior z twarzą zarumienioną, w interesie gór swoich ukochanych, po całym zakładzie kąpielowym biegał, aby się o mieszkaniu J. Pana Juljana Trzaski dowiedzieć — ten siedział tymczasem jaknajspokojniéj w domku pod opieką króla Jana III-go, nad jakiemiś papierami, które starannie odczytywał i porządkował. Po chwili oparł się o poręcz krzesła i zamyślił. I jego myśli nie były przyjemne. Rzucił okiem wstecz swego życia, a smutny uśmiech zaigrał na jego twarzy. Widział swój domek rodzinny, który pożar zniszczył. Rodzice podupadli i odumarli, a zacny opiekun przytulił go do siebie. Za jego pomocą zaczął się uczyć, i uczył się lat kilkanaście, a gdy właśnie tyle się już nauczył, że mógł drugim nauki udzielać, staje mu nagle w drodze jasne widmo szczęścia, które poczciwéj pracy ma być koroną!... I słodko zamarzył o ciepłym swoim kąciku, zamarzył o kółku rodzinném, wśród którego miał całe życie przeżyć i przepracować... przy boku zacnéj towarzyszki, razem z nim czującéj i pracującéj... gdy jasne widmo jego zamieniło się nagle w słońce wspaniałe i marzenia jego do szczytu spaliło! Z cichéj, kochającéj współpracowniczki życia, stała się bogata w szaty i perły królowa, pzed którą zmalał i znikł jak maleje i znika atom w powodzi słonecznéj!...
Nie wiedział nieszczęśliwy, że ta piękna dziewica, z którą tak poufale w karczmie żydowskiéj samowar rozdmuchywał, jest bogatą dziedziczką różnych dóbr ziemskich i kapitałów, o których on nawet nigdy w duszy swojéj nie zamarzył. Po cóż zabłąkał się w te progi pałacowe?
Dla czegóż wpuszczono go z taką uprzejmością w te bogate komnaty? Czy myślano, że on jest równy urodzeniem i majątkiem? Dla czegóż jeszcze wtedy, gdy już ujrzano przepaść dzielącą go od owych chwil przy samowarze, starano się jeszcze okazać mu tak żywe uczucia, że serca swego nie mógł utrzymać na wodzy rozsądku? Cóż mogły oznaczać owe piękne słówka i te spojrzenia wilgotnemi oczyma, jakie mu się wczoraj na łódce dostały? Cóż znaczyła ta trwoga w obec mniemanego niebezpieczeństwa?
Pan Juljan uporządkował to wszystko, jak swoje papiery szkolne z wielką starannością i krytyką, ale nie znalazł w tém żadnéj dla siebie nadziei. W najlepszym razie był to tylko mały temacik dramatyczny, chwilowa walka serca córki z wolą matki, któraby się jak wszystkie podobne walki zakończyła płaczem i uległością pierwszéj!...
Czyż na takim gruncie można co budować? czy można stawać do walki z tém, co nawet w powieści zwycięztwa nie daje?
A jednak bolesną była rezygnacya, boleśnie było rozstać się z tém, co tak mile i ciepło w sercu się paliło! Czyżby nie było już lepiéj, żeby ten ogień nigdy tam nie powstał?
W takim stanie rzeczy, obojętne mu były zaostrzane warunki pojedynku. Przyjął je bez namysłu, a nawet rad był, że mogą przeciąć pasmo smutnych myśli raz na zawsze.
Wśród tak smutnych medytacyj zjawił się przed nim zacny pan Kasper Melchior.
Zacny delegat miał wypieczone policzki i ocierał pot z czoła dużą, kraciastą chustką.
— Darujesz j>an — rzekł zaraz na progu — ale jesteśmy członkami jednego Towarzystwa, a to już wkłada na nas pewne wzajemne obowiązki.
J. Pan Juljan Trzaska podał rękę zacnemu towarzyszowi i posadził go na najlepszym swoim stołku.
— Gdybyś pan nie był członkiem naszego Towarzystwa — mówił daléj pan Melchior — nigdy nie byłbym tu przyszedł, ani się wdzierał w cudze sprawy i tajemnice. Ale Towarzystwo łączy nas pewném ogniwem i już w tém samém widzimy pewną korzyść stowarzyszeń. A co?
Pan Juljan uśmiechnął się.
— Nie przeczysz pan i bardzo słusznie — mówił daléj pan Melchior — otóż to dodaje mi odwagi przystąpić zaraz do rzeczy. Pan odbywasz jutro pojedynek amerykański!
