Przejdź do zawartości

Peer Gynt/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Peer Gynt
Podtytuł Poemat dramatyczny w pięciu aktach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT DRUGI.
Wąska ścieżka wysoko w górach.
Ranek. — PEER GYNT szybko biegnie ścieżką, nachmu­rzony. INGRYDA, nawpół jeszcze w stroju panny mło­dej, usiłuje go powstrzymać.

PEER: Idź!
INGRYDA: (z płaczem)
Po tem wszystkiem, co się stało?!
Dokąd?
PEER: Alboż świata mało?
Idź, gdzie chcesz!
INGRYDA: (załamując ręce) Ach, co za zdrada!
PEER: Próżne bajdy! Idź!
INGRYDA: O, biada!
Wspólna dziś nas łączy wina.
PEER: Niech was wszystkie zła godzina!
Oprócz jednej...
INGRYDA:Jakiej jednej?
PEER: Nie prócz ciebie!
INGRYDA: Losie biedny!
Więc, prócz kogo?
PEER: Wracaj sobie,
Skądeś przyszła!
INGRYDA: Cóż ja zrobię?
Miły! Luby!
PEER: Milcz!
INGRYDA: Nie mogę
Uwierzyć...
PEER: Wierz!
INGRYDA: Ach, wprzód niebogę
Uwieść... potem chłód...
PEER: Do czarta,
Cóż ty jesteś dla mnie warta?
Cóż ty masz?
INGRYDA: Mam Haegstad, potem...
PEER: Czyż ci jasnem spływa złotem
Włos na piersi twe dziewczęce?
Modlitewnik masz ty w ręce?
Trzymasz się fartucha matki?
Lśnią ci pod powieką kwiatki?
INGRYDA: Pietrze — —?
PEER: Byłaś w zeszłym roku
U komunji?
INGRYDA: Pietrze!
PEER: W oku
Masz ty wstyd i czyż odmowa
Spotkałaby moje słowa?
INGRYDA: Oszalałeś!
PEER: Gdy na ciebie
Spojrzy człowiek, czyż się w niebie
Czuje wówczas? — Mów!
INGRYDA: Nie... luby!
PEER: Precz!... (chce odejść).
INGRYDA: (zastępuje mu drogę)
A wiesz ty, że do zguby
Dążysz przez to?...
PEER: A niech dążę!...
INGRYDA: Będziesz jako pan i książę,
Zachowując wierność.
PEER: Brednie!
INGRYDA: (wybucha płaczem) Oszukałeś mnie?!...
PEER: Bezwiednie
Uległaś mi?!...
INGRYDA: Serce boli,
Żem pozbyła się swej woli.
PEER: A mnie uniósł dziki szał!
INGRYDA: (groźnie) Będziesz za to jeszcze miał!
PEER: Niema takiej ceny w świecie,
Bym jej nie dał.
INGRYDA: Ano, przecie
Pożałujesz!...
PEER: Precz!
INGRYDA: Odchodzę.
Lecz zapłacisz za to! Srodze
Mścić się będzie twoja wina!

(schodzi wdół)

PEER: (milczy chwilę, potem z krzykiem)
Niech was wszystkie zła godzina!
INGRYDA: (odwraca głowę i woła szyderczo)
Oprócz jednej!
PEER: Tak, prócz jednej!

(odchodzą każde w inną stronę)
Nad jeziorem górskiem.
Brzegi mokre, bagniste. Nadciąga burza. — AASA rozglą­da się na wszystkie strony i wydaje trwożne okrzyki. — SOLWEJGA z trudem podąża za nią. Nieco wtyle RODZICE jej i HELGA.

AASA:
Wszystko dziś się sprzęga przeciwko mnie biednej!
Niebiosa, i góry, i wrzące siklawy!
Przeciw niemu radby pójść i kłąb ten mgławy,
I ta głąb jeziorna pochłonąć go rada,
I piargby go zabił, który z wierchów pada!
A ludzie!... Niech tylko schwycą go w swe dłonie!
Sprobujcie, gdy chcecie! Już ja go obronię!
Potrzebny mi! Czart jakiś wlazł w tego psiawiarę!

(odwraca się do Solwejgi)

To syn mój? Czyż być może? Ach, za jaką karę
Spotkało mnie to wszystko! Któżby się nie zdumiał,
Że on, co tylko grozić i cyganić umiał,
Co moc miał tylko w pysku, teraz... święte nieba!...
Czy płakać, czy też śmiać się? Bo wiedzieć ci trzeba,
Że przeszliśmy niejedno: mąż mój pił, grosiwo
Rozrzucał na wsze strony, robił z siebie dziwo,
Wałęsał się po świecie. Szło nam coraz gorzej:
Więc w domu my oboje czas spędzali boży —
To znaczy ja i Pietrek — szukając pociechy
Na klęski, co się naszej uczepiły strzechy.
Nieszczęściu się opierać, spojrzeć doli w oczy
Z odwagą — na to siły zabrakło ochoczej.
A zresztą człek zapomnieć rad, co to jest nędza, —
Jak umie, tak od siebie złe myśli odpędza.
Jednemu trzeba wódki, drugi się tumani
Bajdami; więc my także zbiedzeni, stroskani,
Jęliśmy sobie gadać wszystko, co się zmieści:
O pięknych królewiczach głupie opowieści —
lotem była mowa, że czasem się zdarza,
Iż ktoś porywa sobie pannę od ołtarza...
Lecz któżby to przewidział — na wszystko my ślepi —
Że taka rzecz się właśnie chłopaczka uczepi?!

