Peer Gynt/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Peer Gynt
Podtytuł Poemat dramatyczny w pięciu aktach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
AKT TRZECI.
W głębi lasu sosnowego.
Szary dzień jesienny. Śnieg prószy. PEER GYNT bez surduta ścina drzewo.

PEER: (uderza toporem w starą rosochatą sosnę)
Ej, twardy mi jesteś ty, mój druhu stary!
Lecz padniesz, choć siły posiadasz bez miary!

(uderza znowu)

Masz pancerz na sobie, koszulę ze stali —
Pomimo twej mocy, topór ten cię zwali.
O tak, tak! Potrząsasz ramiony jędrnemi;
Ja przecież cię muszę położyć na ziemi.
Drżyj z bolu i gniewu, ujść ci się nie uda.

(nagle urywa)

Wszak to tylko drzewo, a nie żadna złuda —
Nie żadna to postać w szyszaku i zbroi!
Obdarta li sosna przede mną tu stoi!
Walić takie drzewa, trud to wielki znaczy.
Lecz głupio, gdy przytem człek jeszcze majaczy!
Ale to się skończy — dość mi gubić oczy
W tej pustej przestrzeni, w tej mgławej zamroczy...

(zaciekle rąbie przez chwilę)

Tak, nie masz spokoju! Ścigany, jak zwierzę,
Nie wiesz, co to spokój, nie wiesz, gdzie twe leże! Matka ci do stołu nie nakryje w chacie,
Chcesz li jeść, sam sobie przynieść musisz, bracie,
Z lasu, albo rzeki; sam urąbać drzewa,
Sam ogień rozpalić! Tak to człek się miewa!
Chcesz ciepłe mieć suknie, sam upoluj kozła!
Masz li brać życzliwą, któraby ci zwiozła
Drzewa pod fundament? Sam w mitrędze wielkiej
Ścinać musisz słupy, dźwigać musisz belki.

(opuszcza topór, spogląda przed siebie)

Gmach będzie wspaniały! Wieżycą wystrzeli,
Z chorągiewką i kurkiem, powyżej tej bieli
Śnieżystych wierzchołków, a zasię na szczycie
Z drzewa sosnowego wytnę należycie
Piękną pannę morską o rybim ogonie!
Klamki będą żółte, mosiądzem zapłonie
I kur, a i szkła też poszukam gdzieś w świecie,
Że gęby z podziwu otwierać będziecie,
Kochani ludkowie, na to panowanie!

(śmieje się złośliwie)

Masz! Znowu majaki! Znowu się tumanię!
Nie wiem, co to spokój! A niechże się łudzę!

(uderza gwałtownie)

Dach z kory ochroni przeciwko szarudze!

(podnosi oczy wgórę ku drzewu)

Już drży, już się chwieje! Uderzę raz jeszcze,
A padnie, jak długi, na chrzęsty i dreszcze
Tych gęstych zarośli!

(zabiera się do ścinania gałęzi, nagle z wzniesionym przy­staje toporem)

Ktoś się ku mnie skrada...
Ty, gazdo haegstadzki?

(przykucnął za drzewem i rozgląda się wokoło)

Jakaś postać blada... Widać, przerażona... Rozgląda się z strachem...
Coś chowa ostrożnie, coś kryje pod łachem.
To sierp! Patrzaj, teraz położył na pniaku
Rękę, sierp wyciągnął i w ten raz do znaku
Odciął sobie palec! Krew się z niego leje...
Dłoń owinął szmatą i w nogi przez knieje!

(wstaje)

Coś go opętało! Głupiec, czy zuchwalec —
By tak bez potrzeby odciąć sobie palec!
A! Teraz rozumiem! Widno, mój rycerzu,
Nierad jesteś chodzić w żołnierskim kołnierzu!
Masz ruszać na wojnę, wolisz zostać w domu —
No, tak — ale, proszę, wytłumacz to komu,
Żeby się kaleczyć!... Że myśl taka w głowie
Urodzić się mogła, żeś miał chęć — na zdrowie!
Ale, by wykonać, tego, to już zgoła
Mózgownica moja zrozumieć nie zdoła.

