Pogrom (Zola)/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W chwili, gdy kolumna jeńców wychodziła z Torcy, powstał taki natłok, że Maurycy został od Jana oddzielony. Napróżno biegał, odszukać go nie mógł. Gdy nakoniec stanął na moście, rzuconym na kanale, rozdzielającym półwysep Iges, znalazł się wśród strzelców afrykańskich i nie mógł się połączyć ze swym pułkiem.
Dwie armaty, zwrócone wylotami na półwysep, broniły przejścia przez most. Zaraz za kanałem, w domu mieszczańskim, sztab pruski umieścił posterunek, pod rozkazami komendanta, obowiązany przyjmować i pilnować jeńców. Zresztą, formalności były krótkie, liczono tylko jak baranów ludzi wchodzących niezbyt skrupulatnie wobec natłoku, nie patrząc na mundury i numera a trzoda znikała, rozkładała się obozem, gdzie się zdarzyło.
Maurycy odważył się zapytać jakiegoś oficera bawarskiego, który palił spokojnie fajkę, siedząc na krześle, jak na koniu:
— Proszę pana, gdzie można znaleźć pułk sto szósty?
Czy oficer wyjątkowo nie rozumiał po francuzku, czy też przez żart chciał w błąd wprowadzić biednego żołnierza, dość, że się uśmiechnął, podniósł rękę i zrobił znak, że należy iść prosto.
Jakkolwiek Maurycy z tych okolic był rodem, jednakże nigdy nie był na półwyspie Iges, szedł więc, nie wiedząc dokąd, jak gdyby rzucony przez burzę na wyspę daleką. Zrazu poszedł na lewo wzdłuż Tour à Glaire, pięknej własności, której mały park był prześliczny, umieszczony nad brzegiem Mozy. Następnie droga szła nad rzeką, po prawej ręce, w głębi wysokich i spadzistych brzegów. Płynąc wolno, otaczała wzgórze, zajmujące środek półwyspu; były tam stare kopalnie, szyby, w których ginęły liczne ścieżki. Dalej znajdował się młyn, poczem droga skręcała i szła do miasteczka Iges, zbudowanego na pochyłości, które łączył z brzegiem przeciwnym prom, wprost przędzalni Saint-Albert. Nakoniec rozciągały się niwy uprawne, łąki, cała przestrzeń gruntów płaskich i bezdrzewnych, tworzących zaokrąglenie rzeki. Napróżno Maurycy zbadał pochyłości wzgórza; widział tam tylko jazdę i artyleryę, zabierającą się do obozowania. Znowu zapytał się jakiegoś brygadyera strzelców afrykańskich, ale ten także nic nie wiedział. Noc zapadała, usiadł na chwilę znużony nad rowem drogi.
Wtedy w nagłej rozpaczy, jaka nim owładła, spostrzegł naprzeciwko, z drugiej strony Mozy, przeklęte pola, gdzie się bił przedwczoraj. Przy konającym dniu deszczowym, widnokrąg roztapiał się w błocie. Wąwozy Saint-Albert, wązka droga przez którą prusacy nadeszli, ciągnęła się wzdłuż zakrętu, aż do białego zapadnięcia się kopalni. Po za wzgórzem Seugnon czerniały wierzchołki lasu Falizette. Ale wprost niego, nieco na lewo, widać było Saint-Menges, z którego droga zniżała się i dochodziła do promu; we środku widać było pagórek Hattoy, w dali Illy, w głębi Fleigneux, ukryte po za załamem gruntu, na prawo, bliżej nieco — Floing. Poznał pole, na którem tak długo czekał, ukryty śród kapusty, płaskowzgórze, które artylerya rezerwy usiłowała obronić, dół w którym widział Honoryusza konającego na swem dziale strzaskanem. I obudziło się znów w nim obrzydzenie klęski, napełniało go cierpieniem i niesmakiem.
Z tem wszystkiem obawa, by noc ciemna tu go nie zaskoczyła, kazała mu rozpocząć znowu poszukiwania. A może pułk 106-ty obozuje na dole, po za miasteczkiem. Znalazł tu tylko włóczęgów i zdecydował się okrążyć cały półwysep, idąc wzdłuż zaokrąglenia rzeki. Przechodząc przez pole zasadzone ziemniakami, był na tyle przezorny, że wyrwał kilka krzaków i napełnił sobie kieszenie; nie były jeszcze dojrzałe, ale nie było czego innego, gdyż Jan na nieszczęście zabrał oba bochenki chleba, jakie Delaherche im dał przy odejściu. Uderzyła go teraz znaczna ilość koni, jaką napotykał śród nagiej ziemi, która łagodnie się wznosiła od wzgórza środkowego ku Mozie, w kierunku Donchery. Po co przyprowadzono tu te zwierzęta? czem je będą żywili? Gdy doszedł do małego lasku nad brzegiem wody, noc ciemna zapadła, i tu z wielkiem swem zdziwieniem napotkał stu gwardzistów cesarza, którzy rozłożyli się obozowiskiem i suszyli się przy ogniu. Poczciwcy ci, stojąc na ustroniu, mieli doskonałe namioty; kociołki, w których się coś gotowało, i krowę przywiązaną do drzewa. Spostrzegł, że patrzą nań z ukosa, na jego opłakane ubranie piechura w łachmanach, pokrytych błotem. Mimo to, pozwolili mu piec kartofle na węglach, i cofnął się pod drzewo, o jakie sto metrów, by je tam zjeść. Deszcz ustał, niebo się wyjaśniło, gwiazdy błyszczały bardzo żywo na tle ciemnego błękitu. Postanowił więc tu noc przepędzić, zamierzając nazajutrz rozpocząć swe poszukiwania. Był nadzwyczajnie znużony, drzewo mu da jaką taką osłonę, gdyby deszcz znów zaczął padać.
Ale nie mógł zasnąć, dręczony przez myśl, że się znajduje w więzieniu obszernem i otwartem, pod gołem niebem, w jakiem był zamknięty. Prusacy mieli szczególny istotnie pomysł, mieszcząc tu te osiemdziesiąt tysięcy ludzi, jacy pozostali z armii szalońskiej. Półwysep mógł mieć milę długości, a półtora kilometra szerokości, dość miejsca na to, by pomieścić wygodnie olbrzymią gromadę zwyciężonych. Doskonale to wiedzieli, że otacza ich nieprzerwanie woda, Moza z trzech stron okrążająca, dalej kanał odprowadzający wody, łączący dwa poblizkie łożyska rzeki. Jedno tylko było wyjście, most, broniony przez dwie armaty. To też pilnowanie tego obozu było bardzo łatwem, pomimo jego obszaru. Maurycy zauważył na drugim brzegu łańcuch pikiet niemieckich, co pięćdziesiąt kroków żołnierz postawiony tuż przy wodzie, z rozkazem strzelania do każdego, ktoby chciał przepłynąć rzekę. Po za tym łańcuchem galopowali ułani, wiążąc niejako pojedyncze straże; a dalej, na szerokiem polu widać było rozrzucone czarne linie pułków pruskich, potrójny pierścień żywy i ruchliwy, otaczający armię w niewoli.