Z zadziwieniem spojrzał na niego pan Juljan.
— Niech to pana nie zadziwia, wiem o wszystkiém. Jako towarzysz będę dyskretny. Chodzi jednak o to, aby ten morderczy pojedynek zamienić.
— To być nie może — stanowczo odparł pan Juljan.
— Dla czego nie może być? Czy pan, jako członek społeczeństwa, masz prawo do swego życia? Czy przez dwadzieścia lat nie uczyłeś się na to, aby potém tę naukę z lichwą oddać młodemu pokoleniu? Któż panu nadał prawo zabierać ten powierzony kapitał z sobą tam, gdzie niema ani katedry ani studentów? Czy to tak pojmują się obowiązki względem społeczeństwa? Jakiż przykład dasz pan młodszemu pokoleniu, uciekając jak zbieg z powierzonego posterunku?
— Ależ panie — przerwał wymownemu delegatowi pan Juljan — wszystko dobre i piękne coś pan powiedział, ale kilkowiekowy przesąd, który się w społeczeństwie zagnieździł, nie pozwała pewnych rzeczy inaczéj rozstrzygać!...
— Dla czego nie pozwala? Jeżeli strona przeciwna na to się zgadza...
— Aby warunki pojedynku zmienić?
— Aby wogóle ten pojedynek głupi zastąpić innym, szlachetniejszym pojedynkiem...
Tu zaczął szeroko i długo zacny delegat mówić o wysokich szczytach Tatr i niebezpiecznych drogach; odgrażał się Węgrom, którzy Polakom zaprzeczają pierwszeństwa wdarcia się na szczyty tatrzańskie; opowiadał o dwóch Amerykanach, którzy na górze Chimborasso takich dziwów nie widzieli, jak na Gierlachu i Wysokiéj, chociaż zdaniem jego, na ich szczytach wcale nie byli... słowem, wypowiedział cały epos o Tatrach, z czego wypływało, że wdarcie się na jeden ze szczytów tatrzańskich, jest prawdziwą chlubą i bohaterstwem, a co do niebezpieczeństwa, nie mniejsze jest ono od pojedynku amerykańskiego!...
Wreszcie zaproponował taki sam pojedynek, o jakim wspomniał panu Idziemu.
— Jeżeli się już życie naraża — zakończył delegat — trzeba to zrobić z pewną korzyścią dla Towarzystwa i ukochanych gór naszych. Gdy pan naprzykład z Kościelca do Czarnego Stawu spadniesz i głowę roztrzaskasz, Towarzystwo wzniesie tam panu krzyż wspaniały z napisem: „Członek Towarzystwa Tatrzańskiego!” Turyści z całego świata będą zwiedzali grób pański i zazdrościć będą nieboszczykowi tak wspaniałego widoku! A kozice i świstaki z pochyloną głową, będą obgryzały z mogiły chudą trawę...
Roześmiał się pan Juljan na całe gardło.
— Obraz zaiste zachwycający! — zawołał — ależ to w żaden sposób być nie może!
— A jeżeli pan Korczak panu zaproponuje?...
— Nigdy nie przyjmę!...
— Co pan mówisz!
— Toby mię ośmieszyło!
— Za wspólną zgodą!
— Nigdy!
W téj chwili zapukał ktoś do drzwi. Pan Juljan otworzył i obaczył za drzwiami służącą, która mu prędko jakiś zwitek papieru do ręki wcisnęła.
Otworzył papier i czytał:
„Za pozwoleniem mamy piszę do pana słów kilka. Niech się pan nie waży życia swego narażać na niebezpieczeństwo, o którém się dowiedziałam. Niech pan to dla mnie zrobi, a za to... będę panu wdzięczna do śmierci. Euzebia.”
Na dole był dopisek:
„P. S. Po przeczytaniu przez mamę powyższych słów, dodaję jeszcze kilka od siebie. Zkąd pan to wiesz, że ja zmieniłam się dla pana, o co posądzałeś mnie pan na łódce? Ja się nie zmieniłam i nigdy się nie zmienię. Niewdzięczny pan jesteś, że mnie o coś podobnego posądzasz. Dłużéj nie piszę, bo z żalu czuję łzy w oczach. Do widzenia.”
Pan Juljan z zarumienioną twarzą odczytał ten papier kilka razy. Delegat ciekawie wpatrywał się w niego.
— Cóż? — zapytał w końcu — jakaż będzie odpowiedź?
Pan Juljan milczał i ciągle wpatrywał się w papier różowy.
— Mamże z niczém odejść? — powtórzył zapytanie delegat.
