Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Przed świeżo wybudowanym domem w lesie.
Jelenie rogi nad drzwiami. Śnieg wysoki — zmrok. PEER GYNT stoi przed drzwiami i przybija wielki drewniany skobel.

PEER: (śmieje się od czasu do czasu)
Zamek być musi, by się nie wdarły
Do mej świetlicy gnomy i karły!
Zamek być musi, by na pokoje
Nie chciały wtargnąć podjadków roje!
Pukają się do drzwi, skoro zmierzch zapada:
Hej, wpuść, Pietrze Gyncie! To nasza gromada!
Trzeszczym w palenisku, szeleścim w sienniku,
Potem w świat kominem, a jest nas bezliku!
Hi, hi! Pietrze Gyncie! Nie dadzą-ć obrony
Przeciwko złym myślom ściany, ani szpony!
SOLWEJGA: (zbliża się na nartach w chusteczce na głowie, z zawiniątkien w ręku)
Pomagaj ci, Boże! Nie bądź krzyw mi, bracie!
Posyłałeś po mnie — jestem w twojej chacie!
PEER: Tyżeś to, Solwejgo?! Ty pod moim dachem?!
Stoisz tu przede mną, nie patrzysz ze strachem?!
SOLWEJGA:
Najpierw mi przez Helgę posyłałeś wieści,
Potem mi je nosił ten wiatr, co szeleści!
Kryły się też w słowach twojej matki starej,
Szeptały mi o nich widziadła i mary;
Te noce bezsenne, te dzionki w żałobie
Kazały co prędzej biegnąć mi ku tobie!
Żywot mi upływał bez żadnej pociechy,
Ni płacz nie był szczery, ani moje śmiechy...
A choć twych zamysłów nie zna nikt, prócz nieba,
Wiedziałam li jedno, co mi czynić trzeba.
PEER: A ojciec?