Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dla czegóż wpuszczono go z taką uprzejmością w te bogate komnaty? Czy myślano, że on jest równy urodzeniem i majątkiem? Dla czegóż jeszcze wtedy, gdy już ujrzano przepaść dzielącą go od owych chwil przy samowarze, starano się jeszcze okazać mu tak żywe uczucia, że serca swego nie mógł utrzymać na wodzy rozsądku? Cóż mogły oznaczać owe piękne słówka i te spojrzenia wilgotnemi oczyma, jakie mu się wczoraj na łódce dostały? Cóż znaczyła ta trwoga w obec mniemanego niebezpieczeństwa?
Pan Juljan uporządkował to wszystko, jak swoje papiery szkolne z wielką starannością i krytyką, ale nie znalazł w tém żadnéj dla siebie nadziei. W najlepszym razie był to tylko mały temacik dramatyczny, chwilowa walka serca córki z wolą matki, któraby się jak wszystkie podobne walki zakończyła płaczem i uległością pierwszéj!...
Czyż na takim gruncie można co budować? czy można stawać do walki z tém, co nawet w powieści zwycięztwa nie daje?
A jednak bolesną była rezygnacya, boleśnie było rozstać się z tém, co tak mile i ciepło w sercu się paliło! Czyżby nie było już lepiéj, żeby ten ogień nigdy tam nie powstał?
W takim stanie rzeczy, obojętne mu były zaostrzane warunki pojedynku. Przyjął je bez namysłu, a nawet rad był, że mogą przeciąć pasmo smutnych myśli raz na zawsze.
Wśród tak smutnych medytacyj zjawił się przed nim zacny pan Kasper Melchior.