Panna do towarzystwa/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Demoiselle de compagne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
Tajemnica Pontarmé.

I.

Dnia 27 lipca 1881 o czwartej popołudniu, trzydziestostopniowy upał zamieniał Paryż jak gdyby w jakiś piec olbrzymi. Tyle elektryczności mieściło w sobie powietrze, że zaledwie można było oddychać. Asfalt topniał na trotuarach. Ani jeden powiew wiatru nie poruszył kurzem okrytej zieloności drzew na bulwarach.
W wyższych sferach kilka obłoków miedzianego koloru zwolna przesuwało się po błękitnem niebie — nieomylne zwiastuny burzy.
Mieszkańcy lewego brzegu Sekwany, znają dobrze ulicę Garancière, wązką i krótką, niezaprzeczonej przyzwoitości, lecz jedną z najsmutniejszych w całym Paryżu.
W dziedzińcu starego pałacu, żałobny furgon z podłużną skrzynią malowaną na zielono i z zakrytem siedzeniem na przodzie, oczekiwał u stóp kamiennych stopni, prowadzących do przedsionka rezydencji hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans, zmarłego przedwczoraj.
Tylna część furgonu, a tem samem skrzynia zwróconą była ku schodom. Drzwi stały otworem.
Woźnica administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, stał w blizkości koni z odźwiernym pałacu, który jednocześnie był także stangretem zmarłego hrabiego, w czasach kiedy on jeszcze trzymał konie.
Podwórze, zasłonięte wysokiemi wieżami kościoła Saint-Sulpice, pogrążone w szarym cieniu nawet w godzinach południowych — dziwnie było ponure i smętne. Chwasty wyrastały z pomiędzy kamiennego bruku. Tynk murów nabrał jakiegoś zielonawego odcienia. Tenże sam kolor widniał na fasadzie pałacu, zbudowanego z ciosowego kamienia, lecz bez żadnego stylu.
Okiennice zewnętrzne obu piątr hermetycznie były zamknięte, z wyjątkiem jednego tylko okna.
Widocznie śmierć przestąpiła progi tego milczącego mieszkania, wyglądającego tak melancholicznie.
Służący ubrany czarno, otworzył na rozcież szklanne drzwi przedsionka, i na najwyższym stopniu peronu, ukazało się czterech żałobników niosących na ramionach ciężką dębową trumnę.
Za trumną szła kobieta około lat pięćdziesięciu, w grubej żałobie, za nią dwóch młodych ludzi, z których jeden mógł mieć około dwudziestu ośmiu lat, drugi dwadzieścia pięć.
Stara służąca postępowała za nimi, szlochając.
Kobieta w grubej żałobie była to baronowa de Garennes, siostra hrabiego, którego zwłoki spoczywały w trumnie niesionej przez czterech żałobników.
Pierwszy z młodych ludzi Filip de Garennes był jej synem, Drugi nazwiskiem Raul de Challins był synem wicehrabiego de Challins, męża siostry, Maksymiliana de Vadans i baronowej de Garennes, Rodzice jego już nie żyli.
Dwaj kuzynowie i baronowa stanowili całą znaną familię zmarłego.
Lokaj czarno ubrany, który drzwi otworzył, był kamerdynerem, w służbie hrabiego od lat dwudziestu pięciu, zarówno jak i stara służąca którą widzieliśmy płaczącą; on nazywał się Honoryusz, ona Zuzanna.
Baronowa, przed dwudziestu pięciu laty, wymieniana, jako jedna z najładniejszych kobiet Paryża — a przytem jako jedna z najlekkomyślniejszych, zachowała ślady dawnej piękności, nic jednak w niej nie przypominało starej grzesznicy.
Rysy jej twarzy dumne, surowe, prawie ascetyczne, wzbudzały szacunek połączony z pewną obawą.
Syn jej Filip, był wysokiego wzrostu, jasnych włosów, postaci dystyngowanej, twarz jego jednakże nie wzbudzała sympatyi, pomimo zupełnej regularności rysów.
Ciągły uśmiech błądzący po ustach cokolwiek zbyt wązkich, wyrażał czasami gorycz, a czasem ironię. Wzrok niepewny nigdy nie spoczął prosto i z ufnością na innym wzroku.
Twarz jego, starannie wygolona, dawała mu pozór sądownika — pozór ten był tylko nawpół omylnym. Filip nie należał do sądownictwa, ale można było widzieć jego nazwisko na liście członków ciała adwokackiego Paryża.
Bardzo był podobny do matki, a nic wcale do swego brata ciotecznego, Raula de Challins.
Ten ostatni miał lat dwadzieścia pięć, jak mówiliśmy, wzrostu średniego, twarzy otwartej, którą ożywiał wyraz szczerości i oświecały wielkie oczy, słodkie i dobre. Gęste włosy, ciemne, naturalnie wijące się, otaczały twarz bladą cokolwiek, lecz tej matowej i pełnej życia bladości. Jedwabisty wąsik zaciemniał górną jego wargę.
Na twarzy tej czytać było można smutek głęboki; niedawne łzy zaczerwieniły powieki, jeszcze wilgotne.
Żałobnicy umieścili trumnę dębową w skrzyni furgonu. Woźnica zamknął drzwiczki. Poczem zwracając się do dwóch siostrzeńców zmarłego, zapytał:
— Który z panów, towarzyszy zwłokom do Compiegne?
— Ja — odrzekł Raul de Challins.
— Oto klucz od furgonu.
Woźnica oddał młodzieńcowi jeden z tych kluczy trójkątnych, które pospolicie nazywają kwadratowemi, poczem dodał:
— Czy pan posiada papiery potrzebne do pogrzebania zwłok w Compiègne?
— Mam wszystko w porządku.
— A więc możeby pan zechciał zająć miejsce w kabryolecie, pojedziemy natychmiast... już jest późno a burza się zbliża.
— Zatrzymasz się w Pontarmé, nieprawdaż? — rzekł Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł Raul.
— Dziewięć mil bez odetchnienia — zauważył woźnica. — Podczas tego upału biedne konie dobre wezmą cięgi.
— O której będziesz jutro w Compiègne?
— Wyjechawszy z Pontarmé o czwartej rano, staniemy w Compiegne około dziewiątej.
— Wszak nabożeństwo zamówione na dwunastą? — zapytała baronowa de Garennes.
— Tak, moja ciotko.
— A więc, kochany siostrzeńcze, przyjedziemy z Filipem, na krótko przed ceremonią.
— Honoryuszu — rzekł Raul zwracając się do starego kamerdynera — zabierz Zuzannę i Berthauda, i pierwszym rannym pociągiem przyjeżdżajcie połączyć się ze mną w szalecie.
— Tak jest, panie Raulu, będziemy tam niezawodnie, aby oddać ostatnią posługę biednemu naszemu panu.
Woźnica furgonu tymczasem niecierpliwił się.
— Prosiłbym pana, ażeby był łaskaw spieszyć się — rzekł — niebo zachmurza się coraz bardziej. Musimy się starać zrobić dobry kawał drogi przed burzą, jeżeli to możliwe...
— Już, już siadam...
Czterej żałobnicy po dokonaniu swego gadania stali ciągle na podwórzu. Zdawali się czegoś oczekiwać.
Jeden z nich z kapeluszem w ręku, zbliżył się do Raula, wypowiadając słodkim tonem, tę suplikę:
— Mamy nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
Młody człowiek zrozumiał.
Otworzył portmonetkę i położył sztukę złota na ręku proszącego, który zapewniwszy o swej wdzięczności, odszedł z towarzyszami, mówiąc do nich po cichu:
— To ten jest spadkobiercą, na pewno.