(znowu z trwogą)

Ktoś krzyknął!... Skrzat czy karzeł?... Pietrze!
Ktoś tam woła...
Na wierchu!

(wybiega na małe wzgórze i patrzy ponad wody jeziora. Przyłączają się do niej rodzice Solwejgi i Helga)

Nikogo tam nie widać zgoła...
OJCIEC SOLWEJGI: (po namyśle) Tem gorzej!
AASA: (z płaczem)
O, mój jagniak zgubiony! Mój luby!...
OJCIEC. (potakując łagodnie)
Zgubiony! Tak, to prawda!...
AASA: E, smalone duby!
Chłop z niego, jako kryształ...
OJCIEC: Ty głupia!...
AASA: Mów o mnie,
Co zechcesz, lecz o nim nie! Powiadam przytomnie:
Chłop z niego, jak kryształ...
OJCIEC: (głosem przytłumionym i z łagodnem spojrzeniem)
Stracony na wieki!
AASA: (z trwogą)
O, Pan Bóg go z swojej nie puści opieki!
OJCIEC:
Że grzesznik jest z niego, zaprzeczyć czyż może?
AASA: (żywo)
Lecz zato w powietrznym cwałuje przestworze!
MATKA SOLWEJGI: Czyście bez rozumu?
OJCIEC: Cóż wy nam bajecie?
AASA: Podoła największym ciężarom na świecie,
Niech tylko wyrośnie doczysta, do znaku!
OJCIEC: Wtedy go pewnikiem ujrzycie na haku.
AASA: (krzyczy) O mój Panie Jezu!...
OJCIEC: Niechno kat go schwyci,
Już on tam się pychą swoją nie poszczyci!
AASA: (otumaniona)
Od tej waszej mowy ja zwarjować muszę!
Ach, trzeba go szukać!...
OJCIEC: Tak, ratować duszę!
AASA: I ocalić ciało! Gdziekolwiek on będzie —
W mocy zła, czy w bagnie — znajdę ja go wszędzie
OJCIEC: Perć...
AASA: Nie opuszczajcie mnie, biednej kobiety!
OJCIEC: Obowiązek chrześcijan...
AASA: Więc tamci, niestety,
To same pogany... Pomocy nie dali!
OJCIEC: Zbyt dobrze go znają.
AASA: Na niego za mali!

(załamując ręce)

I pomyśleć sobie: zginąć ma to chłopię!
OJCIEC: Tutaj jakieś ślady!
AASA: Spieszmy po tym tropie!
OJCIEC: Pójdziemy go szukać przy naszym szałasie.

(idzie naprzód z żoną)

SOLWEJGA: (do Aasy) Mówcie mi coś jeszcze!
AASA: (ociera sobie oczy) O nim?
SOLWEJGA: O nim!
AASA: (uśmiecha się i nagle podnosi głowę do góry)
Zda się,
Padłabyś z znużenia, gdybym ci tak miała
Opowiedzieć wszystko!
SOLWEJGA: Jestem wytrzymała...
Prędzej wy się, matko, znużycie ode mnie...
Słuchać mi przyjemnie.

Nagie, niskie wzgórze śród wysokich gór.
W głębi turnie. Długie cienie ścielą się po ziemi. Dzień ma się ku schyłkowi.

PEER: (nadbiega w wielkich podskokach i zatrzymuje się nad zboczem)
Ha! Wybiega za mną wszyściutko, co żyje!
Wieś się uzbroiła w strzelbiczki i kije.
Na czele haegstadzki gazda klnie i krzyczy:
„Łapać mi Peer Gynta, nie puszczać zdobyczy!“
To nie bój z kowalem! To życie! Niedźwiedzi,
Zda się, szpik we wszystkich kościach moich siedzi!

(w podskokach, wymachując rękami)

Walić, tłuc, pieniste wstrzymywać siklawy —
To mi są rozkosze! To mi żywot prawy!
Smreki z korzeniami wyrywać ze ziemi,
Nie jakiemiś bzdurstwy durzyć się głupiemi

(wzgórzem biegną trzy juhaski, śpiewając)