— Zatrzymaj się pan chwilkę — odparł z głębokiém westchnieniem pan Juljan. — Zresztą... to jest rzecz naszych pośredników!
— Jeżeli tak — wesoło zawołał zacny delegat — to już odchodzę z dobrą nadzieją!
I serdecznie uścisnął swego towarzysza, który nawet nie wiedział o tém, kiedy gość jego wyszedł z pokoiku. Stał z różowym papierem w ręku, stał długo i zdawało mu się, że w oddaleniu słyszy jakąś piękną czarodziejską muzykę...
Za kilka dni jasno świeciło słońce nad wspaniałemi szczytami gór tatrzańskich. W pierwszym szeregu od północy stanął potężny Giewont, ów wiekowy zegar górali, z historyczną swoją szczerbą na grzbiecie, przez którą w samo południe zwykło słońce zaglądać... za nim osiadły Kościelec, Wysoka, Magóra, Swinnica i różnobarwne wierchy... a jeszcze daléj Polski Grzebień, Gerlach, Bystra, po lewéj zaś stronie, tam w mgle błękitnéj, rozsiadł się Marań Królewski! Wspaniała gromada olbrzymów... pobojowisko bogów północnych — jak się wyraża poeta — z gruzami ich twierdz olbrzymich, w których spijali krew ofiar swoich!...
A pod ich stopami rozsiały się, jak spadłe ze szczytów bryłki kamienia, chaty góralskie i ubrały malowniczo całą dolinę tatrzańską...
To Zakopane!
Na dachu jednego z okazalszych budynków, fruwa wesoło w powietrzu czerwono-biała chorągiew — to zbór Towarzystwa Tatrzańskiego. J. Pan Melchior, delegat Towarzystwa, krząta się raźno po małéj salce, któréj jedyną ozdobą i komfortem są — pisma i dzienniki krajowe... Ma on bardzo ważną konferencyę ze skarbnikiem Towarzystwa, któremu składa rachunek z rozprzedanych kart, dyplomów i roczników. Zacna twarz skarbnika promieniéje coraz więcéj, bo delegat sporo przywiózł z sobą monety troistego stempla trzech mocarstw ościennych...
Skarbnik porządkuje papiery, uśmiecha się do cyfr misternie wyciskanych, a widząc znacznie powiększony budżet... oświaty, proponuje pomnożenie latarni, co stojący przy drzwiach Moszko, główny liwerant nafty borysławskiéj, z wielką radością przyjmuje.
Otrzymawszy absolutoryum z rachunków swoich i przyobiecanie medalu z drzewa z napisem: „Dobrze zasłużonemu”, pobiegł pan Melchior do gościnnych Towarzystwa pokojów gdzie właśnie lokowali się goście przybyli z wód szczawnickich.
Było to kółko najbliższych znajomych, między którymi jasnemi kolorami odznaczała się J. Pani Scholastyka z dorodną swoją córą. Towarzyszył im nieunikniony stryjaszek z dostojnym swoim kuzynem J. Panem Idzim. Pana Juljana nie było przy nich. Przybył on także do Zakopanego, ale jakiś kolega zaprosił go na swoje poddasze.
Goście zakopańscy powitali z radością nowych turystów, ale wnet, mała chmurka zasępiła tę radość, gdy się dowiedziano, że nowi przybysze tylko kilka dni tutaj zabawią. Osobliwie żałowano, że panna Euzebia dłużéj nie zostanie w górach. Niepospolita jéj uroda i wdzięki, mogłyby ożywić ciche, skromne zebranie towarzyskie... Ale piękna turystka nie chciała o żadnych zabawach towarzyskich nic słyszeć; chciała tylko zwiedzić góry, przesunąć się po dolinie tatrzańskiéj, jak tęcza siedmiobarwna, i zniknąć!
Pan Melchior zatrzymał wszystko, o czém wiedział, w głębokiéj tajemnicy. O szczególnym pojedynku pomiędzy J. Panem Idzim i J. Panem Juljanem nikt nie wiedział.
W zamkniętém kółku odbyto naradę i wybrano jedną z mniéj stromych i niedostępnych gór, na którą bez wszelkiéj pomocy, mieli się wdrapać dwaj zapaśnicy, drogą dotąd niepraktykowaną.
Dla podtrzymania animuszu i okazania panu Idziemu niezwykłych sympatyj swoich, postanowiła pani Scholastyka być obecną razem z córką swoją na tym pojedynku i w tym celu razem do Zakopanego przyjechały. Miały one walczącemu o nagrodę bohaterską panu Idziemu dodawać odwagi, jak ongi z krużganków średniowieczne królewny i księżniczki zachęcały walczących na arenie rycerzów!...