Teraz jednak Maurycy, z oczami otwartemi w bezsenności, widział tylko ciemności, wśród których czerwieniały ognie biwakowe. Mimo to, po za bladą wstęgą Mozy, rozróżnić jeszcze potrafił sylwetkę nieruchomą pikiety. Przy blasku gwiazd stała ona prosta i czarna; i regularnie co jakiś czas, dochodził go jej krzyk gardłowy, hasło groźne, które ginęło w głośnym szmerze rzeki. Znowu w nim obudziły się wszystkie widma z przedonegdaj, słysząc te twarde słowa cudzoziemskie płynące wśród pięknej nocy gwiaździstej, wszystko co widział przed godziną, płaskowzgórze Illy jeszcze zasiane poległymi; to przedmieście zbrodnicze Sedanu, gdzie zapadła się cała jedna epoka. Z głową opartą o korzeń drzewa, w wilgoci tego skraju lasu, wpadł znów w rozpacz, jakiej już raz doznał wczoraj, na kanapie Delaherche’a; i najbardziej go męczyła teraz, zaostrzała cierpienia jego dumy, kwestya dnia jutrzejszego, potrzeba zmierzenia głębi upadku, chęć dowiedzenia się wśród jakich ruin zapadł się świat wczorajszy. Skoro cesarz oddał swą szpadę królowi Wilhelmowi, więc zapewne ta szkaradna wojna się skończy? Ale przypomniał sobie, co mu odpowiedzieli dwaj żołnierze bawarscy, prowadzący jeńców do Iges: „My wszyscy we Francyi, my wszyscy w Paryżu!“ W półśnie miał nagłą wizyę tego, co się działo, cesarstwo zmiecione, pod ciosami oburzenia powszechnego, Rzeczpospolita ogłoszona wśród wybuchu gorączki patryotycznej, legenda 92 r. powstająca z cienia; żołnierze pospolitego ruszenia, ochotnicy oczyszczający z cudzoziemców ojczyznę. I wszystko to mieszało się w jego biednej głowie chorej, wymagania zwycięzcy, gorycz podboju, upór zwyciężonych zdecydowanych do przelania ostatniej kropli krwi, niewola ośmdziesięciu tysięcy ludzi, będących tu najprzód na półwyspie, a potem w twierdzach niemieckich przez całe tygodnie, miesiące, a może lata. Wszystko trzeszczało, waliło się nazawsze, w głębi nieograniczonej niedoli.
Hasło straży, rosnąc powoli, rozległo się przed nim i zginęło w oddali. Obudził się i przewrócił na ziemi twardej, gdy strzał karabinowy przerwał wielką ciszę. Chrapanie konającego zaraz potem przeniknęło przez noc czarną, dał się słyszeć plusk wody, krótka walka ciała idącego na dno. Zapewne jakiś nieszczęśliwy dostał kulą w piersi, usiłując uciec przyczem wpław puścił się przez Mozę.
Nazajutrz o wschodzie słońca Maurycy był już na nogach. Niebo było pogodne, i śpieszył, by się połączyć z Janem i kolegami kompanii. Przez chwilę miał zamiar jeszcze raz zbadać wnętrze półwyspu; potem postanowił do reszty go okrążyć. Przybywszy nad brzeg kanału, spostrzegł szczątki pułku 106-go, około tysiąca ludzi obozujących na tymże brzegu, osłonionym nędznemi topolami. Gdyby był wczoraj skręcił na lewo, zamiast iść prosto, byłby zaraz znalazł swój pułk. Przecie wszystkie pułki liniowe były tu zgromadzone, wzdłuż tego brzegu, który idzie od Tour à Glaire aż do zamku Villette, własności mieszczańskiej, otoczonej kilku budynkami, od strony Donchery; wszyscy biwakowali przy moście, przy jedynem wyjściu, w tym instynkcie wolności, który nakazuje gromadzić się wielkim trzodom, na progu owczarni, wprost drzwi.
Jan, ujrzawszy Maurycego, zawołał z radością:
— Ach, to ty przecie! Myślałem, żeś się utopił!
Był on tu z resztą swej sekcyi, z Pachem, Lapoullem, Loubetem i Chouteau. Ci, przespawszy się pod jedną z bram Sedanu, złączyli się znowu ze sobą. W całej kompanii zresztą innych zwierzchników nie było prócz kaprala, bo śmierć zmiotła sierżanta Sapina, porucznika Rochas i kapitana Beaudoin. A chociaż zwycięzcy znieśli stopnie, postanawiając, żeby jeńcy posłuszni byli tylko oficerom niemieckim, niemniej przeto wszyscy czterej skupili się koło niego, uważając go za rozumnego i doświadczonego, zdolnego nimi pokierować w razie jakiego wypadku. To też tego rana zgoda i dobry humor panował w secyi, pomimo głupoty jednych, a złych serc innych. Zaraz na nocleg znalazł dla nich miejsce prawie suche, między dwoma grzędami, gdzie się pokładli, mając jeden namiot dla wszystkich. Potem postarał się o drzewo i kociołek, w jakim Loubet ugotował kawy, której przyjemne ciepło ich rozweseliło. Deszcz już nie padał, dzień zapowiadał się pogodnie, miano jeszcze trochę sucharów i słoniny a zresztą, jak mówił Chouteau, jest to pewna przyjemność nie podlegać nikomu, robić co się podoba. Miejsca było dosyć, choć się było zamkniętym. A przytem za dwa lub trzy dni wyruszą dalej. W ogólności ten pierwszy dzień, dzień 4 sierpnia, na który wypadła niedziela, przepędzono wesoło.
Sam nawet Maurycy od chwili, gdy połączył się z kolegami, odzyskał zwykły spokój, nie mógł tylko znieść muzyki pruskiej, która grała całe popołudnie, z drugiej strony kanału. Widać było łańcuch straży, żołnierzy przechadzających się po kilku razem, śpiewających wolno i głośno, na znak uczczenia niedzieli!
— Ach, ta muzyka! — krzyczał Maurycy. — Nie mogę jej znieść!
Jan mniej nerwowy poruszył ramionami.
— Ba! mają racyę, że są zadowoleni. A może też chcą nas rozerwać... Dzień był niezły, nie skarżmy się.
Ale z zapadającym zmrokiem deszcz znów począł padać. Było to czemś nieznośnem. Kilku żołnierzy zajęło rzadkie domy opuszczone na półwyspie; inni zdołali rozbić namioty. Większość jednak bez żadnej osłony, nawet bez okrycia musiała przepędzić noc pod gołem niebem, pod tym potopem deszczu.
Około godziny pierwszej po północy, Maurycy, który ze znużenia mocno zasnął, obudził się wśród prawdziwego jeziora. Bruzdy przepełnione przez deszcz, podmyły ziemię, na której spali. Chouteau i Loubet klęli z gniewu, Pache trząsł Lapoullem, który mimo wszystko spał, jak zabity w tej powodzi. Wtedy Jan, przypomniawszy sobie topole rosnące nad kanałem, pobiegł się tam schronić ze swymi ludźmi, którzy przepędzili resztę tej okropnej nocy na pół skuleni, oparci o pnie, z nogami skurczonemi pod siebie, żeby je ochronić od deszczu.