TRZY JUHASKI:
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi otwarte będą w naszej chacie!
PEER: Czego tak wrzeszczycie?
TRZY JUHASKI: Przyzywamy dzisiaj
Wilkołaka, Skrzata i Czarnego Misia.
PIERWSZA JUHASKA:
Chodźże, Wilkołaku, chodźże, kochający!
DRUGA JUHASKA: Chodź, Misiu, poszalej!
TRZECIA JUHASKA: Jest izdebek więcej,
A wszystkie otwarte!...
PIERWSZA JUHASKA: Kto kocha, szaleje!
DRUGA JUHASKA: A kto zaś szaleje, ten kocha!
TRZECIA JUHASKA: Nadzieję
Kto stracił i chłopca, tego los już taki,
Że ma kochać Skrzaty, Misie, Wilkołaki!
PEER: A gdzież wasze chłopcy?
TRZY JUHASKI: (trzęsąc się ze śmiechu)
Zginęli na wieki!
Nie wrócą z za góry, nie wrócą z za rzeki!
PIERWSZA JUHASKA:
Mój mnie nieustannie słodkie szeptał słowa,
A dzisiaj go stara ułapiła wdowa.
DRUGA JUHASKA:
Mój się na północy spiknął z cyganichą;
Włóczy się po świecie, dolę miewa lichą.
TRZECIA JUHASKA:
A mój dzieciąteczku głowinę rozstrzaskał,
Kat pod szubienicą w karczek go pogłaskał.
WSZYSTKIE JUHASKI:
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi otwarte będą w naszej chacie!
PEER: (jednym skokiem stanął między niemi)
Ja wasz Skrzat, wasz chłopiec!
PIERWSZA JUHASKA: Ejże!
PEER: Trzem dogodzę!
WSZYSTKIE TRZY RAZEM:
Taki z ciebie harnaś?
PIERWSZA JUHASKA: Szałas nasz po drodze.
DRUGA JUHASKA: Jest miód.
PEER: Niech się leje!
TRZECIA JUHASKA: Ha! Dzisiaj z wieczora
Nie będzie tu pusta ni jedna komora!
DRUGA JUHASKA: (całuje go)
Jak żarne żelazo, tak się cały płoni!
TRZECIA JUHASKA: (całuje go)
Jak te oczy trupka na dnie czarnej toni!
PEER: Serce pełne żądzy, dusza płaczu bliska,
Źrenice się śmieją, a ból gardło ściska!
TRZY JUHASKI: (wykrzywiając się górom, krzycząc i śpiewając)
Wierchu Wilkołaczy, Czarny Misiu, Skrzacie!
Dzisiaj drzwi zamknięte będą w naszej chacie!

W górach Rondenu.
Zachód słońca, naokoło żagwiące się szczyty śnieżne.

PEER: (zjawia się wzburzony i zdziczały)
Zamek na zamku się piętrzy —
Cudny powietrzny świat!
Stój! Czekaj! Od myśli prędszy
W przepaść otchłanną wpadł.
Na wieży do lotu się zrywa
Skrzydlaty chyży kur,
I znowu żleb czarny pokrywa
Ten widziadlany twór.
Przez mgławic promienne dymy
Tłum dziwnych strzela drzew:
Na czaplich nóżkach olbrzymy —
Zniknęli, jak lekki wiew.
Tam, jakby przebłysk tęczy.
Skąd wziął się ten świetlny ruch?
Ach, wszystko to mnie męczy.
Snać oszaleje mój duch!
Płonę, jak ogień płonie,
Nie wiem, co góra, co dół:
Zda się, że ktoś me skronie
W żelazną obręcz skuł!

(obsuwa się na ziemię)

Nasamprzód ten cap i ta ściana
Gendynu — ten kłamstwa stek —
Ta chwila szałem pijana,
Gdym z panną młodą zbiegł;
Ten pościg sępiego tłumu;
Rozpusta aż z trzema wraz!
Ach, trzeba być bez rozumu!
Czas mi się wyrwać, czas!

(wzrok, jakby zmartwiały, wlepia wgórę)

Dwa orły!... Żórawi tam klucze
Do cieplic uchodzą już!
A ja się tu próżno włóczę,
Nędzny zamiatam kurz.

(zrywa się jednym skokiem)

Polecę! Wykąpię się w burzy,
Wichrów obejmę ster,
Ma dusza się cała zanurzy
W chrzcielnicy słonecznych skier!
Szał mnie poniesie w przestworza,
Nad szczyty, nad obszar pól;
Przewalę się potem przez morza,
Mocniejszy, niż Anglji król.
Ha, śmiejcie się, głupie dziewuchy!
Wyruszam na wielki łów!
Na drwiny wasze ja głuchy,
Nie wrócę — lub wrócę znów...
Gdzie orły się oba podziały? —
Zniknęły w dalekich mgłach...
Tam zamek wyrasta wspaniały,
Potężny obłoczny gmach.
Ha! Ha! Teraz oczy go moje
Poznają... A niech mnie grom!
Rozwarte naoścież podwoje!
To dziada nowiutki dom!
Waliły się stare ściany —
Do reszty, płocie, się wal!
Gdzieś stał, dziś tłum idzie w tany
Śród rozświetlonych sal.
Ksiądz proboszcz w kieliszek dzwoni,
Kapitan przy butli zmiękł —
Wargami przylepił się do niej,
A potem trzask i brzęk!!
Na szczerby rozprysła się flasza,
Lustro nie warte plew!
Cóż, matko? Hej, dobra nasza!
Święci się Gyntów krew!
Rumory i krzyki dokoła,
Tłumi się gości rój,
Kapitan na Piotra woła,
Ksiądz proboszcz wzniósł toast twój,
I krążą puhary, butelki —
„Żyj, Pietrze, i kochaj nas!
Z wielkiegoś powstał i wielki
Będziesz, gdy przyjdzie twój czas!”

(rzuca się naprzód, uderza jednak nosem o skały i pada na ziemię — leży)
Zbocze górskie.
Drzewa szumią, gwiazdy przezierają poprzez listowie, ptaki śpiewają w konarach drzew. KOBIETA w zieleni idzie naprzód. Za nią PEER GYNT z gestami zakochanego.