Euzebia przyjęła z zachwyceniem myśl matki, chociaż i tu zaszło owo nieszczęsne nieporozumienie, które wypływało z dwuznacznéj francuzkiéj wymowy dwojga imion: Idziego i Juljana...
Tak więc myśl zacnego delegata Towarzystwa była przyjęta, a dwaj zapaśnicy gotowali się właśnie do boju, który mieli rozpocząć jak ongi gladyatorowie słowami do Euzebii: Morituri salutant te!
Wreszcie nadeszła owa chwila stanowcza. Delegat przygotował wszystko jak należy. Kilku górali wzięło na plecy różne tobołki z wiktuałami, a kobiety siadły na fury, które je zawieść miały w pewną umówioną kotlinę. Z téj kotliny miano udać się wyżéj już pieszo aż do stromego „wierchu”, na który wobec wszystkich mieli się z niebezpieczeństwem życia wdrapywać obaj zapastnicy, i tam na wieczną zgodę podać sobie rękę, przy odgłosie patrzących z dołu spektatorów.
Taki regulamin ułożył zacny delegat, a osobliwie paragraf co do zgody wydał mu się bardzo zbawiennym i potrzebnym w interesie całego społeczeństwa.
Nim jednak całe społeczeństwo w pochód ruszyło, wziął pan Idzi stryjaszka na stronę i rzekł do niego:
— Djabeł nie śpi, jak widzę! człowiek i tak może kark skręcić. Dla tego chciałbym wiedzieć, czy warto na sam wierch się drapać!
— Przecież teraz nie można nic mówić... — odpowiedział stryjaszek.
— Ale jak już będę w połowie góry... gdy właśnie drapać się będę na jaką niebezpieczną skałę...
— Wtedy rzeczywiście będzie bardzo dobra pora poruszyć ten temat... wtedy serce Euzebii...
— Przedewszystkiém, trzeba wyrozumieć rzecz co do majątku, bo bez tego niema interesu!
— Naturalnie.
— Potém trzeba jakoś do serca panny przemówić...
— Spuść się na mnie.
— A teraz, o co mi głównie chodzi: Jeżeli jedno i drugie zawiedzie, jeżeli kwestya majątku lub serca okaże się nam nieprzyjazną... to po cóż kark mam łamać po górach? W takim razie dałbym za wygraną i z drogi się wrócę!
— Dobrze — ale jakże o tém będziesz wiedział?
— Możemy się umówić. Jeżeli wszystko będzie w porządku, to machniesz mi stryjaszek trzy razy kapeluszem... a jeżeli przegrana, to trzy razy chustką!... Pierwszy sygnał doda mi sił; gdy ujrzę drugi, plunę na wszystko i wrócę w dolinę!
Stryjaszek uznał plan taki za dobry i towarzystwo cale ruszyło naprzód.
Droga pięła się coraz więcéj do góry, wózki klekotały przeraźliwie po kamieniach, a idący przy wózkach górale przyśpiewywali wesoło i ochoczo.
Euzebia po raz piérwszy widziała wysokie góry. Siedziała obok matki i na wszystkie strony wykręcała piękną główkę, aż złote loczki w powietrzu fruwały. Pojedynek dzisiejszy nie wydawał się jéj wcale groźnym. Siném i różowém światłem oblane góry, uśmiechały się do niéj jak sny dziewicze; były od nich niemniéj piękne i rozkoszne! Te małe odcienia i arabeski na ścianach tych gór, to przecież nie są, tak straszne, chociaż górale nazywają je skałami i przepaściami... Któżby o tém nawet pomyślał, któżby uwierzył, że taka jedna szczelinka może pogrzebać człowieka na wieki!
Przecież tych kilka ciemnych płatków można obejść lub przeskoczyć!
Euzebia nie miała wyobrażenia o tém, jak to wszystko zblizka może wyglądać. Z daleka takie piękne i niewinne, tak się jakoś mile do człowieka uśmiecha i mruga do niego, aby się nie bał, aby przyszedł i usiadł!... Ale swawolne chmureczki, które się tak pieszczotliwie tych szczytów kamiennych czepiają, czyż mogą one być straszne dla człowieka? czyż mogą w swojém przezroczystém łonie ukrywać grom zabójczy?... A te jak komary wyglądające orły i sępy, czyż mogą być tak drapieżne i krwi chciwe, jak o tém mówią górale?...