(potrząsa głową i zabiera się dalej do roboty)
Izba Aasy.
Wszystko w nieładzie — skrzynie pootwierane, ubranie porozrzucane. — Kot na łóżku. AASA i ŻONA WYROBNI­KA KARI spiesznie pakują i starają się uporządkować izbę.

AASA: (nadbiega z jednej strony) Kari, słuchaj!...
WYROBNICA: Cóż tam?
AASA: (biegnie na drugą stronę)
Słuchaj, nie wiesz może,
Gdzie on mi się podział? Gdzie go szukać?... Boże!
Utraciłam zmysły... Co też człowiek czyni...
Tak... Czegoż ja szukam?... A, klucza od skrzyni...
WYROBNICA: Tkwi w zamku.
AASA: Ten skrzyp tam — cóżto? WYROBNICA: Wóz ostatni
Rusza do Haegstadu!
AASA: (z płaczem) Czemuż mnie z tej matni
Raz już nie wywiozą precz stąd w skrzyni czarnej!
Boże, bądź miłościw! Ach, ten żywot marny!
Czego nie wziął Haegstad, to władza zabrała;
Nawet nędzne łachy ściągnęli mi z ciała!
A niechże was Pan Bóg ciężko za to skarze!

(siada na krawędzi łóżka)

A teraz jesteśmy ostatni nędzarze!
Nikczemny był gazda, nikczemniejsi sędzie.
Nie było pomocy i znikąd nie będzie:
Piotr się gdzieś zagubił, przepadł mój obrońca!
WYROBNICA: Możecie tu mieszkać do samego końca.
AASA: O tak, razem z kotem mamy chleb łaskawy!
WYROBNICA:
Gorzkiej wam ten Pietrek nagotował strawy.
AASA:
Co? Pietrek? Nie gadaj! Bądźże mi z tem cicho!
Ingryda wyszła cało! Winne tutaj licho.
Temu, a nie komu czyńmy dziś wyrzuty:
Przez nie to mój Pietrek żywot ma zatruty.
WYROBNICA: Możeby z tem wszystkiem udać się do księdza?
Kto wie, jaka straszna morduje go nędza?
AASA: Do księdza? I owszem! Jużci, dobra rada!

(zrywa się)

Nie! Nie! Uchroń Boże!... Wszak mnie to wypada!...
Mój to obowiązek, a nie obcych ludzi,
Dopomóc synowi! Człek darmo się łudzi:
Nikt nam w naszej doli nie przyda ratunku...
Połatam mu kubrak, który w podarunku Otrzymał od kogoś... O, dziurami świeci!
A gdzie są pończochy?
WYROBNICA: Tam, śród tych rupieci.
AASA: (grzebiąc w rupieciach)
Cóż to ja znalazłam? Patrz, stara warzecha,
Którą się bawiła ta moja pociecha —
Odlewał guziki... O, matka pamięta,
Jak nieraz do izby wbiegał w wielkie święta,
Jak wołał do ojca ten mój syn jedyny:
„Dajże mi, tatusiu, kawałeczek cyny!”
A Jan mój powiada: „Cyna nie dla pana,
Masz tutaj koronę króla Chrystyjana,
Srebra, a nie cyny dla mej latorośli...”
Tak — Boże mu przebacz — coraz to wynioślej
Szastał się małżonek, Jan Gynt, tak, i złota
Nie umiał szanować, gdy przyszła ochota
Z kieliszeczkiem wina... O, są i skarpetki.
Patrzcie, same dziury! Trud będzie nieletki,
Lecz naprawić trzeba.
WYROBNICA: To i moje zdanie!
AASA: A potem się zaraz rzucę na posłanie...
Coś mnie kłuje w boku, w kościach jakieś bóle...