KOBIETA W ZIELENI: (staje, odwraca się)
To prawda?
PEER:

(z ruchem palców, jakgdyby podrzynał sobie gardło)

Tak prawda, jak Piotrem się zowię,
Że dziewki tak pięknej nie mają królowie!
A poszłabyś ze mną? Nie będzie-ć żałośnie —
Nie każę ci siadać przy igle ni krośnie,
Zaś jadła dam tyle, aż wyjdą ci oczy, —
Nigdy się do twoich nie wezmę warkoczy!...
KOBIETA W ZIELENI: I bić mnie nie będziesz?
PEER: Jakżeby królewic
Skakać mógł z palicą do przecudnych dziewic?!
KOBIETA W ZIELENI: Królewic?
PEER: A juści!
KOBIETA W ZIELENI: Ja królewską córą!
PEER: Co mówisz? To ślicznie! Będziemy więc górą!
KOBIETA W ZIELENI:
Tam w turniach Rondenu lśni pałac ojcowski.
PEER:
I ma mać w swym zamku nie doznaje troski.
KOBIETA W ZIELENI:
Znasz ty mego ojca, cnego króla Broze?
PEER: Znasz ty moją matkę, cną królowę Aazę?
KOBIETA W ZIELENI:
Gdy ojciec mój ryknie, drżą w posadach skały!
PEER: Gdy matka ma krzyknie, łamią się w kawały!
KOBIETA W ZIELENI:
Gdy ojciec mój skoczy, to aż do obłoków!
PEER: Niema dla mej matki za bystrych potoków!
KOBIETA W ZIELENI:
Nie masz innych strojów ponad te łachmany?
PEER: Zobaczysz w niedzielę, jak będę ubrany!
KOBIETA W ZIELENI:
Ja i w dzień powszedni w jedwabiach i złocie.
PEER: Suknia, jak u dziewki w polu, przy robocie.
KOBIETA W ZIELENI:
Tak, prawda! Lecz widzisz, panie mój łaskawy,
U nas się inaczej przedstawiają sprawy:
Tu, w Ronde, w tych górach, jest obyczaj taki,
Że na wszystko patrzym ze strony dwojakiej —
Zamku mego ojca ujrzawszy ogromy,
Gotów jesteś myśleć, że to głaźne złomy.
PEER: Tak samo, jak u nas: gdy cię tam sprowadzę,
Widzieć będziesz w złocie brud tylko i sadzę;
Szmat się li dopatrzysz — mówię bez ochyby —
W tem, co my za szkliste uważamy szyby.
KOBIETA W ZIELENI:
A więc to, co czarne, uchodzi za białe.
PEER: Tak jest, a, co wielkie, wygląda na małe.
KOBIETA W ZIELENI: (rzuca mu się na szyję)
Widzę, że do siebie przystajemy godnie.
PEER: Jak grzebień do włosów, a do nogi spodnie.
KOBIETA W ZIELENI: (woła ku żlebowi)
Zjaw się, mój rumaku, nieś nas chmurnie, górnie!

(zjawia się olbrzymi wieprz z liną, zamiast uzdy, i z sta­rym workiem, zamiast siodła. Peer wskakuje na niego i sa­dowi przed sobą Kobietę w zieleni)

PEER: Hejże! Pocwałujem przez rondyjskie turnie!
Żwawiej, mój rumaku! Rumaku mój tęgi!
KOBIETA W ZIELENI: (rozczulona)
Wczoraj było we mnie coś, jak z niedołęgi,
A dzisiaj... Nikt nie wie, do czego się budzi.
PEER: (tłukąc wieprza, który ich unosi)
Poznać po uprzęży znakomitych ludzi!

Zamek królewski Starca z Dowru.
Wielkie zgromadzenie podjadków nadwornych, krasno­ludków, duchów ziemnych, STARZEC Z DOWRU, w koronie i z berłem w ręku, siedzi na królewskiem krześle. Po obu stronach jego dzieci i krewni najbliżsi, PEER GYNT stoi przed nim. W sali wielkie poruszenie.

PODJADKI NADWORNE:
Zarznąć go, zarznąć! Ten zuchwalec
Naszego króla uwiódł dziecię.
MŁODY PODJADEK: Czy go ukąsić mogę w palec?
INNY: Ja go za włosy, jeśli chcecie!
DZIEWCZYNA Z PODJADKÓW:
A ja w kolano — niech go boli!
CZAROWNICA: Czy zapeklować mam go w soli?
INNA: (z nożem rzeźnickim w ręku)
Czy go usmarzyć, czy na rożnie
Upiec?
STARZEC Z DOWRU:
Ostrożnie, powiadam, ostrożnie!

(na dany przez niego znak zbliżają się ku niemu jego za­ufani)
Na psy zeszliśmy ostatniemi laty;

Ot, że tak powiem, wciąż bierzemy baty.
Ta pomoc ludzi przydać się nam może,
A przytem, widno, chłopisko jest hoże;
Moc z niego tryska porządna i zdrowie!
Prawda, że tylko o jednej jest głowie,
Lecz i ma córka więcej nie posiada.
Sczezła gdzieś nasza trójgłowa gromada,
Dwugłowych dudków jeszcze coś tam będzie
Ale ich wartość — jak wszystko i wszędzie!