Raul ucałował ciotkę, uścisnął rękę kuzyna i zajął miejsce w kabryolecie furgonu.
Berthaud woźnica nieboszczyka, hrabiego, otworzył na rozcież bramę dziedzińca. Żałobny ekwipaż wyjechawszy z podwórza na ulicę Garancière udał się w kierunku placu Saint Sulpice i ulicy Bonaparte.
Najęty powóz oczekiwał w bliskości pałacu. Pani de Garennes z synem zajęła w nim miejsce. Brama się zamknęła.
— Gdzież jedziemy? — zapytała baronowa Filipa.
— Powóz odwiezie cię do domu, moja matko — odrzekł. — W przejeździe wysiądę przed mojemi drzwiami... Poczem zawołał na woźnicę:
— Ulica Assas Nr...
Powóz ruszył.
— Cóż teraz zamierzasz uczynić?
— Wszakże wiesz dobrze, moja matko...
— Zobaczysz się z Julianem Vandame?
— Tak jest...
— Czy wszystkie środki przedsięwzięte?
— I dobrze przedsięwzięte, zaręczam ci. Najdrobniejsze szczegóły z góry są obmyślane.
— Nie obawiasz się niczego?
— Niczego zupełnie... A gdybym się nawet i czegoś obawiał, stawka warta zaryzykowania... Położenie jest nie do zniesienia, ani dla mnie ani dla ciebie matko, musiemy być bogaci... majątek wuja musi należeć do mnie w całości, i należeć będzie, przyrzekam ci to...
— Jedna rzecz mnie niepokoi... powiem ci nawet... przeraża mnie...
— Cóż takiego?
— Zaufanie jakie pokładasz w tym Julianie Vandame... Pamiętaj, że robisz go swoim wspólnikiem...
— No i cóż z tego?
— Może cię zdradzić...
— Jego własny interes nie pozwoli mu tego uczynić...
— Dziś, być może, ale później interes jego może mu nakazać...
— Niepodobna... Julian jest na mojej łasce...
— A ty będziesz na jego.
— Nie zaprzątaj sobie niepotrzebnie głowy moja matko... Niepokój twój nie ma żadnego powodu... A zresztą nie mogłem sam działać. Lepiej zatem było użyć człowieka zręcznego, inteligentnego, na którego mogę liczyć, jak szukać dopiero innego... Czyż nie prawda?
— Prawda.
Z ulicy Garancière na ulicę d’Assas odległość nie wielka. Po kilku minutach powóz zatrzymał się przed wskazanym numerem.
— Wracaj do siebie matko — rzekł Filip do baronowej — i bądź spokojna... Odpowiadam za wszystko.
— Kiedy cię zobaczę?
— Przyjdę po ciebie jutro rano. Pojedziemy razem rannym pociągiem do Compiegne i trafiemy na sam czas ceremonii.
— Bądź rozsądny!
— Powtarzam, bądź spokojna.
Filip wysiadł na trotuar, zamknął portyerę i rzekł do woźnicy:
— Ulica de Madame Nr. 50.
Powóz odjechał.
Młody człowiek znalazł się przed małym pawilonem, składającym się z parteru i pierwszego piętra.
Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden i otworzył drzwi swego mieszkania.
Drzwi te znajdujące się w pośrodku pawilonu, wychodziły na wązki korytarzyk, prowadzący z jednej strony do małego salonu i gabinetu adwokata, z drugiej do pokoju jadalnego i kuchni. W głębi znajdowały się schody na pierwsze piętro, składające się z dwóch pokojów sypialnych, gabinetu i pokoju służącego.
Filip wszedł na pierwsze piętro, przeszedł pokój sypialny i wszedł do gabinetu, w którem na ścianie wisiały różne ubrania. Wybrał stare ubranie do polowania, składające się z kurtki, kamizelki i spodni, z grubego brązowego aksamitu, wziął je na siebie, włożył trzewiki z grubemi podeszwami, a na wierzch kamasze z naturalnej skóry, ściskające nogi pod kolanami.
Zmienił charakter twarzy, podznaczając na niebiesko kontur oczu, ołówkami pastelowemi i robiąc sobie kilka zmarszczek; zawiązał na szyi czerwony fular i na głowę włożył, miękki filcowy kapelusz z szerokiem rondem, portmonetkę do kieszeni. Po czem wszedł do pokoju służącego i wziął na rękę wielki płaszcz kauczukowy, jaki noszą woźnice na deszcz i wyszedłszy z pawilonu, skierował się ku najbliższej stacyi fiakrów, nie zaniedbawszy wcisnąć kapelusza na oczy, tak, że mu zasłonił połowę twarzy.
Idąc, spojrzał Da zegarek. Wskazywał szóstą.
Wsiadł do fiakra. Woźnica siedział na koźle.
— Gdzie pan każe? — zapytał zbierając cugle.
— Na dworzec W schodni.
Koń ruszył szybkim kłusem.
Parę minut przed siódmą Filip wysiadł przed dworcem Strasburskim, lecz skoro fiakr odjechał, przeszedł przez salę pasażerską, i zamiast udać się do kasy, wszedł na schody prowadzące na ulicę Deux Gares.


II.

Filip szedł prędko.
Kilka minut wystarczyło do przebycia, ulicy Deux Gares, i dojścia do przedmieścia Saint-Denis a ztąd do dworca Północnego, do którego wszedł z pośpiechem.
Kasy już były otwarte.
— Gdzie się bierze bilety do Chantilly? — zapytał posługacza kolejowego.
— Tam, panie — rzekł wskazując mu kasę.
Filip poskoczył. Około dwunastu osób stało oczekując kolei. Doczekawszy się nareszcie, rzekł kładąc pięć franków:
— Pierwsza klasa do Survilliers.
Oddano mu bilet i resztę. Wziął to wszystko i wszedł do sali pasażerskiej. Drzwi prowadzące na peron były otwarte od kilku minut. Młody adwokat wyszukawszy swój pociąg, zajął miejsce w przedziale I klasy. Zamknięto drzwi od wagonów.
Chwilę później, gwiźnięcie zapowiedziało ruszenie pociągu, wagony, z początku zwolna, później szybko toczyć zaczęły ku Chantilly.
Zostawmy Filipa de Garennes zapalającego cygaro, i rozmyślającego nad powodami swego nagłego odjazdu, i wyprzedźmy go o parę godzin w Chapelleen-Serval, prawdziwym celu jego tajemniczej podróży.
Tegoż samego dnia, około drugiej popołudniu, wóz idący od strony Paryża, wjeżdżał do wioski Chapelle-en-Serval, położonej jak wiadomo, na drodze do Chantilly.
Powóz, był to lekki wiejski szaraban, z firankami z ceraty szczelnie zapuszczonemi, zaprzężony w jednego konia, pospolitego lecz młodego i silnego. Powoził, wysoki chłopak dwudziestopięcio lub sześcio letni. Chłopak ten ubrany jak zamożny włościanin, był nadzwyczaj silnie zbudowany. Szerokość jego ramion i muskularność, zdradzały na pierwszy rzut oka pomimo zbyt obszernego ubrania, niezwykłą siłę.
Rysy jego twarzy nie przedstawiały nic pociągającego, niepokoiły nawet z początku. Twarz płaska, czoło nizkie, oczy blado błękitne, usta wązkie, broda ostro zakończona, włosy długie, gorąco rude. Ani faworytów, ani wąsów, ani śladu żadnego zarostu. Fizyognomia ta mało sympatyczna, nosiła wyraz skrytości i chytrości zarazem.
Człowiek ten popędzał konia pogwizdując z miną fermera, ciągle włóczącego się po wszystkich drogach, nie lubiącego gnić na jednem miejscu.