(uradowana)

O, patrz, pozostały dwie ciepłe koszule —
Zapomnieli o nich.
WYROBNICA: Tak jest, zapomnieli.
AASA: Jakby człowiek znalazł... O, święci anieli!
Tę jedną odłożym, lub nie, weźmiem obie,
Ma on bardzo liche koszulsko na sobie.
WYROBNICA: To grzech, matko Aazo!
AASA: Mała wina nasza:

Proboszcz przebaczenie dla wszystkich ogłasza.
Przed świeżo wybudowanym domem w lesie.
Jelenie rogi nad drzwiami. Śnieg wysoki — zmrok. PEER GYNT stoi przed drzwiami i przybija wielki drewniany skobel.

PEER: (śmieje się od czasu do czasu)
Zamek być musi, by się nie wdarły
Do mej świetlicy gnomy i karły!
Zamek być musi, by na pokoje
Nie chciały wtargnąć podjadków roje!
Pukają się do drzwi, skoro zmierzch zapada:
Hej, wpuść, Pietrze Gyncie! To nasza gromada!
Trzeszczym w palenisku, szeleścim w sienniku,
Potem w świat kominem, a jest nas bezliku!
Hi, hi! Pietrze Gyncie! Nie dadzą-ć obrony
Przeciwko złym myślom ściany, ani szpony!
SOLWEJGA: (zbliża się na nartach w chusteczce na głowie, z zawiniątkiem w ręku)
Pomagaj ci, Boże! Nie bądź krzyw mi, bracie!
Posyłałeś po mnie — jestem w twojej chacie!
PEER: Tyżeś to, Solwejgo?! Ty pod moim dachem?!
Stoisz tu przede mną, nie patrzysz ze strachem?!
SOLWEJGA:
Najpierw mi przez Helgę posyłałeś wieści,
Potem mi je nosił ten wiatr, co szeleści!
Kryły się też w słowach twojej matki starej,
Szeptały mi o nich widziadła i mary;
Te noce bezsenne, te dzionki w żałobie
Kazały co prędzej biegnąć mi ku tobie!
Żywot mi upływał bez żadnej pociechy,
Ni płacz nie był szczery, ani moje śmiechy...
A choć twych zamysłów nie zna nikt, prócz nieba,
Wiedziałam li jedno, co mi czynić trzeba.
PEER: A ojciec? SOLWEJGA: Mój Boże! Na świecie dokoła
Nikt mnie już do siebie przywiązać nie zdoła.
Pozrywałam wszystko!
PEER: Przeczysta Solwejgo! Więc przybywasz do mnie?
SOLWEJGA: Do ciebie jednego!
Ty jesteś mój spokój, ty ma domowina!

(z płaczem)

Ach, z siostrą się żegnać — najcięższa godzina;
Cięższa jeszcze z ojcem, a już, matko miła,
Przenajcięższa z tobą! W łonie-ś mnie nosiła!
Co mówię? Nie! Racz-że wybaczyć mi, Panie!
Z wszystkimi, z wszystkimi najcięższe żegnanie!
PEER: A pomnisz, com mówił ostatnią ci wiosną,
Że dla mnie już żadne dobytki nie rosną,
Żem stracił zagrodę?
SOLWEJGA: Myślisz, że ze wszytkiem
Zerwałam, co drogie, by iść za dobytkiem?
PEER:
A wiesz, że w te tropy schwycą mnie, jak zwierzę,
Gdybym się wychylił za lasu rubieżę?
SOLWEJGA: Na nartach tu biegłam, pytałam o drogę,
Mówiąc, że do domu dostać się nie mogę.
PEER: A więc pocóż skoble, ściany i me szpony?
Od myśli podjadków jużem ocalony!
Jeżeli przy sobie ma cię już myśliwy,
W dom jego nie wtargną żadne czary, dziwy!
Solwejgo! Ach! Patrzeć na ciebie choć zdała!
Jakaż się tu jasność od ciebie rozpala!
Podniosę cię wgórę — ach! Ten ciężar słodki!
Ani cię nie czuję, ciężarze ty wiotki!
Ja ciebie nie zbrudzę! Wyciągnę ramiona,
Poniosę przed sobą, ty, ma uświęcona, Ty, droga Solwejgo! Któż mógł mieć nadzieję,
Ze skarb ten zawita w te odludne knieje!
A teraz już nową zbuduję-ć świetlicę,
Bo mam cię przy sobie, swą oblubienicę!
SOLWEJGA:
Tak, czy owak będzie, dobrze tu nam, Pietrze!
Jak błogo oddychać w tym rzeźwiącym wietrze!
Tam było zbyt duszno, zbyt ciasno dla ciebie —
I ja stamtąd uszłam; tutaj się zagrzebię,
Tu będzie mi dobrze, w tej ciszy radosnej.
Którą przerywają rozszumiałe sosny.
PEER: Jesteś tego pewna? I czy już na wieki?
SOLWEJGA:
Tu kres mojej drogi powrót — zbyt daleki.
PEER:
Więc mam cię! Więc mam cię! Wejdźże mi do chaty,
To ci się przypatrzę, skarbie mój bogaty!
Drew pójdę nazbierać, ognisko rozpalę,
Mroku tu i zimna nie poczujesz wcale.