Czyż wszystko co zdala widzimy, wydaje się nam tak piękne i niewinne, a przestrasza nas, gdy się do niego zbliżymy? Czyż sny i marzenia także takiemu podlegają prawu?
Takie myśli i zapytania biegały po pięknéj główce Euzebii, gdy przed siebie patrzała i słuchała górali.
Matka rozmawiała ze stryjaszkiem, który różne epizody o waleczności swego kuzynka opowiadał. Mówił, jak raz żywego dzika z lasu wyprowadził, a drugi raz żywcem złapał wilka i nawet potém obłaskawił go. Mówił też o innych rzeczach, które także miały na celu zwrócić uwagę kobiet na człowieka, co dla zdobycia serca kobiecego, nie wahał się przyjąć pojedynku amerykańskiego i dopiéro po długich naleganiach na dzisiejszy go zamienił.
Starał się także dzisiejszemu pojedynkowi nadać jak najwięcéj groźnego uroku. Opowiadał, jak przed miesiącem jakiś Węgier spadł ze skały w przepaść i tak zniknął cały razem z nazwiskiem swojém, że dotąd nic o nim nie słychać! Mówił także iż raz w Szwajcaryi widział na własne oczy, jak pewien turysta spadał z góry na dół w sposób okropny. Najprzód leciała jego głowa, potém jedna ręka, po ręce noga, a w końcu sam tułów!... Przytém tryskała krew do góry jak z fontanny, a szmaty z podartéj odzieży latały w powietrzu!
Opowiadania stryjaszka sprawiały na pani Scholastyce silne wrażenie. Nerwowa kobieta widziała to już wszystko żywcem przed sobą! Zakrywała oczy i od czasu do czasu wydawała okrzyk przytłumiony!
Drożynka pięła się coraz wyżéj, konie szły bardzo wolno. Górale podtrzymywali i popychali wózek, który kołysał się to na jedną, to na drugą stronę. A po jednéj stronie była stroma, niebotyczna skała, a po drugiéj przepaść bezdenna!
Pani Scholastyka zamykała oczy, i słabo się jéj robiło na widok jednéj i drugiéj strony!... Twarz jéj bladła, usta ściskały się kurczowo.
Droga stawała się coraz węższą i coraz spadzistszą. Wreszcie zatrzymała się przed ścianą kamienną. Tu trzeba było wysiąść i daléj iść piechotą.
Stryjaszek podał rękę pani Scholastyce, ale góral-przewodnik zaprotestował przeciw takiéj galanteryi. Orzekł, że tutaj tylko przewodnik ma prawo podawać rękę, bo inaczéj zacne towarzystwo może się zmniejszyć o kilka głów, które na dnie jakiéj przepaści dopiéro się wzajem odszukają...
Pani Scholastyka uczuła dreszcz na te słowa, chwyciła z całą siłą za brudną rękę górala. Euzebię prowadził pan Melchior, któremu górale ten szczególny przywiléj odstąpili. Daléj ze swymi pośrednikami szedł smutny i już naprzód znużony pan Idzi, a na samym tyle kroczył pan Juljan ze swoim kolegą i gospodarzem.
Ścieżka wiła się pod stromą górę. Pod nogami otwierała się przepaść bezdenna, a przewodnicy prosili i zaklinali turystów, aby w tę przepaść nie patrzali, bo inaczéj ogarnie ich strach, opuszczą siły i odwaga, a co najgorsza, człowiek mający ciągłe taki straszny widok przed sobą, staje się w końcu tak obojętnym na życie, że go już wtedy nic nie cieszy.
Górale mówili to z doświadczenia, a pan Melchior potwierdzał ich słowa i do wytrwałości zachęcał.
Coraz wyżéj trzeba się było drapać, a ścieżka wiła się coraz stromiéj. Do tego grunt był miękki, zasiany kamieniami. Potrącony nogą taki kamień, staczał się z łoskotem na dół i mógł bardzo łatwo potrzaskać głowy tym którzy szli w tyle. Dla tego co chwila nawoływali górale do ostrożności, a każde takie nawoływanie ścinało krew pani Scholastyki i twarz jéj trupią oblekało bladością.
Ona nie tak wyobrażała sobie tę romantyczną wyprawę, a teraz nie mogła się już cofnąć.
Wreszcze po kilkogodzinnym marszu, dobiło towarzystwo do ściany jednego z wyższych wierchów tatrzańskich i zatrzymało się na wystającéj poziomo skale. Był to olbrzymi gzems ściany kamiennéj, na którym zazwyczaj po paszy obozują kozice. Po lewéj stronie zieleniał się mały pas kosodrzewiny.