W chwili zbliżania się do pierwszych domów wioski, obrócił się i spojrzał w środek powozu, gdzie znajdowało się ze dwanaście snopków słomy. Grubszym końcem bata rozrzucił tę słomę, zapewne aby lepiej ukryć przedmiot umieszczony na dnie wozu, który za każdem dotknięciem wydawał głuchy odgłos, niewytłomaczonej natury.
Poczem przybrał minę obojętną spoglądając na domy, stojące po obu stronach ulicy. Po chwili zwolnił biegu i dojechawszy do wązkiej uliczki, na rogu której stała oberża, zatrzymał konia. Oberża ta zwracała uwagę, szyldem malowanym na blasze i zawieszonym na żelaznym drągu. Na szyldzie tym ponad jakiemś dziwacznem stworzeniem podobnem raczej do bestyi apokaliptycznej, aniżeli do czegobądź innego, widniały słowa na wpół starte przez niepogody, lecz jeszcze czytelne:

Pod białym koniem
dobry nocleg.

Podróżny lekko zeskoczył n a ziemię, przywiązał cugle do baryery, obrócił łeb koński ku drzwiom oberży i wszedł do izby zwanej na prowincyi salą.
Sala ta była pustą, ani gospodarza, ani służby, ani gości. Przybyły uderzył w stół pięścią.
— Hej! jest tam kto? — zawołał.
— Idę, idę! — odpowiedział głos, z tylnego podwórza, i wkrótce mała, czterdziestoletnia kobieta, świeża i pulchna, żywa pomimo wspaniałej tuszy, ukazała się we drzwiach.
— Przepraszam pana, że pozwoliłam mu czekać — rzekła, kłaniając się po staromodnemu — zagniatałam właśnie ciasto dla kaczek. — I obcierała w fartuch ręce uwalane mokrą mąką i owsem.
— Czego pan sobie życzy? — dodała.
— Naprzód chcę powóz mój ulokować w wozowni, a konia w stajni, jeśli to możliwe.
— Naturalnie, mamy przecież i stajnię i wozownię, tylko będziesz pan musiał sam sobie we wszystkiem usłużyć. Mąż mój i chłopiec są w polu. Rozumie pan, rzadko tu mamy gości, chyba podczas wyścigów w Chantilly... jeżeliby się nie uprawiało tego kawałka ziemi, trudno by było związać dwa końce.
— I owszem sam wszystko zrobię — odrzekł po drożny śmiejąc się — zresztą znam się na tem dobrze.
— Czy pan na długo potrzebuje wozowni?
— Aż do wieczora... muszę odwiedzieć kilku fermerów w okolicy.
— Pan jest zapewne sam gospodarzem?
— Nie, jestem handlarzem zboża.
— Pyszne rzemiosło! grubo się na niem zarabia... tego roku urodzaje będą wyborne. Porobisz pan tu dobre interesa... Tu obok znajdziesz bramę wozowni. Czy ma pan owies dla konia?
— Mam wszystko co potrzeba.
— A więc pokażę panu stajnię.
— Sam ją znajdę, nie trudź się pani, przygotuj mi tymczasem śniadanie, jeśli łaska.
— Nie wiele co znajdzie się na śniadanie...
— Są jajka?
— O! jajka są, i to zupełnie świeże, dziś rano zniesione...
— A więc, moja kochana pani, przygotuj mi jajecznicę ze słoniną, sałatę, kawałek sera, butelkę wina, kawę i kieliszek wódki, będę miał śniadanie jak dożywotni senator.
— Za chwilę wszystko będzie gotowe...
— Pospiesz się pani, bo mało mam czasu... a na wieczór włożysz na rożen kaczkę albo kurczę..
— Oh! na wieczór wszystko będzie czego pan tylko zechcesz.
Gospodyni skrzętnie zabrała się do przygotowania śniadania, podróżny tymczasem zajął się koniem i wozem. Wtoczywszy wóz do wozowni zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni, przywiązał konia w stajni, wytarł go słomą, okrył, napoił, wsypał do żłobu dobrą porcyę owsa i powrócił do sali oberży.
Stół był nakryty.
Jaja dobrze wybite, miały być wylane na patelnię, na której smażyły się piękne kawałki słoniny.
— Sądziłam, że może zechce pan zjeść parę sardynek i masła, zanim jajecznica będzie gotowa — rzekła gospodyni.
— Wyborna myśl! — odrzekł podróżny siadając do stołu, cokolwiek paliwa do kaloryfera, bardzo dobrze mi zrobi.
Oberżystka nie znała się wcale na wyższym języku, zwanym langue verte, który się słyszy tylko w Paryżu i to w pewnych kołach. Patrzała więc z zadziwieniem i ciekawością na swego przypadkowego klienta.
— Paliwa! — zawołała! — Ależ panie, najmniej jest trzydzieści stopni gorąca...
Podróżny zaczął się śmiać i odpowiedział:
— Istotnie mamy temperaturę zdolną do wyklucia jedwabników... Gdyby dziś wieczór była burza, nie dziwiło by mnie to wcale.
— Grzmiało trzy noce z rzędu. Pogoda musiała się na końcu zepsuć... Oto pańska jajecznica.
— Przyjm moje powinszowanie zacna kobieto, śliczną ma ona postać.
— Co pan mówi?
— Mówię, że apetycznie wygląda...
Nieznajomy spiesznie zjadł śniadanie.
O wpół do czwartej wstał od stołu, zapalił krótką fajkę z bukszpanowego korzenia, włożył kapelusz i skierował się ku drzwiom.
— Daleko pan idzie? — zapytała oberżystka.
— Naprzód do Pontarmé, a potem może do okolicznych wsi.
— Ztąd do Pontarmé zajdziesz pan w małą godzinę, nie spiesząc się... Na którą godzinę przygotować obiad?
— Na ósmą, albo na wpół do dziewiątej... Ale powrócę daleko wcześniej... Czekam na przyjaciela, który będzie ze mną jadł obiad, a więc dowidzenia... dziś wieczór, moja dobra pani.
— Szczęśliwej drogi.
Podróżny wyszedł z oberży, stojącej na samym prawie skraju wioski, i udał się drogą, białą, pełną kurzawy, wysadzoną wiązami, przerzynającą od czasu do czasu kępy krzaków, zachodzące w grunta orne.
Szedł prędko i pocił się ogromnie.
W odległości około kilometra od Pontarmé droga stawała się górzystą, i pierwsze domy wioski, ukazywać się poczęły na szczycie wzgórza. Nieznajomy zmęczony upałem z konieczności zwolnił kroku wdrapując się pod górę.
Poważne myśli jak się zdawało zajmowały jego umysł. Czoło zmarszczył, brwi nasunął, półgłosem mówił do siebie, popychając nogą toczące się kamyki.
Monolog zakończył słowami:
— Nie bardzo to wszystko łatwo pójdzie... Oh! nie, wcale nie! Zresztą zobaczymy!
Doszedł do pierwszych domów wioski, stojących tak jak w Chapelle-en-Serval po obu stronach drogi.
Stary wieśniak, siedząc w cieniu na ławce w pobliżu swego domu, poprawiał zęby żelaznej brony.
Podróżny zbliżywszy się do niego zapytał:
— Wszak jest tu oberża w tej okolicy, nieprawdaż panie?
— Jest panie, w samym środku wsi.
— A jaki szyld?
— Nie ma szyldu wcale, gałąź sośniny zawieszona nad drzwiami wskaże panu. Zresztą nie można się omylić, nie ma drugiej oberży w Pontarmé.
— Bardzo dziękuję.
Nieznajomy poszedł dalej.