(Otwiera drzwi — SOLWEJGA wchodzi do izby. On chwilę stoi w miejscu, potem, w podskokach, radosnym wybucha śmiechem)

Już, królewno moja, zgoiły się rany!
Królewskiego zamku nowe wzniosę ściany!

(Chwyta topór i wychodzi. — W tej samej chwili zwolna wchodzi starsza KOBIETA w zielonej, podartej spódnicy; brzydki CHŁOPAK z butelką piwa wlecze się, kulejąc, za nią, trzymając się jej fartucha)

KOBIETA: Ejże, dobry wieczór, Pietrze wiatronogi!
PEER: Któż tam?
KOBIETA: Pietrze Gyncie, my nie żadne wrogi;
Dawni przyjaciele, a teraz sąsiady...
Mój szałas tuż obok...
PEER: Tak?
KOBIETA: Tak, niema rady —
Wznosił się wraz z węgłem twojego szałasu.
PEER: (chce iść dalej) Spieszno mi!
KOBIETA: Wiem o tem, nigdyś nie miał czasu!
Lecz ja cię nie puszczę, mam cię już!...
PEER: Co chcecie?
Mylicie się, matko!
KOBIETA: Raz tylko na świecie
Ja się pomyliłam, i to onej chwili,
Kiedyś mi przyrzekał...
PEER: Toście wymyślili!
Ja i — wam przyrzekać?! Cóż to znów być może?
KOBIETA:
Jakto? Zapomniałeś już o tym wieczorze —
O trunku?
PEER: Zapomnieć o czemś, co się nie wie?
Kiedyż ja to byłem — mów — przy takiej dziewie
Raz ostatni? Kiedy?
KOBIETA: Ano, widzisz, wtedy,
Gdyśmy się spotkali, tak, dla mojej biedy,
Raz pierwszy...

(do chłopaka)

Daj ojcu pić... wyschło mu w krtani.
PEER: Ojcu?! Czyś pijana? Ty i ja — pijani?
KOBIETA:
Czyś ty stracił oczy? Nie poznajesz wieprza
Po szczeci?... Kuleje! Ano, nie jest lepsza
Od twego rozumu ta noga kulawa!
PEER: Co chcesz we mnie wmówić?
KOBIETA: Całkiem jasna sprawa.
PEER: Ten drągal — —?
KOBIETA: Tak, wyrósł! PEER: Wstrętna czarownico!
KOBIETA: Grubjanin jesteś.

(z płaczem)