Tu miano założyć obóz i ztąd miała się odbyć wyprawa dwóch zapaśników.
Cudowny otwierał się ztąd widok na dolinę tatrzańską. Widok taki nie da się opisać, ani odmalować. Pióru brak słów, palecie tonów. Człowieka porywa dziwne, niewysłowione uczucie i unosi go gdzieś po nad skały, góry i doliny... po nad chmury! Jest to rozkosz najwyższa, zmięszana z trwogą śmiertelną — jest to słodycz z goryczą — śmiech ze łzami!...
Pani Scholastyka odwróciła oczy, bo nie mogła znieść widoku tych rozległych przestrzeni, tych olbrzymich, sinych grup, wśród błękitnego przestworza... Dziwnie działało to wszystko na jéj nerwy!...
Górale rozwiązali tobołki i przygotowano mały posiłek. Pani Scholastyka siedziała z zamkniętemi oczyma i nic do ust nie wzięła.
Inném wcale uczuciem napełniło się serce Euzebii. Zdawało się jéj, że jest motylkiem, ptakiem szybkopiórym, że przelatuje te ogromne przestrzenie lotem błyskawicy, wiesza się tam u skał i garbów, na szczytach tych tarasów tatrzańskich, rzeźbionych to w stylu maurytańskim, to gotyckim...
Prócz tego, niedaleko niéj stał pan Juljan, z którym o tém i owém rozmawiała. Wycieczki téj na wierch nie przedstawiała sobie w barwach tak groźnych. Widziała w tém jakby zakład jaki, jakby zabawę. Z pana Idziego żartowała sobie co tego ostatniego wprawiło w humor niedobry.
Wreszcie dał pan Melchior hasło do pojedynku. Wskazał w oddaleniu dwa szlaki wydeptane przez kozice. Potém napisał dwie kartki i kazał zapaśnikom wybierać jak losy. Jeden miał iść szlakiem po prawéj stronie, drugi po lewéj. Na szczycie mieli znaki zatknąć.
Padły losy. Pani Scholastyka otworzyła oczy i rzekła do Euzebii, która górski kwiatek w ręku trzymała:
— Daj ten kwiatek panu Idziemu na drogę! Ponieważ tym razem nie było dwuznacznika francuzkiego, Euzebia musiała kwiatek oddać na rozkaz matki.
Smutno patrzał na to drugi zapaśnik.
— Dla mnie nic pani nie masz? — zapytał półgłosem.
Euzebia w rozpaczy otworzyła ramiona, jak biedny człowiek, który powiada, że nic nie ma; ale nagle przypomniała coś sobie. Spojrzała na pierś... był tam bardzo ładny mały bukiecik. Odpięła go i oddała gladyatorowi, który wilgotném okiem podziękował.
Zrównali się obaj zapaśnicy, ukłonili się pozostałym, i rozdzielili się na dwie strony.
Zrazu zdawało się pozostałym, że to zwykła zabawa.
Zabawiano się wesoło i ochoczo. Zapaśnicy zniknęli za kosodrzewiną i nie było na kogo patrzeć. Stryjaszek opowiadał różne anegdotki, pan Melchior pomagał mu jak mógł i wszystko szło bardzo dobrze. Jedna tylko pani Scholastyka była milcząca. Nie mogła patrzeć na dół, ani do góry. Dostała zawrotu głowy. Musiała siedzieć z zamkniętemi oczami.
Po niejakim czasie wyczerpały się anegdotki stryjaszka. J. Pan Melchior umilkł także. Przyszło wszystkim na myśl, że taka wycieczka nie jest zabawką. Jednemu lub drugiemu może się stać przypadek... bez drogi i bez przewodnika to trochę niebezpiecznie. Prócz tego dawniejsze opowiadania stryjaszka wywierały jeszcze teraz na pani Scholastyce wpływ niedobry. Wyobrażała sobie Węgra spadającego w przepaść, widziała latające po powietrzu szczątki amerykańskiego turysty!... Wyobraźnia jéj zapalała się coraz bardziéj, pulsa biły coraz prędzéj, serce wzdymało się w piersiach, jakby pęknąć chciało!