(do Peer Gynta)

Chcesz, by ci córkę za małżonkę dano?
PEER: Chcę! Lecz i państwo, jako ślubne wiano —
STARZEC Z DOWRU:
Połowę weźmiesz, póki jeszcze żyję,
Resztę po śmierci — moje to, nie czyje.
PEER: Zgadzam się na to.
STARZEC Z DOWRU: Chłopcze, mała chwilka...
Musisz nam także dać przyrzeczeń kilka...
Jeżeli złamiesz choć jedno, odrazu
Życie z mojego utracisz rozkazu.
Naprzód ci powiem otwarcie i szczerze,
Iż za Rondenu nie wyjdziesz rubieże
I że unikać będziesz ty, mój synu,
Światłości dziennej i wszelkiego czynu.
PEER: Gdy się jest królem, to wszystko jak z płatka
Idzie —
STARZEC Z DOWRU: A teraz weźmiemy gagatka
Na drobną próbę —

(podnosi się na tronie)

NAJSTARSZY Z PODJADKÓW DOWRU:
Zważaj, chłopcze luby,
Ażebyś wyszedł zwycięsko z tej próby;
Orzech niełatwy do zgryzienia czeka!
STARZEC Z DOWRU:
Czem się podjadek różni od człowieka?
PEER: Właściwie niczem — są, jak dwie kropelki,
Jeno, że mały szczypie, gryzie wielki.
Całkiem, jak u nas, gdy się tylko zdarzy
Jaka sposobność... Człek człekowi wraży.
STARZEC Z DOWRU:
I owszem, jedno między nami zdanie.
Lecz dzień jest także równy dniu, a przecie
Jakaś różnica się znajdzie... Me dziecię,
Uważaj dobrze, a wszystko ci stanie
Żywo przed oczy... Tam, w promieniach słońca,
Mówią: „Człowieku, bądź sobą!” Bez końca
To powtarzają, zaś przy naszym żłobie
Prawi się mądrze: „A ty wystarcz sobie!”
PODJADEK NADWORNY: (do Peer Gynta)
Głębokie? Prawda?
PEER: Niebardzo mi jasne.
STARZEC Z DOWRU:
Wielkie te słowa uważaj za własne,
Jedyne hasło.
PEER: (drapie się w głowę)
Tak, ale...
STARZEC Z DOWRU: Bez „ale” —
Musisz, chcąc tutaj być panem!
PEER: Wspaniale!
Są gorsze rzeczy na świecie.
STARZEC Z DOWRU: A potem
Musisz się z naszym oswoić żywotem.

(daje znak — dwa podjadki o głowach świńskich w białych szlafmycach wnoszą jedzenie i picie)

Krowa cię plackiem, wół uraczy miodkiem;
Nic to, czy z kwaśnem spotkasz się, czy z słodkiem,
Grunt, że to wszystko robione jest w domu.
PEER: (odsuwa jadło i napój)
Waszego wiktu nie życzę nikomu.
Widno mi gardłem wyjdzie taka pasza!
STARZEC Z DOWRU:
Do tego jadła jest i złota czasza;
A kto tę czaszę posiadł, ten u mojej
Córki w ogromnych zawsze łaskach stoi.
PEER: (rozważając sobie)
Jest napisano: „Zmuszaj swą naturę!”
I ja się zmuszę chłeptać waszą lurę —
Wszystko mi jedno...

(poddaje się)

STARZEC Z DOWRU: To dowód rozsądku.
PEER: Najtrudniej zawsze przecież jest z początku.
STARZEC Z DOWRU:
Rzucić też musisz chrześcijańskie suknie;
Bo tutaj, w Dowrze, wiesz, przy każdem włóknie
Bywają czynne tylko nasze dłonie,
Oprócz jedwabnej wstążki na ogonie.
PEER: (z złością) Nie mam ogona!
STARZEC Z DOWRU: Zaraz to się złoży.
Proszę mu przypiąć, mości podkomorzy,
Mój własny ogon odświętny.
PEER: Za duże,
Za duże drwiny!
STARZEC Z DOWRU: Śmiałbyś mojej córze
Z gołym zalecać się zadkiem?!
PEER: Co? W zwierzę
Zamieniać człeka?!
STARZEC Z DOWRU: Zaraz cię uśmierzę:
Dworskiego chcę mieć w tobie konkurenta,
Bo, musisz wiedzieć, my w wielkie li święta
Stroimy w wstęgę podobną nasz tyłek.
PEER: (w zadumie)
Człek, powiadają, jest, jak dech, jak pyłek —
Trzeba się poddać, to będzie najlepiej! —
Więc — niech mi waćpan ten ogon przyczepi!
STARZEC Z DOWRU:
Mądrala z ciebie! Będziesz mi pociechą.
PODJADEK NADWORNY:
A teraz spróbuj pokręcić tą wiechą!
PEER: (podrażniony)
Jakież to jeszcze macie wy zamiary? —
Może i swojej mam się wyrzec wiary?
STARZEC Z DOWRU:
Nie! Nikt ci wiary odbierać nie będzie;
U nas swoboda panuje w tym względzie.
Poznać nas po tem, jak się je, jak chodzi;
Jedz i ubieraj się, jak my!.. Nie szkodzi,
Że zowiesz wiarą, co my zwiemy trwogą,
PEER: Wyznać ci muszę, żeś jest, swoją drogą,
Daleko lepszy, niżby sądzić można.
STARZEC Z DOWRU:
I owszem, owszem — winna być ostrożna
Wszelaka dusza w swej wierze zbyt skorej;
Lepsi jesteśmy, niż świadczą pozory,
I to jest właśnie, co nas od was dzieli.
Lecz dosyć tego! Bądźmy dziś weseli!
Hejże, muzyka! Hej, dowerskie lutnie!
Niech nam tancerka piękny taniec utnie!

