Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W przepaść otchłanną wpadł.
Na wieży do lotu się zrywa
Skrzydlaty chyży kur,
I znowu żleb czarny pokrywa
Ten widziadlany twór.
Przez mgławic promienne dymy
Tłum dziwnych strzela drzew:
Na czaplich nóżkach olbrzymy —
Zniknęli, jak lekki wiew.
Tam, jakby przebłysk tęczy.
Skąd wziął się ten świetlny ruch?
Ach, wszystko to mnie męczy.
Snać oszaleje mój duch!
Płonę, jak ogień płonie,
Nie wiem, co góra, co dół:
Zda się, że ktoś me skronie
W żelazną obręcz skuł!

(obsuwa się na ziemię)

Nasamprzód ten cap i ta ściana
Gendynu — ten kłamstwa stek —
Ta chwila szałem pijana,
Gdym z panną młodą zbiegł;
Ten pościg sępiego tłumu;
Rozpusta aż z trzema wraz!
Ach, trzeba być bez rozumu!
Czas mi się wyrwać, czas!

(wzrok, jakby zmartwiały, wlepia wgórę)

Dwa orły!... Żórawi tam klucze
Do cieplic uchodzą już!
A ja się tu próżno włóczę,
Nędzny zamiatam kurz.

(zrywa się jednym skokiem)

Polecę! Wykąpię się w burzy,
Wichrów obejmę ster,