Dnie następne były niemniej brzydkie; nieustanne deszcze były tak silne i częste, że suknie nie miały czasu wyschnąć na ciele. Głód się zaczynał, a nie było już ani sucharów, ani słoniny, ani kawy. Przez te dwa dni, poniedziałek i wtorek, żyli ziemniakami, skradzionemi z pola sąsiedniego; ale na końcu drugiego dnia poczęło ich brakować, tak że żołnierze mający pieniądze kupowali je po pięć su za sztukę. Wprawdzie trębacze trąbili na rozdział żywności, kapral nawet pobiegł przed wielką szopę w Tour à Glaire, gdzie, jak wieść niosła, miano rozdawać racye chleba. Ale pierwszym razem czekał tam przez trzy godziny napróżno! drugim razem pokłócił się z jakimś bawarem. Jeżeli oficerowie francuzcy byli pozbawieni wszelkiej możności działania, to sztab główny widocznie dla tego umieścił armię francuzką na deszczu, by zdechła tam z głodu. Nie przedsięwzięto nic, nic nie robiono dla wyżywienia ośmdziesięciu tysięcy ludzi, których konanie się rozpoczęło w tem piekle straszliwem, jakie żołnierze nazywali obozem nędzy, nazwą, o której myśląc najdzielniejsi drżeli.
Jan, powróciwszy po swych długich i bezużytecznych oczekiwaniach, pomimo swego zwykłego spokoju, uniósł się gniewem:
— Drwią sobie z nas widocznie. Trąbią na dystrybucyę a nic nie dają. Do wszystkich dyabłów już teraz na nic zważać nie będę!
Mimo to, na najmniejsze hasło, biegł tam znowu. To trąbienie regulaminowe było czemś nieludzkiem, prócz tego wywierało ono taki skutek na Maurycym, że na jego widok omal serce mu nie pękło. Ilekroć trąbki zagrały, konie francuzkie puszczone i swobodne na drugiej stronie kanału, przybiegały, rzucały się do wody, by połączyć się ze swym pułkiem, rozdrażnione tem hasłem znanem, podbudzającem je niby ostrogi. Ale wycieńczone, porwane przez prąd, w bardzo niewielkiej ilości dostawały się na brzeg przeciwny. Opierały się naporowi fali, topiły w tak znacznej liczbie, że ich zwłoki wydęte i pływające po wierzchu, przepełniały kanał. Te zaś, które zdołały wylądować, dostawały pewnego rodzaju szaleństwa, latały i ginęły gdzieś wśród pól opustoszałych półwyspu.
— Kruki będą miały co jeść! — mówił z żalem Maurycy i przypomniał sobie wielką ilość koni, jaką spotkał na polu bitwy. — Jeżeli tu jeszcze kilka dni zostaniemy, zjemy się sami między sobą... Ach, biedne zwierzęta!
Noc z wtorku na środę zwłaszcza była najokropniejsza. Jan, który zaczynał się niepokoić stanem gorączkowym Maurycego, zmusił go, żeby się okrył kawałkami kołdry, którą kupił za dziesięć franków od żuawa; on zaś sam w mundurze mokrym, jak gąbka, znosił ulewny deszcz, który przez całą noc padał. Pod topolami niepodobna było wytrzymać; płynęła tam rzeka błota, ziemia przemoczona zatrzymywała w sobie wszystką wodę. Najgorszem było to, że żołądki były puste, kolacya składała się z dwóch buraków na sześciu ludzi, których nawet ugotować nie można było dla braku drzewa suchego, i których słodycz sama zmieniła się w nieznośne palenie w żołądku. Dysenterya poczęła panować z powodu znużenia, złego pokarmu i ciągłej wilgoci. Najmniej dziesięć razy, Jan, oparty o pień drzewa, z nogami w wodzie, wyciągał rękę, by zobaczyć, czy Maurycy się nie odkrył w śnie niespokojnym. Płacił teraz swój dług z lichwą od chwili, gdy na płaskowzgórzu Illy, Maurycy ocalił go od prusaków, unosząc na swych ramionach. Było to niewyrozumowane oddanie się zupełne, zapomnienie o sobie dla miłości drugiego; i tkwiło to w nim nieświadomie, w tym wieśniaku, który na określenie swych uczuć nie mógł znaleźć wyrazu. Dawniej odejmował sobie od gęby, jak mówili żołnierze sekcyi;
teraz byłby oddał własną skórę, by nią przyodziać Maurycego, osłonić ramiona, ogrzać mu nogi. I wśród tego egoizmu dzikiego, jaki go otaczał, ta odrobina ludzkości, sama cierpiąca głód, pozwalała mu zapewne zachować usposobienie spokojne i zdrowie nienaruszone; gdyż on tylko jeden nie tracił jeszcze głowy.
To też po tej okropnej nocy, Jan zabrał się do wykonania myśli, jaką powziął.
— Posłuchaj mię, mój chłopcze, ponieważ nam nic jeść nie dają i zapominają o nas w tej przeklętej dziurze, trzeba się nieco rozruszać, jeżeli nie chcemy tu zdechnąć jak psy... Masz jeszcze nogi?
Na szczęście słońce się ukazało i Maurycy rozgrzał się na niem.
— Oczywiście, że mam; o co idzie?
— Skoro tak, to trzeba zrobić wyprawę... Mamy pieniądze, i przy ich pomocy, możemy coś znaleźć. Inni niech nas nie obchodzą; dbają oni tylko o siebie, niech więc sobie sami radzą!
W rzeczy samej, Loubet i Chouteau oburzali ich swem samolubstwem bezecnem, kradli co mogli i nie dzielili się niczem z kolegami; podobnież z Lapoulle’a głupca i Pacha, próżniaka, niczego spodziewać się nie można było.
Obadwaj więc, Jan i Maurycy, udali się drogą, którą ten ostatni już przechodził, wzdłuż Mozy. Park w Tour à Glaire i dom mieszkalny był spustoszony, zrabowany; trawniki zdeptane jak przez burzę, drzewa powalone, budynki zajęte. Gromada istnych żebraków, żołnierze zabłoceni, z twarzami zapadłemi, oczami błyszczącemi gorączką, obozowali tu jak cyganie, żyli jak wilcy w pokojach zaśmieconych, nie śmiejąc wyjść z obawy, by im na noc nie zajęto miejsca. Dalej, na pochyłości przeszli około jazdy i artyleryi, dotąd tak porządnej, teraz powoli się rozbijającej przez mękę głodu, który konie doprowadzał do szaleństwa, a ludzi zmuszał do kradzenia i rabowania pól okolicznych. Po prawej stronie ujrzeli przed młynem, nieskończony szereg artylerzystów i strzelców afrykańskich, przesuwających się wolno; młynarz sprzedawał im mąkę, dwie garści za franka. Z obawy stracenia tutaj dużo czasu, Jan i Maurycy poszli dalej, w nadziei że znajdą coś lepszego w miasteczku Iges; ździwili się nadzwyczajnie, gdy je znaleźli puste i głuche, podobne do wsi w Algierze, przez którą przeszła szarańcza; ani okruszyny żywności, ani chleba, ani mąki, ani mięsa; nędzne domki były puste zupełnie. Mówiono, że generał Lebrun udał się do mera. Napróżno jednak starał się o to, by urządzić dostawę żywności, płaconej bonami, które miały być zrealizowane po wojnie. Nie było nic, pieniądze na nic się nie zdały. Wczoraj jeszcze płacono za suchar dwa franki, za butelkę wina siedem franków, za małą szklankę wódki dwadzieścia susów, za tytoń do fajki dziesięć susów. A teraz oficerowie musieli strzedz domu generała i sąsiednich budynków, z szablą w ręku, gdyż bandy włóczęgów nieustannie wdzierały się do drzwi; kradły nawet olej z lamp, który pili.
Trzech żuawów zawołało na Jana i Maurycego. W pięciu dadzą sobie radę.