(muzyka, taniec)

PODJADEK NADWORNY: Podoba ci się?
PEER: Hm!
STARZEC Z DOWRU: Tylko bez strachu.
Powiedz, co widzisz! Powiedz, miły gachu!
PEER: Widziadła widzę okropne — przed nami
Jakoweś krówsko wali kopytami
W baranie żyły; przy strasznym odgłosie
Tańczy w porteczkach rozsierdzone prosię.
PODJADEK NADWORNY: Pożreć go!
STARZEC Z DOWRU: Patrzy on jeszcze, jak człowiek,
Zważcie!
DZIEWCZYNA Z PODJADKÓW:
Wyłupić mu ślepie z pod powiek,
Odgryźć mu uszy!
KOBIETA W ZIELENI: (z płaczem)
Takaż to nagroda!
Myśmy tańczyły, ja i siostra młoda!
PEER: Ty? A i owszem... Nie jestem uparty.
To tylko żarty były, tylko żarty!
KOBIETA W ZIELENI: Szczerze to mówisz?
PEER: Mówię całkiem szczerze...
Muzyka — taniec — a niech kat mnie bierze!...
Poprostu cudne!
STARZEC Z DOWRU: Niech się nikt nie ludzi:
Taka już bywa natura u ludzi —
Raz się czepiwszy, przylega na zawsze;
Chociażby rany odnieśli najkrwawsze,
W spotkaniu z nami zasycha im blizna!
A przecież zięć mój, każdy mi to przyzna,
Rad chrześcijańskie ściągnął szarawary,
Rad się też miodu napił z naszej czary,
Dał sobie przypiąć ogon — jednem słowem
Wypełnił wszystko, chętny w tem i owem,
Tak, iż myślałem — otwarcie powiadam —
Że już na zawsze wyleciał zeń Adam,
A on znów tutaj!... Próby trzeba dużej,
Zanim się taki twardosz wynaturzy.
Potrzeba leku —
PEER: Leku?
STARZEC Z DOWRU: Tak! Wprzód natnę
Lewe ci oko, by było podatne,
Widzisz, do zezu, gdyż tylko w ten sposób
Będziesz mógł patrzeć wzorem naszych osób;
Potem i prawe oko ci wykroję,
PEER: Czyś ty pijany?...
STARZEC Z DOWRU: (kładzie na stole kilka ostrych narzędzi)
Ot, narzędzia moje...
Dostaniesz także okulary, klapy,
Jakie na świecie zwykły nosić szkapy.
Wówczas dopiero — proszę, pomyśl sobie —
Ujrzysz mą córkę w całej jej ozdobie,
Nie będziesz plótł mi o świni, czy krowie.
PEER: Czyś ty ogłupiał?
NAJSTARSZY Z PODJADKÓW DWORSKICH:
Mądrość w każdem słowie
Naszego władcy — nie on, tyś jest głupi!
STARZEC Z DOWRU:
Wówczas się dusza twoja rozskorupi,
Unikniesz wówczas rozwagi — rozwagi,
Niejednej męki i niejednej plagi.
Bo — pomyśl tylko — naco ci te oczy,
Z których się tylko słona gorycz toczy?
PEER: Owszem, wszak nawet mówi Pismo Święte:
Gorszy cię oko, niech będzie wyjęte!
Jednakże — proszę, powiedz, mądra głowo,
Kiedyż to oko wróci się na nowo?
STARZEC Z DOWRU: Nigdy!
PEER: A zatem zaraz będę w drodze.
STARZEC Z DOWRU: Cóż ty zamierzasz uczynić?
PEER: Odchodzę!
STARZEC Z DOWRU:
Inak jest, bratku, w naszej ojcowiźnie:
Kto się tu wśliznął, ten się nie wyśliźnie.
PEER: By mnie zatrzymać, myślisz gwałtu użyć?
STARZEC Z DOWRU:
Mój królewiczu! Przestańże się durzyć:
Trochę rozsądku nigdy-ć nie zawadzi.
Sam przecie widzisz: jesteśmy ci radzi,
Gdyż na podjadka wielkie masz zdolności —
Chceszże nim zostać?
PEER: Ot, rzeknę najprościej:
Chcę, bo powiadam, czegoż człek nie zrobi,
Gdy się dla niego i żona sposobi
I jakietakie królestwo... Lecz, wiecie,
Wszystko ma wreszcie swój koniec na świecie.
Chwost wasz przyjąłem, gdyż myślę, rzecz prosta,
Że, jeśli zechcę, pozbędę się chwosta.
Ściągnąłem spodnie, gdyż strasznie dziurawe,
A przytem sądzę, tak na dobrą sprawę,
Wciągnąć je można zpowrotem. A dalej,
Choć się tych waszych zwyczajów nie chwali,
Można się do nich nagiąć, ani słowa!
Chętnie przysięgnę, że dziewką jest krowa,
Boć człek przysięgę strawi, jeśli zechce...
Ale, powiadam, wcale mnie nie łechce
Myśl, abym miał się wyrzec już na wieki
Swojej ludzkości! Od tegom daleki,
Bym miał pozostać z wami po wsze czasy,
Bym już nie wrócił do swej dawnej krasy,
Bym miał podjadkiem czuć się w każdym calu —
Tego zanadto!
STARZEC Z DOWRU: Milcz-że, ty mądralu,
Bo się rozzłoszczę! Z nami tu nie żarty!
Czy wiesz, z kim mówisz? Nie bądź mi uparty!
Córkę-ś mi uwiódł! —
PEER: Kłamiesz w żywe oczy!
STARZEC Z DOWRU: Teraz się żeń z nią!
PEER: Śmiesz mi?...
STARZEC Z DOWRU: Zbyt ochoczy
Jesteś do krzyku! Zaprzeczyć się nie da:
Tyś jej pożądał!...
PEER: (wydymając wargi) Tylko tyle? Bieda,
Że też nic więcej!
STARZEC Z DOWRU: Na jedną wy modłę,
Wy, wszyscy ludzie! Kreatury podłe,
Ducha na ustach macie, ale szczęście
W tem li widzicie, co zdobędą pięście.
Samo żądanie, myślisz, nic nie znaczy?
Zaraz to język mój ci wytłumaczy!
PEER: Już ja się nie dam wziąć na lep ten!
KOBIETA W ZIELENI: Wietrzę,
Że niezadługo będziesz ojcem, Pietrze.
PEER: Puśćcie mnie! Puśćcie!
STARZEC Z DOWRU: Ano, w koźlej skórce
Poślemy-ć dziecko, któreś mojej córce...
PEER: (ociera sobie pot z czoła)
Raz już się zbudzić!...
STARZEC Z DOWRU: Czy posłać je mamy
Na dwór królewski?
PEER: Poślijcie je, chamy,
Wiecie, do gminy!
STARZEC Z DOWRU: Królewski mój panie,
Co raz się stało, już się nie odstanie!
I tak rość będzie on, jak trawa wiosną —
Takie mieszańce bardzo prędko rosną.
PEER: Raz się, mój stary, pozbądźmy tych bredni,
I ty na rozum zbierz się odpowiedni,
Droga dziewico! Anim ja królewic,
Anim bogaty, więc, jedyna z dziewic,
Czy tak, czy owak zechcesz patrzeć na mnie,
żadnych korzyści — powiadam niekłamnie —
Mieć stąd nie będziesz.