Wkrótce gałąź sosnowa zwróciła jego uwagę.
Drzwi oberży były otwarte; w murowanym parkanie otaczającym dom, widać było wielką bramę również otwartą, służącą za wjazd na podwórze zarzucone nawozem, a umeblowane narzędziami rolniczemi, najrozmaitszych kształtów i natury.
W głębi podwórza wznosiła się szopa, stodoły i stajnia. Z poza tych budynków dość nizkich ukazywały się wierzchołki drzew małego lasku dotykającego do zabudowań.
Podróżny przestąpił próg oberży.
Gospodyni zakład u siedząca pomiędzy oknem a drzwiami, w nadziei znalezienia choćby najmniejszego powiewu wiatru, powstała widząc wchodzącego młodego człowieka, i położyła na stole pończochę którą robiła.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Piwa, jeżeli jest.
— Jest, jest, i to sławne piwo strasburskie! zaczekaj pan chwilkę, przyniosę zaraz z piwnicy.
Wyszła.
Jak tylko opuściła salę oberży, podróżny szybko przystąpił do drzwi, prowadzących na podwórze i obejrzał starannie całe ich urządzenie.
— Nie ma haczyka — mruknął — doskonale. Zamiast wozowni otwarta szopa. To właśnie czego nam potrzeba. Gdzież u dyabła się tędy wychodzi? — dodał z uwagą przyglądając się drzwiom w murze, po za którym znajdował się wspomniany poprzednio lasek.
Po chwili przyglądania się, rzekł:
— Za chwilę dokonam inspekcyi, to może być niezmiernie ważne...
Dały się słyszeć kroki. Nieznajomy powrócił na środek izby.


III.

Oberżystka powróciła z piwnicy, z butelką w ręku:
— Oto jest piwo — rzekła — zaraz panu odkorkuję. Weź pan szklankę, tam z bufetu, i trzymaj ją w pogotowiu, wybucha jak szampan.
Podróżny podstawił szklankę i kiedy napełniła się piwem świeżem i musującem, wychylił ją duszkiem z widoczną przyjemnością.
— Do licha, jak się tak długo połykało kurz, doskonale to czyni, tam którędy przechodzi!
Nalał sobie drugą szklankę i literalnie wlał ją sobie w gardło.
Oberżystka na nowo zabrała się do pończochy.
— Co za upał! nieprawdaż panie? — rzekła chcąc rozpocząć rozmowę.
— Straszny upał, rzeczywiście moja pani, można by jajka na twardo ugotować na słońcu. Możesz pani wierzyć, że bardzo mi było pilno dojść tu, aby ugasić pragnienie.
— A czy pan zdaleka tak idzie?
— Z Mortfontaine...
— Szedłeś pan pewno drogą z Pontarmé do Chapelle-en-Serval?
— Tak jest.
— Piękny kawałek drogi z Mortfontaine aż tutaj przez La Chapelle! Droga przez pola o wiele jest krótsza.
— Nie wiedziałem o niej.
— Idzie ona tam, z tyłu naszego domu, patrz pan przez te drzwi i ten lasek...
Oberżystka nachylając się, wskazała ręką w głębi podwurza toż samo wyjście, które zwróciło już u w agę nieznajomego, i które zamierzał bliżej obejrzeć.
— Ah! — rzekł obojętnie — więc tam idzie droga, poza tym murem?
— Tak panie... można dojść do niej z innej strony od Pontarmé, prowadzi ona do Baron i przecina drogę do Nanteuil-le-Haudoin...
— Mało znam tę okolicę... — rzekł podróżny nalewając sobie trzecią szklankę piwa.
— Oh! ja bo się tu urodziłam... Znam cały ten kraj jak własną kieszeń, a nieboszczyk mój mąż jeszcze lepiej go znał odemnie.
— Jesteś więc wdową, moja pani?
— Tak panie. Blizko już od pięciu lat... i wcale nie mam ochoty drugi raz iść za mąż, zaręczam panu.
— Dzieci pani nie masz?
— Niestety! nie.
— I trzymasz pani sama tę oberżę?
— Tak jest sama, z moją małą siostrzenicą, ale ta leży teraz w łóżku, dostała jakiejś gorączki... W dnie powszednie tak mało tu ludzi zagląda, że nie ma o czem i mówić... W niedzielę trochę lepiej idzie, w tedy jedna dzielna dziewczyna ze wsi przychodzi mi pomódz.
— Jednakże można u pani mieć nocleg?
— Jeżeliby się zdarzyło, naturalnie, ale nie zdarza się to nigdy. Fury z furmanami teraz rzadko tylko tędy przechodzą. Jeżeli mi się czasem uda za robić kilka sous to tylko dla tego, że nie ma konkurencyi.. W Pontarmé prócz mojej nie ma innej oberży.. Z rana przychodzą chłopi na wódkę albo szklankę białego wina, żeby zatruć robaka... W niedzielę cała wieś się tu schodzi... A potem mam parę skrawków ziemi, które sąsiad dla mnie uprawia...
— A zatem żyjesz pani sobie spokojnie...
— O co do tego to zupełnie spokojnie... W Pontarmé śpiemy przy otwartych drzwiach... Wszyscy poczciwi ludzie.
Butelka piwa była wypróżnioną. Podróżny wstał i zapłacił oberżystce.
— Idę do Baron — rzekł — mówisz więc pani, że droga idąca wzdłuż tego muru, doprowadzi mnie tam prosto?
— Tak jest panie... i skraca panu drogę, najmniej o cztery kilometry.
— Którędy mogę dojść do tej drogi?
— A przez nasze drzwi.
— Czy one otwarte?
— Już od roku przeszło nigdy nie były zamykane.
— Dziękuję ci, moja kochana pani... skorzystam z twego pozwolenia, do widzenia...
— Szczęśliwej podróży, życzę panu!
Nieznajomy przeszedł podwórze i skierował się ku drzwiom, o których mowa, z zamiarem obejrzenia ich...
Rzeczywiście były otwarte, klucza w zamku nie było. — Widocznie, zamek ten stoczony przez rdzę, oddawna nie funkcyonował. Ciężkie, dębowe na wpół spróchniałe drzwi obróciły się na zawiasach, nie wydając najmniejszego hałasu. Popchnąwszy je za sobą, podróżny spojrzał na piaszczystą drogę, źle utrzymywaną, idącą wzdłuż muru, i z prawej strony mającą mały lecz bardzo gęsty lasek.
Wszedł do owego lasku, i nie oddalając się od brzegu, poszedł w kierunku północnym.
Gęstwina kończyła się ostrym kątem.
Doszedłszy do tego skraju zatrzymał się.
Inna droga przecinała pierwszą i szła w kierunku Chapelle-en Serval, poszedł nią badając starannie jej kontury, zakręty i starając się zapamiętać grupy drzew małego lasu, który droga przecinała.
Doszedłszy do wyższej części doliny, w którą droga się zagłębiała, zatrzymał się znowu.
Na lewo rozciągała się gęstwina granicząca z rozległem polem kartofli, gdzieniegdzie skopanem. Rzuciwszy okiem po równinie aby się przekonać, czy nikogo na niej nie ma, podróżny wszedł na pole kartofli i postępował za śladami wozu, którego koła pozostawiły ślady na tym piaszczystym gruncie Ślady te stawały się głębsze około miejsca szeroko rozkopanego. W tem miejscu zatem ładowano na wóz wykopane kartofle.
Człowiek zwrócił się napowrót do lasu wyjął nóż z kieszeni i zaczął podcinać dość grubą gałęź, kiedy nacięcie było dostateczne, pociągnął gałęź na dół, ta się złamała lecz pozostała wisząca przy pniu drzewa na kawałku kory.