— Chodźcie no... są konie, które zdychają, i gdyby tylko było drzewo suche...
Potem rzucili się na dom wiejski, wyłamali drzwi z zawias, zdarli strzechę. Nadbiegli szybko oficerowie i grożąc im rewolwerami, zmusili ich do ucieczki.
Jan, widząc kilku mieszkańców, którzy pozostali w Iges, podobnie jak żołnierze nędznych i zgłodniałych, żałował, że pogardził mąką w młynie.
— Trzeba wrócić, może jest jeszcze.
Ale Maurycy był tak znużony, tak wyczerpany głodem, że Jan zostawił go w dziurze szybu, gdzie usiadł na kamieniu, z widokiem na Sedan. Sam zaś po godzinnem blizko oczekiwaniu, powrócił nakoniec z chustką pełną mąki. Zjedli ją tak, na surowo, połykając garściami. Nie było to złe, nie miało smaku, chyba smak mdły ciasta. Śniadanie to dodało im nieco sił. A przytem znaleźli w skale, rezerwoar naturalny wody deszczowej, dziś czystej, którą pili z rozkoszą.
Gdy Jan zaproponował, by tu przepędzili resztę dnia, Maurycy zawołał żywo:
— Nie, nie chcę!... Rozchoruję się na to...
Drżącą ręką wskazał niezmierzony widnokrąg, Hattoy, płaskowzgórze Floing i Illy, las Garenny, to wstrętne pole rzezi i klęski.
— Przed chwilą, gdym czekał na ciebie, musiałem się odwrócić, gdyż byłbym wył z wściekłości, tak! wył jak pies... Nie masz pojęcia, jak mię to boli, można od tego oszaleć!
Jan patrzał nań, zdziwiony tą dumą zranioną, zaniepokojony, dostrzegłszy znowu w jego oczach ten błysk szaleństwa, jaki już raz zauważył. Usiłował żartować.
— Zresztą nic trudnego, przenieśmy się gdzieindziej.
Włóczyli się więc aż do nocy, bez celu, gdzie ich oczy zawiodły. Zwiedzili część płaską półwyspu, w nadziei znalezienia tam jeszcze ziemniaków; ale artylerzyści, zabrawszy ze sobą wozy, przewrócili pole do góry nogami, kopiąc, zbierając wszystko. Zawrócili więc, przeszli znowu obok tłumów rozleniwionych i umierających, obok żołnierzy spacerujących z głodu; leżeli wszędzie na ziemi, wycieńczeni zupełnie. Oni sami co chwila ustawali i musieli spoczywać. Ale głuche oburzenie kazało im wstawać, zaczynali się włóczyć, jakby kłóci przez instynkt zwierzęcy, który nakazuje szukać żywności. Zdawało się, że to trwa całe miesiące, a trwało zaledwie kilka minut. W głębi półwyspu od strony Donchery bali się koni i musieli się schronić za parkan, gdzie siedzieli długo, wyczerpani zupełnie, patrząc błędnemi oczami na to galopowanie szalonych zwierząt, przemykających się na tle czerwonego zachodu.
Tak jak Maurycy przewidział, tysiące koni uwięzionych wraz z armią, których nikt nie żywił, stanowiły niebezpieczeństwo, rosnące z każdym dniem. Najprzód pożarły one korę drzew, potem wzięły się do płotów, ogrodzeń, wszelkich desek, jakie napotkały, a teraz pożerały się między sobą. Widziano ich jak się rzucały jeden na drugiego, dla wyrwania włosia z ogona, które pożerały gwałtownie wśród potoków piany. Ale nadewszystko w nocy stawały się straszne, jakby ciemność dręczyła je jakiemi widmami. Łączyły się ze sobą, rzucały się na rzadkie namioty, zwabione widokiem słomy. Napróżno żołnierze dla ochronienia się od nich rozpalali wielkie ogniska; te podniecały je jeszcze bardziej. Ich rżenie było tak żałośliwe, że przypominało wycie dzikiego zwierza. Odpędzano je a one wracały w większej liczbie i bardziej rozżarte. I co chwila, wśród ciemności, słychać było krzyk przeciągły konania jakiego żołnierza, którego stratował wściekły galop.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy Jan i Maurycy, powracając do obozu, zdziwili się, spotkawszy czterech żołnierzy sekcyi, skupionych w rowie i wyglądających tak, jakby coś złego knuli. Loubet zawołał ich zaraz, a Chouteau rzekł do nich:
— Zebraliśmy się tu ze względu na kolacyę dzisiejszą.... Zdechniemy, bo od trzydziestu sześciu godzin nic w gębie nie mieliśmy... A ponieważ są tam konie, a mięso końskie nie jest tak złe.....
— Prawda, kapralu? należysz do nas — mówił Loubet — bo im więcej nas będzie, tym łatwiej sobie radę damy z takiemi dużemi zwierzętami... Widzisz jest tam jeden, ot tam... czyhamy na niego od godziny, ten wielki, kasztanowaty, który kiepską ma minę. Łatwiej go będzie ubić.
I pokazywał ręką na konia, który miał paść z głodu, obok pola, z którego powyrywano buraki. Leżąc na boku, co chwila podnosił głowę, oglądał się do koła z głośnem westchnieniem.
— Ach, jakże to długo trwa! — mruknął Lapoulle, którego głód męczył. — Dobiję go? dobrze?
Ale Loubet wstrzymał go. Nie chce on mieć sprawy z prusakami, którzy pod karą śmierci zabronili zabijać konie, w obawie, by porzucone szkielety nie zaraziły powietrza. Trzeba czekać nocy. I dla tego to wszyscy czterej siedzieli w rowie, czyhając z okiem błyszczącem.
— Kapralu, — spytał Pache, głosem nieco drżącym — ponieważ powzięliście taką myśl, czy możecie go zabić nie sprawiwszy mu bólu?
Jan ze wstrętem odmówił. Zabijać to biedne, umierające zwierzę? nie! nigdy! Z początku chciał ztąd uciec i zabrać ze sobą Maurycego, by nie brać udziału w rzezi. Ale widząc swego towarzysza tak bladym, wyrzucał sobie swą czułostkowość. Wszak zwierzęta są na to stworzone, by żywiły ludzi. Czy podobna umierać z głodu, kiedy obok znajduje się mięso? I był kontent, widząc jak Maurycy rozweselił się nieco na myśl, że będzie kolacya, i rzekł tonem dobrodusznego humoru:
— Do licha, nie mój to pomysł, ale jeśli można go zabić, bez zadawania mu bólu...
— O! drwię sobie z tego! — wtrącił Lapoulle. — Zobaczycie!
Gdy dwaj nowi przybyli umieścili się w rowie, rozpoczęło się znów oczekiwanie. Od czasu do czasu, ten i ów się podnosił, chcąc się przekonać czy koń jest w tem samem miejscu; leżał on ciągle, wyciągając szyję ku świeżemu przewiewowi od Mozy, ku słońcu zachodzącemu, jak gdyby chciał jego blaskiem ożywić się nieco. Potem, gdy zmrok zaczął wolno opadać, wszyscy sześciu podnieśli się, niecierpliwi, że noc tak leniwie się robi, oglądając się dokoła niespokojnie, czy kto ich nie widzi.
— No! — zawołał Chouteau — już czas!