I dziwne jakieś uczucie ogarnęło teraz panią Scholastykę. Zdawało się jéj, że jest drobnym atomem przyczepionym do skały i że lada wietrzyk może ją w przepaść zdmuchnąć!... A przed nią roztaczała się przestrzeń bezdenna, wśród któréj strasznie malały wszystkie jéj najlepsze wspomnienia i marzenia!... Czémże naprzykład na tle tych przestrzeni była jéj żądza, która niedawno całą duszę wypełniała, aby się dostać na wieczorek do państwa Izydorów i tam Euzebię świetnie światu zaprezentować? Albo czém wobec tych bezkresnych przestworzy jest niedawne jéj marzenie, by córkę wydać za pana Kajetana, który wtedy w jéj oczach był tak wielką figurą? Gdzież się te wszystkie wielkości i świetności parafialne podziały?
W téj chwili nie widzi ich, ale zato jakoś wyraźniéj widzi prawa i przykazania Boże, które w takiéj sprzeczności stoją z myślami i pragnieniami światowemi! Pani Scholastyka czuła, że w jéj duszy odbywa się jakaś niewysłowiona przemiana. Barwy światowe coraz więcéj nikną z przed oczu, gaśnie pamięć najświetniejszych chwil życia, za jakie dawniéj miała różne świetne stosunki swoje... wszystko znika przed oczu... a natomiast rozściela się przed nią jakaś szara płachta... podobna do grobowego prześcieradła!... Na widok téj płachty ogarnęła ją apatya na wszystko co ziemskie — czuła, że serce zastyga, że pulsa bić przestają... Powiodła ręką po twarzy... usta zimne, czoło zimne, oczy nie chcą się otworzyć!... To śmierć!
— Słabo mi! — krzyknęła przeraźliwie.
— Stryjaszek poskoczył do niéj.
— Co pani jest? — zapytał z przestrachem.
— Umieram... — była grobowa odpowiedź...
I nie był to wcale żart, bo twarz pani Scholastyki była trupio-blada, a nawet sinieć zaczęła.
Euzebia rzuciła się na pierś matki z płaczem.
W pierwszéj chwili wszyscy obecni nie wiedzieli co robić.
Górale tylko pokiwali głową i poszli po wodę.
Trudno dociekać w téj chwili, co właściwie wpłynęło na taki nagły rozstrój całego organizmu.
Czy powodem tego był odmienny skład powietrza, czy brak tlenu, lub nadmiar ozonu, czy wreszcie inne elektryczności warunki, wdawać się w to tutaj nie chcemy. Również nie będziemy się nad tém zastanawiali, o ile widok z takiéj wysokości wpływa na nerwy czucia, albo o ile opowiedziane przez stryjaszka straszne turystów przygody na wyobraźnię podziałać mogły... Nie będziemy się także udawali do doświadczeń żeglarzy napowietrznych, którzy podobnych skutków doznają — opieramy się tylko wprost na fakcie, który górale po prostu odurzeniem nazywają.
Odurzenie to przybierało straszne rozmiary.
Pani Scholastyka czuła, że cały jéj organizm rozprzęga się w atomy, że te atomy odrywają się od rdzeni życia, że rozsypują się już w koło niéj i z wiatrem nikną w niedojrzanéj przestrzeni!... Czuła, że jakaś lepsza siła ulatnia się z niéj i lekkim obłokiem szybuje gdzieś wysoko do góry, do nieba, a może do Boga!... Owładnęła ją jeszcze większa apatya na wszystko co ziemskie i światowe; na pół zamarła źrenica nie widziała już nic przy sobie, tylko tam gdzieś w górze widziała jakieś olbrzymie błyszczące oko, które patrzało na nią, na ostatnie chwile jéj życia, aby ją po zgonie zaraz wezwać do obrachunku...
— Umieram! — westchnęła po raz drugi, gdy tymczasem nieszczęśliwa Euzebia całowała jéj ręce...
Ręce te były już zimne i bezwładne — biedna zapadła w stan epileptyczny.
Z trwogą śledził te wszystkie objawy stryjaszek, a pan Melchior pobiegł za góralami po wodę i gdzieś między skałami zniknął.
Poczciwy stryjaszek chciał przynajmniéj umierającéj ostatnią wyświadczyć usługę.
Pani Scholastyka prawdopodobnie umierała bez testamentu... Natarł jéj zimną ziemią skronie — umierająca odzyskała na chwilę przytomność.
— Może pani chcesz rozporządzić czém za życia? — zapytał nachylony do jéj ucha.
Pani Scholastyka otworzyła oczy.
— Rozporządzić... — wyjąkła — córkę moją polecam opiece...
Tu zabrakło jéj głosu.
— A co z majątkiem? — wołał daléj do ucha stryjaszek.
Umierająca dała jakiś znak głową, którego stryjaszek nie mógł zrozumieć.
