Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A ludzie!... Niech tylko schwycą go w swe dłonie!
Sprobujcie, gdy chcecie! Już ja go obronię!
Potrzebny mi! Czart jakiś wlazł w tego psiawiarę!

(odwraca się do Solwejgi)

To syn mój? Czyż być może? Ach, za jaką karę
Spotkało mnie to wszystko! Któżby się nie zdumiał,
Że on, co tylko grozić i cyganić umiał,
Co moc miał tylko w pysku, teraz... święte nieba!...
Czy płakać, czy też śmiać się? Bo wiedzieć ci trzeba,
Że przeszliśmy niejedno: mąż mój pił, grosiwo
Rozrzucał na wsze strony, robił z siebie dziwo,
Wałęsał się po świecie. Szło nam coraz gorzej:
Więc w domu my oboje czas spędzali boży —
To znaczy ja i Pietrek — szukając pociechy
Na klęski, co się naszej uczepiły strzechy.
Nieszczęściu się opierać, spojrzeć doli w oczy
Z odwagą — na to siły zabrakło ochoczej.
A zresztą człek zapomnieć rad, co to jest nędza, —
Jak umie, tak od siebie złe myśli odpędza.
Jednemu trzeba wódki, drugi się tumani
Bajdami; wiec my takie zbiedzeni, stroskani,
Jęliśmy sobie gadać wszystko, co się zmieści:
O pięknych królewiczach głupie opowieści —
lotem była mowa, że czasem się zdarza,
Iż ktoś porywa sobie pannę od ołtarza...
Lecz któżby to przewidział — na wszystko my ślepi —
Że taka rzecz się właśnie chłopaczka uczepi?!

(znowu z trwogą)

Ktoś krzyknął!... Skrzat czy karzeł?... Pietrze!
Ktoś tam woła ...
Na wierchu!

(wybiega na małe wzgórze i patrzy ponad wody jeziora.
Przyłączają się do niej rodzice Solwejgi i Helga)

Nikogo tam nie widać zgoła...