— To będzie pierwszy znak — wyszeptał nieznajomy — trzeba jeszcze drugiego.
Powracając więc nazad doszedł do skraju lasu dotykającego drogi, uciął drugą gałęź, ale zupełnie tym razem i wsadził ją w pole w odległości jakich pięciu stóp od brzegu drogi.
Uczyniwszy to, zamknął nóż i począł iść dość prędkim krokiem pomimo duszącego upału.
Po kwadransie czasu, zdawało mu się, że bardzo daleko oddalił się od Chapelle-en-Servant. Wieśniak z motyką na ramieniu zbliżał się ku niemu. Zaczekał i rzekł mu gdy nadszedł:
— Zdaje mi się że zabłądziłem. Gdzie ta droga prowadzi, mój przyjacielu?
— Prosto do Morfontaine, mój panie.
— Oh! do dyabła, wcale nie tam mam iść.
— A gdzie pan chcesz iść, jeśli zapytać wolno?
— Do Chapelle-en Serval... czy nie ma jakiej krótszej drogi żebym się tam mógł dostać?
— Jest właśnie... pierwsza droga od pana na prawo, ztąd mały kwadrans, co najwyżej...
— Bardzo dziękuję...
Dwaj ludzie się rozeszli.
Po upływie kwadransa istotnie nieznajomy napotkał ową drogę. Idąc nią w pół godziny doszedł do Chapelle-en-Serval.
Punkt o szóstej wszedł do oberży pod „Białym koniem“, pustej jak zawsze.
Gospodyni była ciągle sama, ani mąż, ani syn z pola jeszcze nie powrócili.
— Już z powrotem — rzekła widząc ukazującego się swego klienta. — Nie miałeś pan zamiaru tak prędko powrócić.
— To prawda, ale załatwiłem moje interesa prędzej aniżeli myślałem. Proszę o papugę jeżeli łaska, zanim obiad będzie gotów.
— Papugę? — powtórzyła w osłupieniu oberżystka.
— To znaczy absynt... postaw pani karafkę przedemną.
— Dobrze panie.
Podając żądaną karafkę oberży3tka dodała:
— Zabiłam śliczną kaczkę na pańską intencyę. Zobaczysz pan, że będzie wyborna, przytem będą kotlety, cynadry, groszek zielony, sałata, ser i owoce... Czy to będzie dosyć?
— Aż nadto.
— A na którą obiad ma być gotowy?
— Na wpół do dziewiątej, mówiłem już to kochanej pani.
— A czy tu w sali mam nakryć do stołu?
— Czy nie masz pani jakiego osobnego pokoju... mam do pomówienia z przyjacielem, który tu przybędzie.
Oberżystka poszła doglądać obiadu podczas gdy jej klient wypiwszy swój absynt poszedł obejrzeć wóz i konia.
Poczem, powrócił i usiadł przed napoczętą karafką absyntu i zabrał się z całą starannością do sztucznego przyprawienia drugiej zielonej papugi.
Około wpół do ósmej oberża zaczęła się ożywiać. Gospodarz z synem powrócili z pola.
Kilku sąsiadów towarzyszyło im aby wypróżnić parę kufli kwaskowatej pikietki od której koza by skakała, ale orzeźwiającej w czasie tak strasznego upału.
Podróżny wyjął z kieszeni gazetę i czytał.
Pił już trzeci kieliszek absyntu.
Kiedy prosty wiejski zegar z kukułką, zawieszony na ścianie, wyśpiewał ósmą, poczuł ogarniającą go niecierpliwość, i częste rzucał w stronę drzwi spojrzenia.
— Czas zaczyna mi się długim wydawać — mruknął — nie licząc, że jestem głodny jak wszyscy dyabli.
I nalał sobie czwarty kieliszek absyntu.


IV.

Pozostawiliśmy Filipa de Garennes w pociągu, wychodzącym z dworca Północnego.
Było kwadrans na ósmą kiedy opuścił Paryż.
Na dziesięć minut przed ósmą, pociąg zatrzymał się na stacyi Survillers. Odległość od tej stacyi do Chapelle-en-Serval wynosiła trzy kilometry.
Filip znał dobrze okolicę.
Wyszedł ze stacyi na drogę i szedł prędko jak człowiek, którem u pilno dojść do celu podróży.
W pół godziny przebiegł trzy kilometry i wszedł na wielką ulicę Chapelle-en-Serval, zatrzymał się przed oberżą pod „Białym koniem“ i rzucił okiem do środka.
Gospodarz i gospodyni siedzieli przy obiedzie, kilku wieśniaków piło. W końcu sali młody człowiek zbliżał do ust szklankę absyntu.
Filip próg przestąpił.
— Ah! ab! — zawołał młody człowiek spostrzegając go. — A nareszcie! Nie przybyłeś zawcześnie kochany przyjacielu, obiad oczekuje cię...
— Jeść będę z przyjemnością, odpowiedział p. de Garennes, dotykając końcem palców wyciągniętej ręki nieznajomego.
— Panowie — rzekła gospodyni — za pięć minut będziecie mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie, że was zaprowadzę do pokoju, w którym nakryte.
— Idziemy, idziemy, kochana pani...
Oberżystka zaprowadziła młodych ludzi do pokoju na pierwszem piętrze.
Nakrycie było bardzo czyste, niemal eleganckie, na okrągłym stole umieszczonym koło otwartego okna wychodzącego na ulicę wioski.
— Zamknijmy okno — rzekł Filip. — Proszę nam podać światło...
— W tej chwili panie...
Oberżystka zeszła na dół.
Filip zbliżył się do okna aby je zamknąć.
Nagle odskoczył w tył.
— Co tam takiego? — zapytał nieznajomy:
— Otóż oni...
Odgłos kopyt końskich i turkot kół ciężkiego wozu rozlegał się na bruku ulicy.
Nieznajomy wychylił się i patrzał na drogę.
— Aha! — rzekł — furgon przedsiębiorstwa towarzystwa pogrzebowego... za pół godziny kuzyn pana barona i nieboszczyk wujaszek, przybędą do Pontarmé.
— Zamknij okno! — rozkazał Filip.
Podróżny, Julian Vendame, kamerdyner pana de Garenne, jak czytelnik zapewne się domyślił, po spieszył wykonać rozkaz.
Furgon pogrzebowy, który widzieliśmy wyjeżdżający z pałacu ś. p. hrabiego de Vadans, na ulicy Garancière, jechał nierównym kłusem dwóch ciężkich wyczerpanych ze zmęczenia koni, dyszących z gorąca.
Filip chciał zacząć wypytywać się Juliana Vendame, ale nie miał czasu.
Weszła gospodyni, przynosząc wazę. Za nią szedł jej syn trzymając dwie świece w lichtarzach i postawił je z prawej i lewej strony wazy.
— Pospiesz się pani proszę z usługą — rzekł Julian — a przytem proszę napoić mego konia i dać mu podwójną porcyę owsa.
— Chłopiec mój zajmie się tem natychmiast — odpowiedziała oberżystka — a co do obiadu nie będziecie panowie potrzebowali czekać... wszystko już gotowe.
Wyszła z pokoju.
Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Filip usiadł do stołu. Julian stał w postawie pełnej uszanowania, kamerdynera dobrze wytresowanego i zapytał:
— Może pan baron pozwoli mi usiąść naprzeciwko siebie... jest to wprawdzie bardzo nie na swojem miejscu... ale położenie jest wyjątkowe...
Pan de Garennes wzruszył ramionami i odrzekł:
— Prawdopodobieństwo przede wszystkiem... nie ma tu ani pana ani kamerdynera, tylko dwóch handlarzy zboża... Postępuj więc ze mną jak z kolegą.