Na polach leżał jeszcze niewyraźny blask, gdy Lapoulle pobiegł pierwszy, a za nim wszyscy inni. Schwycił on w rowie wielki kamień okrągły, rzucił się na konia i zaczął go bić po głowie swemi potężnemi rękami niby młotem. Ale już za drugiem uderzeniem, koń usiłował się podnieść. Chouteau i Loubet skoczyli między nogi chcąc je przytrzymać, krzycząc na innych, by im dopomogli. Rżał on głosem prawie ludzkim, głuchym i bolesnym, walczył, byłby ich potłukł jak szklanki, gdyby już nie był na pół nieżywy z wycieńczenia. Ale głowa jego ciągle się rzucała, ciosy chybiały i Lapoulle nie mógł go dobić.
— Do wszystkich dyabłów, ma twarde kości!.. Trzymajcie go, żebym mógł mu łeb roztrzaskać!
Jan i Maurycy skamienieli, nie słuchali wezwania Chouteau, i stali z rękami opuszczonemi, nie mogąc się zdecydować na wzięcie w tem morderstwie udziału. Pache nagle, w uniesieniu instyktownem litości religijnej, upadł na oba kolana, złożył ręce i począł szeptać modlitwy przy konających.
— Panie, miej nad nim miłosierdzie....
Jeszcze raz Lapoulle chybił, zmiażdżył tylko ucho biednemu koniowi, który padł z wielkim krzykiem.
— Czekaj, czekaj! — zawołał Chouteau. — Trzeba z nim skończyć, bo nas może zdradzić... Nie puszczaj go Loubet!
Wyjął z kieszeni nóż, mały nożyk, którego brzeszczot nie był większy od palca. Usiadłszy na ciele zwierzęcia, objąwszy mu szyję ręką, zagłębił nóż, kręcił nim w tem mięsie żywem, krajał na kawałki, dopóki nie natrafił na arteryę. Jednym skokiem rzucił się w bok, krew trysła, biła jak z fontanny, a nogi drgały i dreszcz konwulsyjny przebiegał ciało. Upłynęło przeszło pięć minut nim koń skończył. Jego wielkie oczy szeroko rozwarte, pełne smutnego zdziwienia, wlepione były w dzikich ludzi, którzy czekali na jego śmierć. Oczy te zamgliły się i zgasły.
— Mój Boże, — szeptał Pache, ciągle klęcząc — dopomóż mu, miej go w swej opiece...
Nakoniec, gdy się już nie ruszał wcale, nie wiedzieli jak się do tego wziąść, by wyciąć zeń najlepszy kawałek. Loubet, który próbował wszystkich rzemiosł, wskazał co należy czynić, by mieć dobrą krzyżówkę. Ale niezręczny rzeźnik, nie mając zresztą nic, prócz małego nożyka, nie mógł sobie dać rady z tem mięsem jeszcze ciepłem, drżącem prawie życiem. Niecierpliwy Lapoulle dopomógł mu, rozpruwając brzuch bez żadnej potrzeby, i rzeź była obrzydliwa. Grzebanie się dzikie w krwi i wnętrznościach, wilki, rozdzielające szkielet łupu.
— Nie wiem dobrze, jaki to może być kawałek. — rzekł nakoniec Loubet, powstając, dzierżąc w ręku kawał ogromny mięsa. — Ale to wszystko jedno, najemy się po uszy.
Jan i Maurycy zdjęci grozą odwrócili oczy. Ale dręczeni głodem poszli za innymi, gdy ci puścili się pędem, lękając się, by ich kto nie zdybał przy zabitym koniu. Chouteau znalazł trzy zapomniane, duże buraki, które zabrał, Loubet chcąc sobie ulżyć zarzucił mięso na barki Lapoulle’a, a Pache niósł kociołek sekcyjny, który wzięli ze sobą na wypadek szczęśliwego polowania. I wszyscy sześciu pędzili, pędzili, bez wytchnienia, jak gdyby ich kto ścigał.
Nagle Loubet zatrzymał ich.
— To wszystko dobrze, ale gdzie my ugotujemy.
Jan, uspokoiwszy się, zaproponował łomy kamienia. Oddalone one były ztąd o jakie trzysta metrów, były tam zapadłe kąty, w których można było niespostrzeżenie rozpalić ogień. Ale gdy się tam znaleźli, tysiące trudności się przedstawiło. Najprzód szło o drzewo, na szczęście znaleźli taczki dróżnika, od których Lapoulle oderwał deski uderzając w nie piętami. Teraz trzeba było wody do gotowania, której całkiem brakowało. Słońce w czasie dnia wysuszyło zupełnie mały zbiornik wody deszczowej. Była wprawdzie studnia, ale bardzo daleko, we dworze Tour à Glaire, i tworzono przy niej łańcuch aż do północy, jeżeli jeszcze który z towarzyszów nie wylał ci jej przez uderzenie łokciem. Co zaś do innych studzien w sąsiedztwie, te były wyczerpane od dwóch dni, i dobywano z nich tylko błoto. Pozostawała więc tylko woda Mozy, której brzeg, leżał tuż poza drogą.
— Idę tam z kociołkiem — rzekł Jan.
Ale wszyscy się temu oparli:
— Nie nie! nie chcemy się otruć, pełna jest trupów!
W rzeczy samej Moza toczyła trupy ludzkie i końskie. Widziano je co chwila płynące z brzuchami wydętemi, zielonawe już, w stanie rozkładu. Wiele z nich zatrzymały zielska nadbrzeżne i zarażały powietrze, wstrząsane przez pędzącą wodę. Wszyscy żołnierze, którzy napili się tej obrzydliwej wody, dostawali nudności i krwawej biegunki, po strasznym bólu brzucha.
Trzeba się było jednak zdecydować na coś. Maurycy wytłomaczył, że woda przegotowana, nie może być szkodliwą.
— A więc idę — rzekł Jan i zabrał ze sobą Lapoulle’a.
Gdy nakoniec kociołek stanął przy ogniu, pełen wody i mięsa, zapadła noc ciemna. Loubet oskrobał buraki, chcąc je ugotować w rosole, prawdziwa strawa z tamtego świata, jak mówił; i wszyscy podniecali ogień, podkładając pod kociołek szczątki taczek. Wielkie ich cienie tańczyły dziwacznie w głębi tej dziury skalistej. Ale nie mogli dłużej wytrzymać, rzucili się na rosół nieczysty, podzielili mięso rozdzierając je drżącemi palcami, nie czekając na rozkrajanie go nożem. Pomimo to wszystko, brali się do jedzenia ze wstrętem. Nie było soli, żołądek nie chciał zatrzymać tego ckliwego rosołu z buraków, lepkiego, podobnego ze smaku do gliny, tych kawałków mięsa na pół ugotowanego. Zaraz też poczęli wymiotować. Pache nie mógł jeść dalej, Chouteau i Loubet przeklinali tę dyabelską szkapę, którą z takim trudem zabili, i która wywołuje tylko boleści brzucha. Sam tylko Lapoulle jadł obficie; ale o mało nie umarł w nocy, gdy powrócił z trzema innymi pod topole kanału dla przespania się.
W drodze, Maurycy, nie rzekłszy ani słowa, schwycił Jana za rękę i pociągnął go na ścieżkę boczną. Koledzy sprawiali mu pewien rodzaj obrzydzenia, powziął więc myśl, ażeby pójść spać do małego lasku, gdzie pierwszą noc przepędził. Była to myśl dobra i Jan bardzo był z niej zadowolony, gdy się rozciągnął na pochyłym gruncie, bardzo suchym, osłonionym przez gęste liście. Spali twardym snem od samego rana, co im przywróciło sił nieco.