Juści, moje lico
Nie jest tak nadobne, jak za owych czasów,
Kiedyś mnie uwodził śród wierchów i lasów!
Czart mnie tak pokręcił — każda się tak zmieni —
Kiedym tego draba rodziła w jesieni.
Lecz chcesz, by mi dawne wdzięki powróciły,
Wyrzuć tę tam z domu! Tak, mój Pietrze miły,
Pozbądź się jej z oczu i z myśli, a znowu
Ujrzysz we mnie dziewkę prześlicznego chowu.
PEER: Precz mi, czarownico!
KOBIETA: Daremnie! Daremnie!
PEER: Ten łeb ci rozwalę!
KOBIETA: Spróbuj godzić we mnie!
Hoho! Pietrze Gyncie! Ciosu się nie boję!
Co dnia ja zachodzić będę w progi twoje,
Przez drzwi patrzeć na was nikt mi nie zabroni:
Siędziesz na ławeczce, przytulisz się do niej —
Chęć ma od swojego prawa nie odstąpi —
I ją ty popieścisz, a i mnie nie skąpiej.
Teraz ja odchodzę — bądź zdrów, chłopcze luby!
Jutro z nią, gdy wola, zawrzeć możesz śluby...
PEER: Poczwaro!
KOBIETA: A jeszcze jedno mam dla ciebie:
Ten chłopaczek rosnąć ma na twoim chlebie...
Zostaniesz przy tacie, mój djabełku drogi?
CHŁOPAK: (spluwa w stronę Gynta)
Fe! Ja ci toporem poprzetrącam nogi!
KOBIETA: (całuje chłopca)
Głowę ma na karku! Czekaj, mój junaku,
Znajdziecie się z ojcem, niby w korcu maku.
PEER: (tupie nogą) Obym był daleko! KOBIETA: Jak my ciebie blisko!
PEER: To wszystko...
KOBIETA: Za myśli podłych rojowisko!
Szkoda mi cię, Pietrze!
PEER: Tamtej więcej szkoda!
O, słodka Solwejgo, nieskalana, młoda!
KOBIETA: Ano, tak się dzieje, że niewinność płaci,
Rzekł czart, kiedy lanie brał od swojej maci
Za to, że się ojciec urznął bez pamięci.

(znika napowrót w zaroślach razem z chłopcem, który kuflem rzuca za Piotrem)

PEER: (po długiem milczeniu)
„Obejdź” mówił Krzywy i słowo się święci:
Zapadł się mój zamek. Wzrastały już mury,
Bliski byłem szczytu, a dziś los ponury
Wszystko to odrazu zamienił w ruinę!
Pustka naokoło, ja w tej pustce zginę.
„Obejdź”, zejdź z tej drogi! Złą wybrałem drogę,
Nie przedrę się tędy! Nie! Dotrzeć nie mogę
Do niej — — A jednakże?! Coś ja tam o skrusze
Czytałem gdzieś-kiedyś — Ale gdzie? Ja muszę
To sobie przypomnieć. — Daremnie, daremnie
Jakoś to już wszystko wyleciało ze mnie —
A książki tu żadnej... tu, w tym dzikim lesie;
Nikt mi o tem wieści znikąd nic przyniesie. —
Skrucha? Lecz to może długie potrwać wieki,
Zanim ja się przedrę... a kres niedaleki
Żywota ludzkiego! Rozbić na kawały,
Zdruzgotać, roztrzaskać instrument wspaniały
I znowu go skleić!... Niewielkie to cuda,
Gdy idzie o skrzypce, z dzwonem się nie uda:
Rozbity, żadnego nie wyda już dźwięku!
Sprawa z czarownicą? O to nie mam lęku! To puste widziadło! Z oczu mi zniknęło.
Tak, z oczu, lecz z myśli? O, przeklęte dzieło
Wlec się będzie za mną co kroku! Ingryda!
I te trzy tam z hali!... Cóż to za ohyda!...
Czyż i one może — —? Tak jest — tak!... I one
Zechcą do mej piersi, skalane, zbrudzone,
Tulić się, jak Solwejga... Zechcą, by me ramię
Niosło je przed sobą! Zwróć się! Kwiat się złamie!
Choćbyś miał ramiona długie, jak te sosny
Na skalnej uboczy, ten twój skarb miłosny
Jeszczebyś tak blisko dzierżył obok siebie,
Iżbyś go... pokalał!...
Nie, nie, w tej potrzebie
Muszę ja to wszystko jakoś obejść — muszę
Bez straty i zysku własną unieść duszę!

(Podchodzi kilka kroków ku chacie, lecz znowu staje w miejscu)

Wejść teraz do wnętrza? Z tą hańbą na czole?
W tych zmor ścigających, w tych podjadków kole?
Tak! Mówić, a milczeć, wyjawiać, a przecie
Ukrywać?