(Kobiecie w zieleni zrobiło się źle, dziewczęta ją wyprowadzają)

STARZEC Z DOWRU: (spogląda na niego chwilę z głęboką pogardą — potem mówi)
Rozbić mi to marne
Bydlę o skały!...
MŁODE PODJADKI: W jelenia i sarnę
Wprzód się zabawmy z nim, w kotka i myszkę!
STARZEC Z DOWRU:
Owszem; tymczasem ja moją zadyszkę
Troszeczkę prześpię... Troszeczkę przedrzemię...
Dobranoc!

(odchodzi)

PEER: (ścigany przez młode podjadki)
Puść mnie! puść mnie, czarcie plemię!

(chce się wydostać kominem)

MŁODE PODJADKI:
Kąsać go ztyłu, krasnoludki, gnomy!
PEER: Aj!

(usiłuje przedostać się przez otwór piwnicy)

MŁODE PODJADKI: Zamknąć wejścia!
PODJADEK NADWORNY:
Bawią się! Oskomy
Nie brak tym małym.
PEER: (walcząc z małym podjadkiem, który go gryzie w ucho)
Precz, djabły!
PODJADEK NADWORNY: (bije go po palcach)
Bez krzyku!
Że to królewska krew, nie widzisz, smyku?
PEER: Jest szczurza jama!

(podbiega)
MŁODE PODJADKI: Zatkać jamę szczurzą!

PEER: Te łotry, widzę, mają sprawność dużą!
MŁODE PODJADKI: Szarpać!
PEER: (biega naokoło)
Ach, czemuż nie jestem ja myszą?!
MŁODE PODJADKI: (otaczają go)
Zamykać koło!
PEER: (jęczy) Zbóje, ledwie dyszę!
Czemuż nie jestem wszą! (pada na ziemię)
MŁODE PODJADKI: Wydrzeć mu ślepie!!
PEER: (pod naciskiem podjadków)
Matko! Ratunku! Już ledwie się trzepię!

(dzwony kościelne wdali)

MŁODE PODJADKI:
Dzwony!.... Wychodzi ten w czerni...

(podjadki pierzchają wśród krzyku i wrzawy — gmach się zapada — wszystko znika)
Mrok głęboki,
(słychać jak PEER GYNT uderza wielką gałęzią naokoło siebie)

PEER: A kto ty?
GŁOS Z MROKU: Jestem sam sobą!
PEER: Nie baw mi się w płoty!
Z drogi! Hej!
GŁOS: Obejdź! Miejsca aż za wiele!
PEER: (chce w innem przejść miejscu, ale spotyka się z oporem)
Kim ty?
GŁOS: Sam sobą! A ty, mój aniele,
Możesz to również powiedzieć?
PEER: Czy mogę?
Mogę, gdy zechcę! Utoruję drogę
Tym mieczem! Strzeż się! Już pada! Już pada!
Z rąk króla Saula padło stu, gromada
Padła tysiączna z ręki Piotra Gynta!