Nazajutrz była środa. Ale już stracili rachubę czasu i cieszyli się z tego, że pogoda się ustala. Jan namówił Maurycego, pomimo jego oporu, do powrotu nad kanał, dla dowiedzenia się czy ich pułk tego dnia nie wyrusza w drogę. Teraz bowiem codzień wysyłano jeńców w kolumnach od tysiąca do tysiąca dwustu ludzi, których kierowano ku fortecom niemieckim. Przedwczoraj widzieli przed posterunkami pruskiemi, gromadę oficerów i generałów, którzy udawali się do Pont à Mousson, by tam siąść na kolej. Wszystkich ogarnęła gorączka, chęć szalona jak najprędszego opuszczenia tego strasznego Obozu Nędzy. Ach, żeby to na nich kolej przyszła! A gdy znaleźli pułk 106 ciągle obozujący nad brzegiem, wśród wzrastającego nieładu tylu cierpień, ogarnęła ich prawdziwa rozpacz.
Jednakże tego dnia Jan i Maurycy myśleli, że będą jedli. Od rana powstał handel między jeńcami i bawarami poprzez kanał; rzucano im pieniądze w chustce, a oni odsyłali chustkę z dużym kawałem chleba razowego, lub tytoniu ordynarnego i wilgotnego. Nawet żołnierze, którzy nie mieli pieniędzy, robili interesa, posyłając im białe rękawiczki wojskowe, na które byli bardzo łakomi. Przez dwie godziny wzdłuż kanału trwał ten barbarzyński środek zamiany. Ale gdy Maurycy posłał sztukę stususową w swym krawacie, bawar mający mu rzucić chleb, rzucił go tak niezręcznie lub też celem czy dla złośliwego żartu, że chleb wpadł do wody. Między niemcami rozległ się śmiech rubaszny. Dwa razy Maurycy posyłał pieniądze, i dwa razy chleb utonął. Potem, zwabieni śmiechem, nadbiegli oficerowie i zabronili swym żołnierzom sprzedawania czegokolwiek jeńcom pod surową karą. Handel więc ustał, i Jan musiał uspakajać Maurycego, który groził pięściami złodziejom, krzycząc, by mu oddali jego pieniądze.
Dzień, pomimo pogody, był jednak okropny. Były dwa alarmy, dwa apele trąbką, które zmusiły Jana, że pobiegł pod szopę, gdzie rozpoczęto rozdawanie żywności. Ale oba razy dostał tylko mnóstwo kułaków w natłoku. Prusacy tak wybornie uorganizowani, okazywali ciągle szkaradną dzikość w stosunku do armii zwyciężonej. Na reklamacye generałów Douay i Lebruna, przysłali wprawdzie kilka baranów i wozów z chlebem, ale przytem zachowywali tak mało ostrożności, że barany skradziono, wozy zrabowano zaraz za mostem, tak że wojska obozujące dalej, ciągle nic nie otrzymywały. Sami tylko włóczędzy i rabusie jedli. To też Jan, domyśliwszy się wszystkiego, zaprowadził Maurycego przed most, by tam oczekiwać na żywność.
Była już godzina czwarta, a oni jeszcze nic nie jedli, gdy na wielką swoją radość spostrzegli nagle Delaherche’a. Kilku mieszkańców Sedanu otrzymało z wielkim trudem pozwolenie odwiedzenia jeńców, którym zanieśli żywności; Maurycy już kilkakrotnie wyrażał swe zdziwienie, że niema żadnej wieści od swej siostry. Jak tylko poznali Delaherche’a niosącego koszyk i mającego pod każdem ramieniem po bochenku chleba, rzucili się ku niemu; ale przybyli trochę zapóźno, powstał bowiem taki natłok, że koszyk i jeden bochenek przepadł, porwany wprzód, nim fabrykant mógł sobie zdać sprawę co się stało.
— Ach moi biedni przyjaciele! — zawołał zdziwiony, wzburzony, on, który tu przyszedł z uśmiechem na ustach, z miną poczciwca poszukującego popularności.
Jan chwycił ostatni bochenek i potrafił go obronić. Podczas gdy Maurycy i on, siedząc na brzegu drogi, połykali go łakomie, Delaherche opowiadał nowiny. Żona jego, Bogu dzięki! ma się dobrze. Niepokoi się tylko stanem pułkownika, który jest nadzwyczajnie osłabiony, tak że matka dozoruje go po całych dniach, od świtu do nocy.
— A moja siostra? — spytał Maurycy.
— Twoja siostra, a prawda!.. Szła ze mną, to ona niosła dwa bochenki. Musiała tylko zostać tam, za kanałem. Straże nie chciały jej puścić.... Musisz wiedzieć, że prusacy zabronili najsurowiej wstępu kobietom na półwysep.
Począł więc teraz mówić o Henryecie, o jej bezowocnych usiłowaniach zobaczenia i dopomożenia bratu. Wypadek zdarzył, że się spotkała w Sedanie z kuzynkiem Guntherem, kapitanem gwardyi pruskiej. Przeszedł z miną zuchwałą, udając że jej nie poznaje. Ona zaś z sercem rozdartem, jak gdyby ujrzała mordercę swego męża, zrazu przyśpieszyła kroków, ale potem nagle zawróciła, sama nie wiedząc dla czego zaczepiła go, powiedziała mu wszystko, śmierć Weissa, tonem pełnym wyrzutów. Zrobił minę zdziwioną usłyszawszy o strasznej śmierci krewnego, zresztą to los wojny, i on mógł zginąć. Na jego twarzy żołnierskiej znać było lekki dreszcz. Nakoniec, gdy mu powiedziała o bracie jeńcu, błagając go, by się wstawił za nią, żeby go mogła zobaczyć, odmówił stanowczo. Prawił o woli niemieckiej, jak o religii. Opuszczając go, miała takie przekonanie, że on uważa się za sędziego Francyi, sędziego nieubłaganego i ponurego, za wroga dziedzicznego, a nienawiść wzrastała w miarę jak karał tego wroga.
— Bądź co bądź, — zakończył Delaherche — zawsze dziś macie co jeść, lękam się tylko, czy otrzymam nowe pozwolenie.
Pytał się ich, czy nie mają jakiego zlecenia, chętnie zabrał listy, pisane ołówkiem, które mu powierzyli inni żołnierze, gdyż bawarzy zwykle zapalali fajki listami, które przyrzekli, że prześlą.
Wreszcie, gdy Maurycy i Jan odprowadzili go aż do mostu, Delaherche zawołał:
— O! widzicie, Henryeta jest tam.... Powiewa chustką...
W rzeczy samej po za łańcuchem straży, śród tłumu, można było rozróżnić postać małą i drobną, punkcik biały drżący na słońcu. I obadwaj bardzo wzruszeni, z oczami wilgotnemi, podnieśli ręce, któremi wstrząsali silnie na znak powitania.
Nazajutrz, w piątek, Maurycy przepędził najokropniejszy dzień. Jednakże, po nocy spędzonej spokojnie w lasku, jadł jeszcze chleb, który Jan wynalazł w zamku Villete, u kobiety miejscowej, sprzedającej go po dziesięć franków za funt. Ale tego dnia widzieli straszliwą scenę, której wspomnienie na długo mu pozostało.