(rzuca topór)

W ten wieczór przedświętny, me dziecię,
Nie zbliżę się k’tobie, gdyż tak, jak w tej chwili,
Splugawiłbym świętość, co do mnie się mili.
SOLWEJGA: (w drzwiach)
Powracasz?
PEER: (półgłosem)
Odchodzę...
SOLWEJGA: Jakto?
PEER: Czekaj, proszę...
Mam ciężką robotę.
SOLWEJGA: Dla mnie to rozkosze
Wykonać ją społem! PEER: Nie! Ja sam to zrobię.
SOLWEJGA: Tylko wróć co prędzej!
PEER: Powrócę ku tobie —
Prędzej, albo później, chociaż teraz zwlekam...
Powrócę... powrócę! Ty czekaj mnie!
SOLWEJGA: (potakuje głową) Czekam. —

(PEER odchodzi w las — Solwejga stoi w półotwartych drzwiach chaty)
Izba Aasy.
Wieczór, na kominie pali się wiązka chróstu i oświeca izbę. Kot na stołku w nogach łóżka. AASA leży na łóżku i niespokojnie maca rękami po kołdrze.

AASA: Czy wróci?... Ach! O to się trwożę!
Straszliwie się wlecze ten czas!
Posłańców ja nie mam! O Boże,
Zobaczyć go jeszcze choć raz!
Przedwcześnie — na zgrozę, na zgrozę! —
Uderza dziś we mnie ten grom!
Czyż nie był dla niego, mów, Aasa,
Aż nazbyt surowy twój dom?
PEER: (wchodzi do izby) Dobrego wieczoru ci życzy
Twój syn!
AASA: A niech strzeże cię Bóg!
Jak sfora, puszczona ze smyczy,
Tak czyha na ciebie nasz wróg!
PEER: Zobaczyć cię chciałem — cóż oni?
Cóż reszta? Niech porwie to bies!
AASA: Ze wstydu się Kari zapłoni...
Ja idę, gdzie czeka mój kres!
PEER: Gdzie idziesz? Cóż matka mi plecie?
I któż to wysyła cię w świat?
AASA: Ach, Pietrze! Już czas mój na świecie
Uchodzi, już los na mnie padł. PEER: (załamuje ręce i przechadza się po izbie)
Nie chciałem tam dłużej żyć w męce,
Tu pragnę być wolny od bied!
Co? Stopy masz zimne i ręce?
AASA: Ach, Pietrze! Zakończę już wnet;
A gdy się śmierć zjawi już u mnie,
Powieki ty zamknij mi sam,
W godziwej pochowaj mnie trumnie!
To jedno pragnienie dziś mam.
PEER: Bądź cicho! Bądź cicho! To boli!
Któż o tem, matulu, by plótł!
AASA: (rozgląda się niespokojnie po izbie)
To resztki — patrz — naszej niedoli...
Ot, taki to ludzki jest ród!
PEER: (załamuje ręce)
Z mej winy!
(surowo) Peer o tem pamięta!
Więc cóż mi wspominać to masz!
AASA: Nie! Nie! To ta wódka przeklęta,
Z niej począł upadek się nasz!
Mój chłopcze, wszak byłeś pijany
A wtedy, czyż rozum ma człek?
Zaś potem ta jazda ze ściany,
Na capie po turniach ten bieg!
PEER: Tak, prawda; lecz proszę cię, matko,
Na jutro odłożyć to chciej!
Wesołość nachodzi nas rzadko,
Więc dziś korzystajmy już z niej!
O sobie pogwarzmy! Tą dobą,
Choć trosk nam rozsypał się wór,
Pogwarzmy swobodnie ze sobą,
Boć natom ja przyszedł tu z gór.

(siada na brzegu łóżka)
Patrzajcie! Ten kocur żyw jeszcze!