— Jak rozporządzasz pani majątkiem? — zapytał powtórnie.
Ten sam znak głową. Euzebia zalewała się łzami i nie słyszała o co pytał stryjaszek.
Wreszcie zapytał po raz trzeci.
Pani Scholastyka otworzyła oczy i usiłowała coś wymówić, ale nie mogła. To, co wymówić chciała, sprawiało jéj pewną boleść. Ale olbrzymie oko nad nią patrzało nieubłaganie, a przed tém okiem nie można było nic ukrywać...
— Ja... nie... mam... majątku! — wyszeptała wreszcie i zamknęła oczy.
Zadziwił się stryjaszek. Czy pamięć ją opuściła? Czy mówi w gorączce?...
— Panno Euzebio! — zawołał — tu chwile drogie... Pytałem matki o ostatnie rozporządzenie majątkiem... w takim razie trzeba porządku w interesach...
— My nie mamy majątku! — załkała Euzebia — mamy tylko pewne wsparcie od krewnych!...
Stryjaszek zamilkł i o nic więcéj nie pytał.
Tymczasem nadbiegł pan Melchior z góralami. Wylano sporo wody na omdlałą, która po niejakim czasie rzeczywiście przyszła do siebie.
A gdy się już coraz lepiéj miała, gdy już Euzebia płakać przestała, pojawił się nagle na stroméj skale w oddaleniu pan Idzi. Usiadł jakby do spoczynku i spojrzał na wszystkich. Stryjaszek wstał z ziemi, dobył czerwony fular i machnął nim trzy razy w powietrzu!
— Co pan robisz? — zapytała pani Scholastyka.
— Daję mu znak aby się wrócił! — odparł stryjaszek spokojnie.
— A to na co?
— Pani jesteś osłabiona, trzeba myśleć o powrocie!
— Dajże pan znak i panu Juljanowi! — rzekła z rumieńcem na twarzy Euzebia.
— Nie widzę go! — odparł stryjaszek.
— To ja się ztąd nie ruszę! — z energią zawołała Euzebia.
Pan Melchior uśmiechnął się, a pani Scholastyce doradzał spokój jak największy i dłuższy wypoczynek, aby się atak nie powtórzył.



We dwa tygodnie potém, doliną nowotarską toczyła się olbrzymia bryka góralska. Pod szarym baldachimem drzemała poważna matrona, ruszając głową to w prawą to w lewą stronę. Przy niéj siedziała kwitnąca jak róża dziewica z greckim profilem, oczami gazeli, a ustami jak jutrzenka. Naprzeciw niéj pochylił się młody mężczyzna i szeptał jéj coś do małego uszka, co rozkoszny uśmiech na twarz dziewicy wywoływało. Czy opowiadał jéj co o widokach z Czerwonego wierchu, na który wdrapał się z niebezpieczeństwem życia przed dwoma tygodniami? A o czém-że śniła drzemiąca matrona? Czy marzyła o urojonych milionach, czy o niegodziwym człowieku, który razem ze stryjaszkiem swoim, po owéj fatalnéj spowiedzi w górach znikł gdzieś jak kamfora? I jeszcze tego samego dnia powtórzyła się scena noclegowa w żydowskiéj karczmie. Szanowna matrona spoczywała blada i zmęczona, jak żołnierz po odbytéj kampanii; córka z kupy popiołu wydobywała najokazalsze węgle i na blaszanéj pokrywie przynosiła młodemu towarzyszowi, który je wrzucał w olbrzymi komin samowaru i z wielką rozkoszą rozdmuchywał! Oboje patrzali przytém tak czule na siebie, tak dziwnie rozmawiali z sobą oczami, a tak im przytém serce rosło, a w sercu było rozkosznie!
Zresztą wszystko tak było jak na pierwszym noclegu.
Było marzeń i złotych na przyszłość snów bez liku, a nie było udręczeń i żadnych milionów!...
A jeżeli po pięciu godzinach, sen znużone zamknie im oczy, to młody towarzysz śnić będzie o katedrze języków klasycznych, a dziewica z greckim profilem zamarzy o skromnych trzech pokoikach i o sukience czystéj, bielutkiéj, ale... perkalowéj!...
Niechże śnią sobie słodko i szczęśliwie! Niech Anioł Boży strzeże tego złotego snu, niech białem skrzydłem swojém odwraca od ich serc młodych wszelkie burze światowe, które zdala widziane, wabią oko złocistemi barwami, a z bliska — ogłuszają i zabijają!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.