Już wczoraj Chouteau zauważył, że Pache nie skarży się wcale, że ma minę spokojną i zadowoloną, jak człowiek, który się najadł do syta. Zaraz przyszło mu na myśl, że skryty ten chłopak ma gdzieś jakąś kryjówkę, tym więcej, że tego rana widział, że nie było go przeszło godzinę, poczem powrócił z uśmiechem i syty. Widocznie otrzymał jakiś spadek niespodziewany, jakąś prowizyę skradzioną wśród zamięszania. Powiedział o tem Loubetowi i Lapoullowi, którzy się niesłychanie oburzyli, zwłaszcza ostatni. A co? jaki bezecny człowiek! ma co jeść i nie dzieli się z kolegami!
— Nie ma co, tego wieczoru pójdziemy za nim... Zobaczymy jak się sam obżera, gdy biedni ludzie zdychają obok niego.
— Tak! tak, pójdziemy za nim! — powtarzał gwałtownie Lapoulle. — Zobaczymy!
Ściskał pięści; nadzieja pożywienia się wzbudzała w nim szał dziki. Jego potężny apetyt dręczył go więcej niż innych; znosił takie męki, że próbował już zielska. Od dnia onegdajszego, od owej nocy gdy mięso końskie z burakami spowodowało u niego silną biegunkę, pościł i tak osłabł, mimo znacznej, jaką posiadał, siły, że z rabunku żywności zawsze wychodził z gołemi rękami. Byłby własną krwią zapłacił funt chleba.
Skoro noc zapadła, Pache wymknął się między drzewa w Tour à Glaire, a trzej inni puścili się za nim bardzo ostrożnie.
— Nie trzeba, żeby się czego domyślał — mówił Chouteau. — Miejcie się na ostrożności, gdyby się wypadkiem odwrócił.
Ale o sto kroków dalej, Pache, widocznie sądził, że jest sam, gdyż puścił się szybko, nie oglądając się wcale za siebie. Mogli więc łatwo go śledzić, aż do sąsiednich kopalni i przybyli właśnie w chwili, gdy odwalał dwa wielkie kamienie, zkąd wydobył pół bochenka chleba. Żywność jego już się kończyła, ale dziś miał jeszcze co jeść.
— Do stu siarczystych dyabłów! — wrzasnął Lapoulle — oto dla czego się chowasz!.. Oddaj mi to!
Oddać chleb, a to dla czego! Jakkolwiek był nędznym i słabym, ale ogarnął go gniew, wyprostował się, przyciskając chleb do piersi. I on także był głodny.
— Idź do dyabła, słyszysz! to jest moje!
Ale w obec podniesionych pięści Lapoulle począł uciekać, pędził, przebiegł kopalnie i skierował się ku Donchery. Wszyscy trzej rzucili się za nim w pogoń, dysząc ciężko. Ale widocznie oddalał się, lżejszy, pędzony takim strachem, zdecydowany do obrony chleba, że zdawał się chybszym od wiatru. Przebiegł już blizko kilometr drogi i zbliżał się do lasku nad brzegiem wody, gdy natknął się na Jana i Maurycego, którzy szli do swego zwykłego schroniska nocnego. W przebiegu krzyknął rozpaczliwie, a oni, zdziwieni tem wściekłem polowaniem na człowieka, zatrzymali się jak skamieniali na brzegu pola. Tym sposobem widzieli wszystko.
Nieszczęście chciało, że Pache, potknąwszy się o kamień, upadł. Trzej inni nadbiegli klnąc, wyjąc, rozgrzani biegiem, podobni do wilków ścigających zdobycz.
— Oddaj do wszystkich dyabłów! — krzyczał Lapoulle — albo ci sprawię łaźnię.
I znowu podniósł pięść, gdy Chouteau wsunął mu w rękę mały nóż, otwarty zupełnie, ten sam którym zarżnął konia.
— Masz nóż!
Ale teraz Jan skoczył naprzód, chcąc zapobiedz nieszczęściu, przyczem sam stracił głowę, bo wołał że ich wszystkich zamknie na odwachu; na to Loubet roześmiał się złośliwie, nazwał go prusakiem, bo teraz nie było zwierzchników i sami tylko prusacy rozkazywali.
— Do stu piorunów! — wrzeszczał Lapoulle — oddasz, czy nie?
Pomimo przestrachu, Pache, śmiertelnie blady, przyciskał coraz mocniej chleb do piersi, uparty jak chłop głodny, który nigdy nie chce oddać tego, co do niego należy.
— Nie!
Teraz wszystko szybko się skończyło, olbrzym wpakował mu nóż w gardło tak gwałtownie, że nędznik nawet nie wydał żadnego głosu. Ręce mu się rozplotły, kawałek chleba upadł na ziemię, w kałużę krwi, która trysnęła.
W obec tego morderstwa głupiego i szalonego, Maurycy, dotąd nieruchomy, sam wpadł w wściekłość. Począł grozić rękami trzem żołnierzom, nazwał ich zbójami, z taką gwałtownością, że drżał cały. Ale Lapoulle nie zwracał nań uwagi. Siedział na ziemi, skulony przy zabitym, pożerał chleb, zbryzgany krwawemi kroplami; miał postać dzikiego ogłupienia, jak gdyby zagłuszony odgłosem swych szczęk pracujących ciężko. Chouteau i Loubet, widząc go tak strasznym w tej żarłoczności, nie śmieli nawet domagać się części swego łupu.
Tymczasem noc zupełna zapadła, noc widna, z niebem wygwiażdżonem; Maurycy i Jan, poszedłszy do swego lasku, zauważyli Lapoulle’a włóczącego się nad brzegiem Mozy. Dwaj drudzy zniknęli, powróciwszy zapewne nad kanał, zaniepokojeni trupem, którego zostawili za sobą. On zaś widocznie lękał się podejść do swych kolegów. Po oszołomieniu morderstwa, ociężały przez trawienie znacznego kawałka chleba, który pożarł zbyt prędko, widocznie zdjęty był trwogą, która zmuszała go do ruchu, nie śmiejąc wracać na drogę, gdzie leżał trup, drepcząc nieustannie po brzegu, krokiem chwiejnym i niezdecydowanym. Czyżby zgryzoty sumienia budziły się w tej duszy ciemnej? a może to tylko obawa przed karą w razie wykrycia zbrodni? Chodził więc tam i napowrót, jak zwierz w klatce, z poczuciem wzrastającem potrzeby nagłej ucieczki, uczuciem bolesnem jak cierpienie fizyczne, które go zabijało i dręczyło. Pędem, pędem trzeba natychmiast wydostać się z tego więzienia, w którem dokonał morderstwa. Prędzej, prędzej i leżał długo rozciągnięty wśród krzaków nadbrzeżnych.
Maurycy, wzburzony, mówił do Jana:
— Słuchaj; ja tu nie wytrzymam.... oszaleję!... Dziwię się, żem dotąd wytrzymał, żem się jeszcze nie rozchorował. Ale w głowie wszystko mi się kręci; tak, dostaję szaleństwa, to jest pewnem. Jeżeli jeszcze jeden dzień pozostanę w tem piekle, zginąłem... Błagam cię, chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
I począł przed nim rozwijać najdziwaczniejsze plany ucieczki. Przejdą Mozę wpław, rzucą się na straże, zduszą ją kawałkiem sznura, jaki ma w kieszeni, albo zabiją kamieniami, albo wreszcie przekupią pieniędzmi, ubiorą się w ich mundury i przejdą linie pruskie.