Wytrwałe jest bydlę! Tak! Tak!
AASA: Dziś w nocy jakgdyby miał dreszcze,
A wiesz, że niedobry to znak.
PEER: (wymijająco) Cóż słychać tu więcej?
AASA: (z uśmiechem) Jedyna
Wiadomość, że pono do hal
Stęskniła się jakaś dziewczyna —
PEER: (prędko) Mac Moen — cóż robi ten drwal?
AASA: — Że nic jej powstrzymać nie zdoła
Od tych tajemnych jej dróg,
A ludzie coś głoszą dokoła,
Iż tybyś zaradzić tu mógł! —
PEER: A kowal?
AASA: Tak!? Kowal ci w głowie?
Ot, lepiej ci rzekę — ty słysz! —
Jak owa dziewczyna się zowie!
Co rwie się na skalną gdzieś wyż.
PEER: Jest czem się zajmować! Tą dobą,
Choć trosk nam rozsypał się wór,
Pogwarzmy swobodnie ze sobą,
Boć na tom ja przyszedł tu z gór.
Spragniona... Czy przynieść ci wody?...
Tapczanik za krótki?... To ten,
Na którym, chłopaczek ja młody,
Sypiałem?... Pamiętasz, jak w sen
Tuliłaś swe dziecko, siedząca —
O, tutaj?... Rozbrzmiewał twój śpiew,
Jam słuchał twych baśni tysiąca,
A w żyłach wciąż grała mi krew!
AASA: A sanna, a szklista ta droga,
Gdy ojciec gdzieś w świecie się krył!
Fiordem ci była podłoga,
Ten kocyk futerkiem ci był! PEER: A rumak ognisty, korona
Tych zabaw, prawdziwy już szał?!
Czy pomnisz go, matko rodzona?
AASA: A któżby zapomnieć go miał?
Pamiętam ja tego kocura. —
PEER: Przez śniegi z nim razem, przez lód,
Do zamku na zachód, hej hurra!
Do zamku pędziłaś na wschód!
Do zamku Soria-Moria,
Hej, goni woźnica ten mój,
A srogo patyczkiem wywija,
Ni razu nie krzyknie: „No, stój!...”
AASA: Siedziałam na koźle...
PEER: A juści!
Raz tylko zwróciwszy swą twarz,
Zapyta: „Nie zimno-ć?” i puści
Z rąk cugle... W pamięci to masz?
Błogosław, błogosław ci, Boże,
Ty, zrzędo!... Tak, trosk było dość!
Jęknęłaś?
AASA: Zbyt twarde to łoże,
Ach, każda mnie boli kość!
PEER: Wyciągnij kolana i bólu
Pozbędziesz się w kościach w sam raz!
AASA: (niespokojnie) Nie, Pietrze! Iść muszę...
PEER: Matulu,
A dokąd?
AASA: Iść muszę, już czas!
PEER: E! Nie pleć! Pod kołdrą-ś! Ja siędę
Tu w rogu, u stóp twych, i rad
Przypomnę ci dawną gawędę,
Co niosła w daleki nas świat.
AASA: Postyle mi daj!... Jak się wpija
W me członki niepokój i ból! PEER: W pałacu Soria-Moria
Królewicz ucztuje i król.
Masz! Sanki! A otul-że kości,
Przez śnieżny powiozę cię szlak.
AASA: A słuchaj, proszeni my w gości?
PEER: Proszeni oboje, o, tak!

(zarzuca sznurek na krzesło, na którem leży kot, bierze patyk do ręki i siada na końcu łóżka)

