Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystko to było daremne dla dwojga ludzi na umajonéj sośniną łódce, którzy patrząc smutno przed siebie, nic nie widzieli i nic nie słyszeli!...
— Mój Boże! — ozwała się Euzebia po niejakim czasie — ktoby mi był powiedział, że tak piękną podróż w tak smutnem odbędę usposobieniu!
— Wszak pani ten smutek mogła była przewidzieć jeszcze na owym popasie w karczmie! — odparł pan Juljan.
— Wtedy byliśmy jakoś bliżéj siebie!
— Prawda, zato dziś jesteśmy bardzo oddaleni.
— Dla czegóż pan się oddalasz?
— Bo pani już od początku byłaś oddalona ode mnie!
— Może się panu tylko tak zdaje!
— Nic tak daleko ludzi od siebie nie oddala jak rzeczywista społeczna pozycya.
— Jaka pozycya?
— Pozycya pani jest świetna... jesteś słońcem, które może mieć znakomite planety... a ja człowiek nieznaczny, jedno małe kółko w niezmierzonéj machinie świata!...
Euzebia zwiesiła smutno główkę.
— Niech pan nie budzi we mnie próżności — odpowiedziała po chwili — bo to nie jest droga do serca!
— O, gdybym znał tę drogę! — z entuzyazmem zawołał aspirant — choćby prowadziła przez same ciernie i głogi... gdyby trzeba było krwią znaczyć ślady swoje na téj drodze...
— Panie Juljanie! łódka mocno się kołysze!...
— Wtedy nie zawahałbym się ani chwili...