— Mój chłopcze, nie gadaj głupstw — powtarzał Jan zrozpaczony — doznaję zawsze trwogi, ilekroć prawisz takie niedorzeczności. Czyż to wszystko jest rozsądne, lub możliwe?... Jutro, zobaczymy. Ucisz się, proszę cię.
On, choć także serce miał wzburzone gniewem i niesmakiem, jednakże zachował rozsądek, wśród wycieńczenia z głodu, wśród tego życia dochodzącego do ostatnich granic nędzy ludzkiej. A gdy towarzysz jego zapalał się coraz bardziej i chciał się rzucić do Mozy, musiał go gwałtem zatrzymać, z oczami pełnemi łez, błagając go i łając. Nagle zawołał:
— Patrz! patrz!
Dał się słyszeć plusk wody, ujrzeli Lapoulle’a, jak wsunął się do wody, zdjąwszy wprzód mundur, by mu nie przeszkadzał w ruchach i koszula jego tworzyła białość zbyt widoczną, wśród prądu wody ruchliwego i ciemnego. Płynął, posuwał się wolno, szukając zapewne miejsca, w któremby mógł wylądować; na drugim brzegu można było wyraźnie dostrzedz drobne sylwetki straży nieruchome. Nagle wśród ciszy nocy zajaśniało żywe światło, rozległ się huk strzału, którego echo odbiło się o skały Montimont. Woda zakipiała, jakby pod uderzeniem dwóch silnych wioseł. I zaraz potem, ciało Lapoulle’a, biała plama poczęła płynąć z prądem wody, bezsilna i nieruchoma.
Nazajutrz, w sobotę, o świcie, Jan zaprowadził Maurycego do obozu pułkowego, w nadziei że może dziś ztąd wyruszą. Ale nie było rozkazu, zdawało się że o ich pułku zapomniano. Inne już odeszły, półwysep się opróżniał, a ci, którzy pozostali, poczęli chorować na pomięszanie zmysłów. Od tygodnia słabość ta kiełkowała i rosła w tem piekle. Ustanie deszczów, ciężkie słońce ołowiane zwiększyły mękę. Nadzwyczajne gorąca wycieńczały ludzi do reszty, a wypadki biegunki krwawej nadawały jej charakter ostry i złośliwy. Odpadki, wydzieliny całej tej armii chorej, zarażały powietrze cuchnącemi wyziewami. Nie można było już zbliżać się ani do Mozy, ani do kanału, tak dalece woń z ciał końskich i ludzkich, gnijących między krzakami, była silną. Na polach konie zdechłe z głodu rozkładały się, wyziewały z siebie zarazę, tak, że nawet prusacy, lękając się o siebie, dostarczyli motyk i łopat, zmuszając jeńców do zakopywania padliny.
Tej soboty zresztą, głód ustał. Ponieważ ludzi było mniej i żywność nadchodziła ze wszystkich stron, więc nastąpiło gwałtowne przejście od zabójczego postu do obfitości największej. Miano chleba do syta, mięsa, nawet wina; jedzono od wschodu do zachodu słońca, obżerano się na śmierć. Noc już zapadała, a jeszcze jedzono i jedzono do rana następnego. Wielu z tego powodu umarło.
Przez cały dzień, Jan pilnie czuwał nad Maurycym, którego uważał za zdolnego do wszelkich szaleństw. Wypił dużo; mówił, że wypoliczkuje pierwszego lepszego oficera niemieckiego, byle go ztąd zabrano. Wieczorem Jan znalazł w oficynach Tour à Glaire, pustą piwnicę, gdzie postanowił przespać się ze swym towarzyszem, sądząc, że dobrze przebyta noc może go uspokoi. Ale była to noc najstraszniejsza ze wszystkich spędzonych na półwyspie, noc grozy, tak że nie mogli ani na chwilę zamknąć powiek. Inni żołnierze spali także w piwnicy, a dwóch z nich, leżących w tym samym kącie, konało na krwawą biegunkę; skoro tylko ciemności zapadły, ani na chwilę nie ustawały jęki głuche, krzyki, konanie chrapliwe. Wśród ciemności to rzężenie nabierało takiej grozy, że inni, leżąc obok i chcąc spać, poczęli się gniewać, krzycząc na umierającego, żeby był cicho. Ten nie słyszał, chrapanie dalej się rozlegało, i nikomu spać nie dało; z zewnątrz znowu dochodziły wrzaski pijackie żołnierzy, jedzących ciągle jeszcze, nie mogących się nasycić...
Rozpacz ogarnęła Maurycego. Chciał uciec od tych jęków bólu strasznego, które dreszczem go przejmowały; ale gdy się podniósł po omacku, nadeptał na kogoś, upadł i musiał pozostać z konającym. Już nie próbował nawet uciekać. Wszystkie zwątpienia podniosły w nim teraz głowę, te, które go ścigały od Reims aż do klęski sedańskiej. I zdawało mu się, że męka armii szatańskiej dopełniała się dopiero tej nocy, wśród czarnych ciemności piwnicy, gdzie chrapali dwaj żołnierze, nie dając spać innym. Armia rozpaczy, gromada pokutująca, posłana na rzeź, zapłaciła za winy wszystkich potokami czerwonemi krwi własnej. A teraz zduszona, bez chwały, pokryta śliną, umierała jak męczennica, pod chłostą, na którą nie zasłużyła... Tego było za wiele; gniew w nim zbierał, domagał się sprawiedliwości, chciał się koniecznie pomścić na przeznaczeniu.
Gdy świt zajaśniał, jeden żołnierz już nie żył, drugi stękał ciągle.
— Chodźmy ztąd, mój chłopcze — rzekł Jan łagodnie. — Odetchniemy świeżem powietrzem.
Ale na dworze, wśród pięknego i już gorącego poranku, gdy obaj szli brzegiem i znaleźli się niedaleko miasteczka Iges, Maurycy wpadł w uniesienie, groził pięściami temu dalekiemu polu bitwy, słonecznemu teraz, płaskowzgórzom Illy i Saint-Menges, lasowi Garenny.
— Nie! nie! nie mogę, nie mogę na to patrzeć! Serce mi pęka i czaszka się rozsadza, gdy to widzę... Chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
Była to niedziela. Od Sedanu wiatr przynosił odgłos dzwonów, a w głębi rozlegała się muzyka niemiecka. Ale pułk 106 jeszcze nie otrzymał rozkazu i Jan, przerażony wzrastającą gorączką umysłową Maurycego, zdecydował się na środek, nad którym rozmyślał od wczoraj. Przed posterunkami pruskiemi, na drodze, przygotowywał się do pochodu pułk 5 liniowy. W szeregach panował wielki nieład, którego jeden oficer, mówiący źle po francuzku nie mógł uspokoić. Obadwaj więc, oderwawszy od munduru kołnierze i guziki, żeby się nie zdradzić numerem, wsunęli się w środek zamętu, przeszli przez most i znaleźli się po drugiej stronie. Widocznie Chouteau i Loubet wpadli na tę samą myśl, gdyż spostrzegli ich za sobą, jak szli ze spojrzeniem niespokojnem morderców.
O! cóż za ulga w tej pierwszej chwili. Tu zdawało im się, że zmartwychwstali, wśród tego światła żywego, przestrzeni bez granic, wśród obudzenia się wszystkich nadziei. Jakiekolwiek mogło ich teraz spotkać nieszczęście, już go się nie obawiali, śmieli się z niego, wyszedłszy z tego strasznego obozu Nędzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.