Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ty, droga Solwejgo! Któż mógł mieć nadzieję,
Ze skarb ten zawita w te odludne knieje!
A teraz już nową zbuduję-ć świetlicę,
Bo mam cię przy sobie, swą oblubienicę!
SOLWEJGA:
Tak, czy owak będzie, dobrze tu nam, Pietrze!
Jak błogo oddychać w tym rzeźwiącym wietrze!
Tam było zbyt duszno, zbyt ciasno dla ciebie —
I ja stamtąd uszłam; tutaj się zagrzebię,
Tu będzie mi dobrze, w tej ciszy radosnej.
Którą przerywają rozszumiałe sosny.
PEER: Jesteś tego pewna? I czy już na wieki?
SOLWEJGA:
Tu kres mojej drogi powrót — zbyt daleki.
PEER:
Więc mam cię! Więc mam cię! Wejdźże mi do chaty,
To ci się przypatrzę, skarbie mój bogaty!
Drew pójdę nazbierać, ognisko rozpalę,
Mroku tu i zimna nie poczujesz wcale.

(Otwiera drzwi — SOLWEJGA wchodzi do izby. On chwilę stoi w miejscu, potem, w podskokach, radosnym wybucha śmiechem)

Już, królewno moja, zgoiły się rany!
Królewskiego zamku nowe wzniosę ściany!

(Chwyta topór i wychodzi. — W tej samej chwili zwolna wchodzi starsza KOBIETA w zielonej, podartej spódnicy; brzydki CHŁOPAK z butelką piwa wlecze się, kulejąc, za nią, trzymając się jej fartucha)

KOBIETA: Ejże, dobry wieczór, Pietrze wiatronogi!
PEER: Któż tam?
KOBIETA: Pietrze Gyncie, my nie żadne wrogi;
Dawni przyjaciele, a teraz sąsiady...
Mój szałas tuż obok...