(uderza naokoło siebie)

Kim ty?
GŁOS: Sam sobą!
PEER: Ot, błazeńska finta!
Tłumacz się jaśniej! Cóż tu jest przede mną?
Co?
GŁOS: Wielki Krzywy.
PEER: Nazbyt mi tajemną
Przemawiasz mową! Z drogi ty, mój Krzywy!
GŁOS: Obejdź mnie, Pietrze!
PEER: O nie, jakom żywy!
Przedrę się!

(bije naokoło siebie)

Zginął!

(chce iść naprzód, ale spotyka się z oporem)

Cóż to, jest ich więcej?
GŁOS: Nie. tylko jeden —
PEER: Do kroćset tysięcy!
GŁOS: Jeden jest tylko Krzywy, który ginie
I znów powstaje w tej samej godzinie,
Krzywy, co umarł i Krzywy, co żyje...
PEER: (rzuca gałąź)
Jakieś się tutaj czarodziejstwo kryje —
Ktoś broń mi zaklął — a zatem — do pięści!

(przedziera się)

GŁOS: Tak, ufaj pięści, a wraz się poszczęści
Wszystko, co zechcesz... O, dojdziesz wysoko!
PEER: (wraca się)
Czy wstecz, czy naprzód, nic nie widzi oko!
Jednakie dzieje — tędy, czy owędy!
To tu, to tam jest! Daremne zapędy!
Ktoś ty? Odpowiedz! Daj się widzieć!
GŁOS: Jestem
Krzywy...
PEER: (kierując się poomacku)
Ni zmarły, ni to żyw! Szelestem
Łudzi mnie jakimś. Niewidzialna masa,
Lepka, rozlazła, a mruczy, jak z lasa
Niedźwiedź, zaledwie zbudzony.

(krzyczy)

Więc dalej!
Wal!
GŁOS: Krzywy zmysły ma zdrowe. Nie wali!
PEER: Musi!
GŁOS: Nie! Krzywy bez walki zwycięża.
PEER: Żeby to człowiek mógł dobyć oręża
Choćby na karła, choćby na podjadka,
Który do twego zabiera się zadka,
A nie daremnie w puste ciąć powietrze!
Teraz on chrapie! Krzywy!
GŁOS: Czego, Pietrze?
PEER: Użyj przemocy!
GŁOS: O nie! Gdyż powoli
Zwycięża wielki Krzywy!...
PEER: (gryzie się w łokcie i ręce)
A, niech boli!
Gryźć się i szarpać będę! Kły, paznokcie
Niech mi się wryją w te piersi i łokcie!
Muszę zobaczyć, jak ma krew się sączy.

(słychać jakgdyby uderzenie skrzydeł wielkich ptaków)

KRZYK PTAKÓW: Krzywy, czy idzie?
GŁOS Z MROKU: Idzie, idzie rączy!
KRZYK PTAKÓW:
Zlećcie się, siostry, zbliska i zdaleka!
PEER: Chcesz li, dziewczyno, ratować człowieka?
Nie patrz tak trwożnie, o, nie patrz tak skromnie!
W łeb mu psałterzem! Inaczej już po mnie!
KRZYK PTAKÓW: Chwieje się, chwieje!
GŁOS: Już on nasz!
KRZYK PTAKÓW: Hej, siostry!
PEER: Nie męczcie mnie tak! Ból to nazbyt ostry,
Zbyt drogo człowiek okupuje życie!

(pada)

KRZYK PTAKÓW:
Pada! Hej, Krzywy, już po jego bycie!
Brać się do niego! Rozszarpać!

(zdala słychać dzwony i pobożne śpiewy)

KRZYWY: (maleje coraz to bardziej, wkońcu znika)
Niestety.
Był nazbyt silny! Przy nim są kobiety.

Wschód słońca.
W górach przed szałasem Aasy. Drzwi zaryglowane. Naokół pustka i cisza.

PEER: (śpi obok szałasu — budzi się, spogląda tępym i leniwym wzrokiem naokoło — splunąwszy)
Żeby to człowiek miał solone śledzie.

(spluwa znowu; równocześnie spostrzega HELGĘ, nad­chodzącą z koszem żywności)

Mała, ty tutaj? A cóż cię tu wiedzie?
HELGA: Solwejga...
PEER: (zrywa się) Gdzież jest?
HELGA: O, tam za szałasem.
SOLWEJGA: (niewidzialna) Ani się ruszaj!
PEER: (staje w miejscu) Myślisz, że ci czasem
Zrobię co złego!
SOLWEJGA: Wstydź się!
PEER: Wiesz, dziewucho,
Gdziem noc przepędził? Było ze mną krucho —
Gziła się ze mną ta w sukni zielonej.
SOLWEJGA:
Dobrze, iż we wsi uderzono w dzwony...
PEER: Cóż Piotra Gynta to obchodzi? Boże!
Coś powiedziała?
HELGA: (z płaczem) Pędzi, ile może!

(biegnie za Solwejgą)

Czekaj!
PEER: (chwyta ją za ramię)
Patrz, mała, ja ci coś pokażę:
Srebrny guziczek... Otrzymasz go w darze,
Jeśli się wstawisz za mną!
HELGA: Puść mnie do niej!
Tam masz jedzenie.
PEER: Niech cię Pan Bóg broni,
Gdybyś...
HELGA: Chcesz zjeść mnie?
PEER: (łagodnie — puszcza ją)
Nie, tylko ogromnie
Proś ją, ażeby pamiętała o mnie!

(HELGA wybiega)






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Jan Kasprowicz.