Hej! Hurra! Przez pola, przez smugi!
Mateczko, dokucza ci mróz?
Gdzie rumak na świecie jest drugi,
Coby tak dobrze niósł?!
AASA: A cóż to tak zberka i dzwoni?
PEER: Świecące zberkadła ma koń.
AASA: A cóż to tak trzeszczy po błoni?
PEER: Fiordu zamarzła toń!...
AASA: Ach! Lękam się!... Szum ten żałosny —
Skąd bierze się straszny ten szum?
PEER: Wiatr huczy, kołyszą się sosny,
Siedź cicho i trwogę tę stłum!
AASA: Coś płonie, coś skrzy się, coś błyska —
Skąd światłość ta, powiedz, ach, skąd?
PEER: Wylewa się z okien zamczyska...
Już tańczą... Czy słyszysz ten mąt?
AASA: Tak, słyszę...
PEER: Piotr święty już czeka,
Do jasnych zaprasza cię bram...
AASA: A wita?
PEER: Już wita zdaleka,
Sam wina nalewa, sam!
AASA: A ma też kołacze?
PEER: Zastawę
Ma godną, wszystkiego ma w bród! Księdzowa przynosi ci kawę,
Zaprasza na ciastka, na miód.
AASA: Mój Pietrze, czy tam się spotkamy?
PEER: Spotykać się będziem codzień.
AASA: W rozkoszne zawozisz mnie bramy —
Poganiaj! Coś zwolnił nasz leń!
PEER: (trzaska biczem)
W cwał, w cwał, mój rumaku!
AASA: Ach, Pietrze,
Czy nie błądzimy tu? Mów!
PEER: (j. w.) Nie! Droga szeroka!
AASA: Na wietrze
Od jazdy tej brak mi już tchów!
PEER: Za chwilę wypoczniesz! W przeźroczy
Już widzę wspaniały ten gmach!
AASA: Przymykam spokojnie swe oczy,
Odbiegły mnie trwoga i strach!
PEER: W cwał siwy! Już zamek jaśnieje —
A cóż to za przepych, za cześć!
Otwórzcie się, złote wierzeje,
Peer Gynt chce swą matkę tu wieść!
Hej, panie ty Pietrze, mój święty,
A rusz mi się z miejsca, a rusz!
Tu nanic wszelakie wykręty,
Bo gdzież jest godniejsza śród dusz?!
Ty o mnie się nie troszcz! Gdy trzeba,
Ja mogę zawrócić od bram!
A jeśli mnie przyjmiesz w swe nieba,
I owszem — na dziękach się znam!
Przeróżnie się żyło, cny panie,
Głupstw więcej nie zrobi i czart!
I matkę-m za wieczne gdakanie
Połajał — — ot, tylem jest wart!
Lecz wy ją szanujcie! To złota, To słodka jest matka — ja wiem!
Nikt lepszy nie wejdzie w te wrota,
Za dobre nie płaćcie jej złem!
Hoho! Święty Pietrze! Ho, z głowy
Wybijże sobie ten gwóźdź!

(głębokim głosem)

Bóg Ojciec ci każe surowy:
„Wstęp wolny ma Aasa, więc wpuść!”

(z głośnym śmiechem zwraca się ku matce)

A widzisz, skutkuje ma rada...
Inaczej, mój święty, bądź zdrów!

(przerażony)

Mateczko, dlaczegoś tak blada?
Dlaczegoś bez ruchu? O mów!

(podchodzi ku głowom łóżka)

O, nie patrz tak martwo! Przy tobie
Ja siedzę, twe dziecię, twój gość!...

(dotyka się ostrożnie jej skroni, jej rąk, potem rzuca sznur na krzesło i mówi stłumionym głosem)

Tak?! Siwku, myśl teraz o żłobie,
Na dzisiaj mam jazdy tej dość!...

(przymyka jej oczy i nachyla się nad nią)

Dziękuję, dziękuję najszczerzej
Za cały twój żywot bez plam!
A teraz i mnie się należy
Podzięka za jazdę.

(przytula policzek do jej ust)

Już mam!
WYROBNICA: (zjawia się)
Ty, Pietrze?! Więc skończy się wreszcie
To życie niedoli i łez.
Usnęła?... Tak twardo? Podnieście...
Głowę... Czy?... PEER: Zmarła! To kres!

(Kari płacze nad zwłokami)

PEER: (przechadza się długo po izbie — wkońcu staje przy łóżku)
Czcigodne przygotuj jej łoże...
Ja... idę...
KARI: Daleko?
PEER: Precz w świat,
Ku morzu!
KARI: Daleko!...
PEER: A może
I dalej — — bo któżby to zgadł...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Jan Kasprowicz.