— A więc za pozwoleniem pana barona uczynię tak...
— No, siadaj do stołu, jedząc będziemy rozmawiać, ale mówmy po cichu.
Filip podniósł pokrywę wazy, nalał zupę w talerze i dodał:
— Czy wszystko gotowe?
— Czyż byłbym tu gdyby nie było? Koń jest w stajni, wóz w wozowni, od której klucz u mnie w kieszeni. Wóz ten kosztował mnie sześćset franków, koń tysiąc, zaprzęg sto... Jutro właśnie targ na konie... Łatwo przyjdzie się pozbyć, bez wielkiej straty.
— A... szepnął Filip... — to co wiesz?
— Oh! tak, futerał — rzekł Julian Vendame śmiejąc się — w głębi wozu dobrze okryty słomą...
— A miedziana tablica?
— U mnie w kieszeni, ze śrubami, czy chcesz pan zobaczyć?
— Nie potrzeba... Narzędzia?
— W wozie, obok przedmiotu...
— Czy zaopatrzyłeś się w latarkę?
— Strzegłem się zapomnieć.
— Jesteś nieocenionym pomocnikiem, Julianie.
— Robię wszystko co tylko odemnie zależy ażeby... Zresztą tak dobrze to w moim interesie, jak i w pańskim.
Pan de Garennes zmarszczył brwi.
— Trzeba będzie bardzo drogo opłacić tego łotra! — pomyślał.
Co mu nie przeszkodziło nalać wina swemu lokajowi, nalewając sobie.
Julian Vendame podniósł w górę kieliszek.
— Twoje zdrowie, kochany kolego! — rzekł śmiejąc się.
— Dziękuję — odpowiedział Filip krzywiąc się mimowolnie.
Oberżystka przyniosła smażone cynadry.
— Zupa panom smakowała? — zapytała.
— Bardzo, kochana matko — zawołał kamerdyner — i te cynadry mają również dobrą minę... ale wino zostawia do życzenia, prawdziwa pikieta. Czy nie mogłabyś pani przynieść nam jaką starą butelczynę, z kąta piwnicy.
— I owszem moi panowie, mam z góry Saint Jacque3, wszyscy znajdują go wybornem.
— Przynieś więc pani trzy butelki.
Oberżystka wyszła, rozmowa dwóch współbiesiadników zawiązała się na nowo.
— Czy byłeś w Pontarmé? — zapytał baron.
— Tak jest, na trzydzieści stopni upału, zdawało mi się, że się roztopię w drodze.
— Oberża?
— Jedyna we wsi, nie mogą się zatrzymać gdzieindziej...
— A wozownia?
— Prosta szopa, przyparta do muru, do za którym idzie droga, bardzo dla nas przydatna, pozwoli ona doprowadzić nasz interes do skutku tak, że nikt niczego nie posłyszy.
— A więc trzeba będzie przełazić przez ten mur?
— Bynajmniej... przecież Opatrzność czuwa nad dzielnymi ludźmi... Obok szopy znajdują się drzwi, otwarte dniem i nocą...
Gospodyni znowu przerwała rozmowę, przynosząc wino z góry Saint-Jacques; skosztowano nie czekając i uznano go doskonałem, dobra kobieta odeszła promieniejąca.
— A zatem — rzekł Filip — będziemy mogli dostać się na podwórze, nie obudzając podejrzeń?
— Wejdziemy jak do siebie... ani psa... ani męża... ani służących... Sama kobieta z małą chorą siostrzenicą... Zdawałoby się, że umyślnie tak przygotowano... Interes jest pewny.
— Niech się nam tylko uda, Vendame — rzekł pan de Garennes po chwili milczenia — wiesz, że potrafię ci się wywdzięczyć.
— Do licha, liczę n a to... wszak chodzi o pięć do sześciu milionów! Pan baron będzie mógł nie rujnując się dać mi tyle ażebym mógł żyć z renty, jak jaki poczciwy mieszczuch.
— W dniu, w którym wejdę w posiadanie spadku po moim wuju, otrzymasz sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Nad tą cyfrą będziemy jeszcze dyskutować... w właściwym czasie i miejscu — pomyślał Julian, potem rzekł głośno:
— Pan zapewne ma już plan gotowy, jakim sposobem pozyskać ten piękny kawał grosza... Pan baron nie raczył mi go wyjaśnić, ale ja mam w panu zaufanie.
— Masz słuszność — sucho odrzekł Filip.
— Pan baron jest trochę sztywny ze mną — pomyślał Vendame — zapłaci mi za to, i to drogo.
Obiad miał się ku końcowi. Czas upływał.
— Nie potrzebujemy się zanadto spieszyć — rzekł kamerdyner — musimy przybyć tam wtedy kiedy wszyscy głęboko w śnie będą pogrążeni.
— Ale — zauważył Filip — mamy przecież zatrzymać się w drodze...
— Tak jest, ale na bardzo krótko.
W tej samej chwili, głuchy odgłos grzmotu dał się słyszeć zdala.
Błyskawice w krótkich przerwach, zaczęły czarne niebo przerzynać białem, oślepiającem światłem.
— Będziemy mieli burzę — zawołał Filip z niezadowoleniem — to się nazywa nie mieć szczęścia. Obeszlibyśmy się bez tego dodatku wybornie!
— Można się było spodziewać — odrzekł filozoficznie Vendame. Od trzech dni burza grozi... Ale zresztą, co nam to szkodzi? Utrzymuję właśnie, że wszystko idzie jak najlepiej... Jeżeli będziemy zmuszeni hałasować trochę, huk grzmotu usłyszeć niedozwoli... Idę zaprzęgać... Chwila odjazdu nadchodzi.
— Czy chcesz żebym ci pomógł?
— Nie śmiałbym tego od pana żądać, ale nie odmawiam.. Niepotrzeba aby tutejszym ludziom przyszło na myśl pomagać mi... Mógłby ich zaniepokoić ładunek naszego wozu, i mogliby zobaczyć futerał.... Mam wprawdzie gotową historyę aby wytłomaczyć dla czego wieziemy to pudełko, ale jeśli tylko można uniknąć skompromitowania, choćby jaknajmniejszego, trzeba korzystać z okoliczności. Jeszcze kieliszek fine, płać pan i jedźmy... Poświecisz mi pan kiedy będę zaprzęgał konia....
Vendame wychylił od razu kieliszek od wina pełen koniaku.
Filip de Garennes uczynił toż samo.
Podczas obiadu, obaj wychylali kieliszki za kieliszkami, jakby chcieli się odurzyć.
Żaden z nich jednakże nie potrzebował, upijać się aby nakazać milczenie swojemu sumieniu.
Pan wart był służącego. Pierwszy dozwalał opanowywać się namiętnościom, doprowadzającym do wszelkich występków. Drugi poprostu był łotrem najgorszego gatunku.
Wspominaliśmy już, że Filip należał do ciała adwokatów paryzkich.
Obdarzony niezwykłą inteligencyą, wielu wiadomościami i pierwszorzędnym talentem oratorskim; od niego tylko zależało stać się sławnym adwokatem, zdobyć wysokie stanowisko, i szybko w sposób honorowy, dzięki tylko swej pracy, odbudować dawny piękny majątek.
Nie chciał jednakże, a raczej nie mógł, pogrążony w denerwujących rozkoszach szalonego życia.
Julian Vendame, pochodzący z rodziny poczciwych wieśniaków z Nanteuil-le-Haudouin przed pięcioma laty przyszedł do Paryża, będąc wprzód postrachem swej rodzinnej wioski i całej okolicy.
