Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

KOBIETA: Jak my ciebie blisko!
PEER: To wszystko...
KOBIETA: Za myśli podłych rojowisko!
Szkoda mi cię, Pietrze!
PEER: Tamtej więcej szkoda!
O, słodka Solwejgo, nieskalana, młoda!
KOBIETA: Ano, tak się dzieje, że niewinność płaci,
Rzekł czart, kiedy lanie brał od swojej maci
Za to, że się ojciec urznął bez pamięci.

(znika napowrót w zaroślach razem z chłopcem, który kuflem rzuca za Piotrem)

PEER: (po długiem milczeniu)
„Obejdź” mówił Krzywy i słowo się święci:
Zapadł się mój zamek. Wzrastały już mury,
Bliski byłem szczytu, a dziś los ponury
Wszystko to odrazu zamienił w ruinę!
Pustka naokoło, ja w tej pustce zginę.
„Obejdź”, zejdź z tej drogi! Złą wybrałem drogę,
Nie przedrę się tędy! Nie! Dotrzeć nie mogę
Do niej — — A jednakże?! Coś ja tam o skrusze
Czytałem gdzieś-kiedyś — Ale gdzie? Ja muszę
To sobie przypomnieć. — Daremnie, daremnie
Jakoś to już wszystko wyleciało ze mnie —
A książki tu żadnej... tu, w tym dzikim lesie;
Nikt mi o tem wieści znikąd nie przyniesie. —
Skrucha? Lecz to może długie potrwać wieki,
Zanim ja się przedrę... a kres niedaleki
Żywota ludzkiego! Rozbić na kawały,
Zdruzgotać, roztrzaskać instrument wspaniały
I znowu go skleić!... Niewielkie to cuda,
Gdy idzie o skrzypce, z dzwonem się nie uda:
Rozbity, żadnego nie wyda już dźwięku!
Sprawa z czarownicą? O to nie mam lęku!