Strona:Henryk Ibsen - Peer Gynt.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To puste widziadło! Z oczu mi zniknęło.
Tak, z oczu, lecz z myśli? O, przeklęte dzieło
Wlec się będzie za mną co kroku! Ingryda!
I te trzy tam z hali!... Cóż to za ohyda!...
Czyż i one może — —? Tak jest — tak!... I one
Zechcą do mej piersi, skalane, zbrudzone,
Tulić się, jak Solwejga... Zechcą, by me ramię
Niosło je przed sobą! Zwróć się! Kwiat się złamie!
Choćbyś miał ramiona długie, jak te sosny
Na skalnej uboczy, ten twój skarb miłosny
Jeszczebyś tak blisko dzierżył obok siebie,
Iżbyś go... pokalał!...
Nie, nie, w tej potrzebie
Muszę ja to wszystko jakoś obejść — muszę
Bez straty i zysku własną unieść duszę!

(Podchodzi kilka kroków ku chacie, lecz znowu staje w miejscu)

Wejść teraz do wnętrza? Z tą hańbą na czole?
W tych zmor ścigających, w tych podjadków kole?
Tak! Mówić, a milczeć, wyjawiać, a przecie
Ukrywać?

(rzuca topór)

W ten wieczór przedświętny, me dziecię,
Nie zbliżę się k’tobie, gdyż tak, jak w tej chwili,
Splugawiłbym świętość, co do mnie się mili.
SOLWEJGA: (w drzwiach)
Powracasz?
PEER: (półgłosem)
Odchodzę...
SOLWEJGA: Jakto?
PEER: Czekaj, proszę...
Mam ciężką robotę.
SOLWEJGA: Dla mnie to rozkosze
Wykonać ją społem!