Ojciec jego dzielny rolnik, prowadził pracowity żywot, a nie mogąc nic z syna zrobić dobrego, bez wielkiego żalu patrzał na jego odjazd.
W Paryżu Vendame prowadził życie bardzo burzliwe, probował wszelkich podejrzanych rzemiosł, a ponieważ nie mogły go one wyżywić, i przedstawiały mu z jednej strony szpital w perspektywie, z drugiej sąd, policyę poprawczą i więzienie, postanowił ustatkować się, przynajmniej pozornie, i pokryć swoje występki, werniksem uczciwości.
Tem gorzej jeżeli werniks ten pękał na wszystkie strony.
Tymczasem, zanim maska spadnie kompletnie, być może zdarzy się sposobność zwrócenia ku sobie fortuny, jakimś zuchwałym czynem...
Vendame został lokajem, przedtem zajmował się podnoszeniem kawałków cygar, występował jako figurant w teatrzykach, był chłopcem na posyłki u jakiegoś podejrzanego pośrednika w interesach i t. p.
Wyjaśnimy później jakim sposobem, uzyskawszy godność kamerdynera barona de Garennes, stał się jego powiernikiem i wspólnikiem.
Filip i Julian opuścili pokój na pierwszem piętrze i zeszli na dół. Gospodyni znajdowała się w sali.
Mąż jej i syn, znużeni ciężką, całodzienną pracą udali się na spoczynek.
— Więc panowie już jedziecie? — zapytała dobra kobiecina zdając resztę z piećdziesięcio-frankowego biletu.
— Tak, trzeba — odpowiedział Julian — musimy być koniecznie tej nocy w Baron.
— Lepiej byłoby tu przenocować.
— Niepodobna...
— Czyż nie słyszycie panowie jak strasznie grzmi?
— Słyszymy doskonale.
— Straszna będzie burza...
— To nas ochłodzi.. A koń mój czy dobrze napasiony? czy zjadł podwójną porcyę.
— Tak jest panie.
— No, to pójdę zaprzęgać...
— Czarno na dworze jak w piecu. Weź pan przynajmniej latarnię.
— To, to i owszem... Mój towarzysz ją weźmie.
Oberżystka zapaliła latarnię i podała ją Filipowi.
Pan de Garennes wziął ją i poszedł za swoim lokajem udającym się do stajni.
Niebo istotnie było czarne jak atrament. Kiedy błyskawica przerzynała te ciemności, widać było straszne chmury, pędzone wichrem jak gdyby dotykały ziemi.
W parę minut koń objedzony owsem aż po nozdrza, zaprzężony został do wozu.
— Czy zapalimy latarnię u wozu? — zapytał Filip.
— Tak jest, dla przejechania wsi... Potem zobaczymy co nam robić wypadnie.
Latarnię zapalili, wóz wyszedł z podwórza, Vendame oddał latarkę oberżystce, siadł na ławeczce z prawej strony swego pana, ściągnął cugle i krzyknął:
— Hop!
Koń młody i silny poszedł szerokim kłusem nie potrzebując bata, odgłos kół rozległ się po bruku wiejskiej ulicy.
Wszystkie domy długiej ulicy Chapelle-en-Serval były zamknięte.
Zaledwie od czasu do czasu, ujrzeć można było smugę światła wydobywającą się przez spaczone okiennice i drzwi szczelnie zamknięte.
Wiatr zawsze gorący, dął coraz silniej.
Odgłos grzmotów stawał coraz częstszy i bliższy.
W krótce minęli ostatnie budynki wioski.
Julian Vendame skierował konia na bok drogi, i wóz toczyć się począł pocichu, po gruncie piasczystym.
— Panie baronie — rzekł do Filipa — teraz zgaś pan latarnię, jeżeli łaska. Na drodze, którą będziemy jechać, nie spotkamy ani żandarma, ani strażnika wiejskiego.
— Ależ bez latarni, będziemy jechać na chybił trafił — zauważył pan de Garennes.
— Bądź pan spokojny — odrzekł Julian — wystudyowałem topografię okolicy. Zaręczam, że nie zbłądzimy.
Filip zagasił latarnię.
Vendame bystrym wzrokiem, zdającym się przebijać ciemności, studyował zakręty drogi.
— Poznaję moją drogę. Skręcimy teraz na prawo — rzekł nagle, wstrzymując bieg konia.


V.

Wóz wprawnie kierowany, rzeczywiście skręcił nagle i wjechał na drogę piasczystą, którą kamerdyner Filipa przebywał kilka godzin temu, wracając z Pontarmé do Chapelle-en-Serval.
Droga była ciężką, ale młody koń silne miał nogi. Vendame zresztą oszczędzał go.
— Trzeba myśleć o powrocie — mówił.
Na zakręcie drogi do Baron, improwizowany woźnica, ufając swej pamięci, skręcił bez wahania na lewo, i znalazłszy się na drodze lepiej utrzymywanej, zwolnił cugle koniowi, który też zaraz puścił się szybszym kłusem.
Błyskawica rozjaśniła niebo, jednocześnie prawie dał się słyszeć przedłużony huk grzmotu.
Jasne światło błyskawicy dozwoliło Vendamowi spostrzedz róg lasu, i o kilka kroków na polu gałęź wkopaną, już zwiędłą.
Gałęź ta stanowiła jeden ze znaków.
W tej chwili osadził konia i rzekł:
— Panie, wysiadajmy, jeżeli łaska... Tutaj ma się odegrać pierwszy akt naszej sztuki, komedyi, albo melodramatu, jak kto woli...
Obaj ludzie wyskoczyli na ziemię.
Julian Vendame wziąwszy konia za cugle przy pysku, zaprowadził go polem zoranem trzymając się brzegu lasu. Po kilku minutach uderzył się o drugą gałęź odłamaną od drzewa, końcem dotykającą ziemi.
— No, jesteśmy na miejscu. Teraz chodzi o zapalenie latarki.
— Jakto? światło na otwartem polu? — zawołał pan de Garennes z przestrachem.
— Nie obawiaj się pan niczego.
— Jednakże...
— Powtarzam panu, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Jesteśmy w kotlinie, w której słabe światełko nie może być dostrzeżone... Najbliższy dom mieszkalny jest ztąd daleko i bądź pan pewny, że wabec grożącej burzy, żaden chłop nie wyjdzie zobaczyć, czy sarny albo jelenie nie włażą w szkodę i nie raczą się kartoflami, jak się to często zdarza w okolicach lasów...
Tak rozprawiając i odwracając się plecami do wiatru, kamerdyner potarł zapałkę i zapaliwszy knot latarki, zatknął ją w miękkiej ziemi.
Światełko było blade, ale dostateczne aby oświecić grunt w promieniu trzech lub czterech metrów.
Vendame opuścił ruchomy tylny bok wozu, wyciągnął snopy słomy, rzucił je na ziemię, potem dwie motyki i dwie łopaty.
Pod snopami słomy znajdowała się trumna z dębowego drzewa, zupełnie podobna do tej, którą widzieliśmy wkładaną do furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego, na ulicy Garancière.
— Teraz panie, trzeba mi pomódz — rzekł lokaj do swego pana.
Filip zbliżył się.
Obaj schwycili za antaby trumny. Podnieśli ją i postawili na słomie.
Po zrobieniu tego, rzekł Vendame:
— Weź pan latarkę i bądź łaskaw mi poświecić.
Pan de Garenne wykonał to.
Kamerdyner wyjął z jednej kieszeni, śrubsztak, papier zawierający śróbki, i tabliczkę miedzianą, na której wyryty był napis w kilku wierszach, położył tabliczkę na trumnie i przytwierdził ją czterema śrubkami do wieka.
Wiatr dął z podwójną siłą, lecz był już o wiele chłodniejszy. Kilka kropel deszczu spadło na twarze tych dziwnych nocnych pracowników. Grzmot huczał bez przerwy.
Vendame skończywszy z tablicą, zabrał się do odkręcania wielkich śrub trzymających wieko trumny. W kilka chwil szruby zostały wyjęte i wieko otwarte dozwoliło widzieć próżnię w głębi trumny.
— Teraz spieszmy się — rzekł Julian.
Chwyciwszy motykę zaczął kopać, i ziemię rzucać do trumny.
Filip także wziął motykę i pracował nią jak umiał, z niezgrabnością okazującą brak przyzwyczajenia do pracy ręcznej.
Wkrótce trumna na wpół była napełnioną.
— Dosyć — rzekł Vendame zatrzymując się i przykrywając ziemię wrzuconą do trumny snopkiem słomy — trzeba teraz zamknąć na nowo pudełko.
Chustką do nosa otarł brzegi trumny, na których pozostało trochę piasku, mocno dopasował wieko i rzekł chowając narzędzia.
— Włóżmy napowrót do wozu! No, jazda panie, wesoło, a energicznie... hop! do lich a ciężkie!
Filip schylił się, chwycił antaby, potem prostując się obaj jednocześnie podnieśli to, co Julian nazywał pudełkiem, i z trudem wsunęli do wozu.
Wielkie krople potu spływały po czole pana de Garennes.
Vendame zamknął ruchomą część wozu.
— A ta słoma — zauważył Filip wskazując na snop pozostały na ziemi.
— Zabierzemy ją z sobą za powrotem... teraz ona by nam zawadzała. No panie, w drogę! już wielki czas... Burza tym razem zaczyna się na dobre.
Zgasił latarnię.
Filip siedział już w wozie.
Kamerdyner, wziął konia za cugle, odwrócił na miejscu i wprowadził na drogę. Poczem sam wsiadł i popędził konia szybkim kłusem.
Jedenasta biła w najbliższej wiosce.
Pioruny uderzały bez przerwy, ciągłe błyskawice, ciemne głębie nieba zamieniały jakby w piec ognisty. Wiatr straszny dął ciągle. Nagle wszystkie katarakty niebios otwarły się jednocześnie, zatapiając ziemię prawdziwym potopem.
— Pyszny czas, panie baronie! — zawołał śmiejąc się Vendame — jakby na obstalunek! Jestem najmocniej przekonany, że nikt nam nie przeszkodzi.


Jak wiemy, była godzina dziewiąta kiedy furgon pogrzebowy wiozący zwłoki hr. de Vadans do Compiegne, przejeżdżał przez Chapelle-en-Serval, przed drzwiami oberży pod „Białym koniem“, gdzie pan z lokajem jedli obiad przy jednym stole.
Konie zdawały się być wyczerpane, woźnica jednak którem u pilno było znaleźć się pod dachem przed oczekiwanym uraganem, popędzał je batem z całej siły.
O wpół do dziesiątej żałobny ekwipaż wjechał do Pontarmé.
Raul de Challins, towarzyszący zwłokom swego wuja, wychylił się z kabryoletu, i zwracając się do woźnicy zapytał:
— Czy znasz jaką oberżę w Pontarmé?
— Znam panie, nie kłopocz się pan o nic, znam jedną i to najlepszą w okolicy, tem bardziej, że nie ma drugiej... trzyma ją wdowa Magloire... zacna kobieta. Znałem także jej męża, ś. p. Magloire’a, był moim przyjacielem, nie jedną flaszkę razem wysuszyliśmy... Będzie panu bardzo dobrze u wdowy... Otóż to tu...
Istotnie po paru sekundach furgon wjechał w podwórze, które tak ściśle badaliśmy w towarzystwie Juliana Vendame.
— Hej! jest tam kto? — zawołał woźnica.
Oberżystka ukazała się natychmiast na progu drzwi mieszkania, wychodzących na podwórze.
Raul zeszedł z furgonu.
— Ah! a to niespodzianka! — zawołała wdowa ujrzawszy kłaniającego się woźnicę. — Pan tu, o tej porze, panie Saturninie, jakimże wypadkiem?
— Wcale nie wypadkiem moja pani Magloire, prosty skutek wykonywania moich obowiązków, daje mi sposobność uściskać ci rękę i przepędzić noc pod twoim dachem pani Magloire. — Odrzekł Saturnin zsiadłszy z kozła i serdecznie ściskając ręce oberżystki.
— A więc będziesz pan tu nocować? — zapytała dobra kobiecina.
— Tak pani Magloire i ten pan również; zajmę się furgonem i końmi, a wy zajmijcie się tym panem i pamiętajcie, że oba jesteśmy zgłodniali.
— Dam panom na wieczerzę co tylko mam najlepszego. Wszak wiesz pan gdzie jest stajnia i wozownia.
— Wiem, wiem, znam tu wszystkie zakątki.
Sam sobie dam rady.
Oberżystka zwróciła się do Raula.
— Czy pan życzy sobie wejść do domu — rzekła do niego.
— Idę za wami, moja kobieto...
I młody człowiek wszedł za wdową do sali oberży.
Saturnin wyprzągł konie.
Umieścił furgon na poprzek pod szopą, służącą za wozownię, zaprowadził konie do stajni, rozebrał je, wytarł słomą, a znając dom doskonale, dał im wszystko czego tylko potrzebować mogły, t. j. wody, siana, owsa i słomy.
Spełniwszy ten obowiązek, wszedł do sali oberży gdzie Raul wydawał rozkazy ażeby wieczerza była jak można najobfitszą, i przygotowane dwa pokoje.
Matka Magloire zadziwioną była przyjemnie a jednocześnie nieprzyjemnie, niespodzianym przyjazdem podróżnych, o tak późnej godzinie.
Przyjemnie, ponieważ grosz wpadnie do kieszeni.
Nieprzyjemnie zaś, bo samej trudno będzie podołać robocie, do której ten przyjazd ją zmuszał.
Słyszeliśmy jak dobra ta kobieta mówiła Julianowi Vendame o dziewce pomagające jej w niedzielę, kiedy goście schodzili się do oberży.
Pomyślała, że najlepiej będzie pójść sprowadzić tę dziewczynę i prosić ją o pomoc w przygotowaniu wieczerzy i uporządkowaniu pokojów.
— Bądź pan chwilkę cierpliwym — rzekła do Raula, wnet powrócę.
I pobiegła na wieś aby wyszukać Franciszkę.
Młody człowiek upadł na krzesło i pogrążył się w smutnych myślach.
Po upływie pięciu minut wszedł Saturnin.
— Cóż to? pana samego tu zostawili — rzekł — gdzież jest wdowa Magloire?
— Wyszła...
— Poczciwa kobieta... zapewne po prowizye... Zaraz powróci... Czy nie czujesz pan potrzeby ochłodzenia się? taki upał i kurzawa?... Ogień mam w piersiach.
— Nie — rzekł Raul — zaczekam na wieczerzę.
— Jak się panu podoba... ale pozwolisz pan, że ja siebie poczęstuje czemś płynnem.
— Owszem.
Saturnin wszedł za bufet wdowy, wziął butelkę, nalał sobie dobrą miarkę wódki, dolał wody i wypił z rozkoszą, aby sobie wypłókać podniebienie, jak mówił.
Wdowa Magloire ukazała się wkrótce z Franciszką.
Ta ostatnia była to rzeźka wieśniaczka, pełna dobrych chęci, które okazała z zadziwiającą energią zabierając się do gotowania wieczerzy jeżeli nie zbyt delikatnej, to za to obfitej. Oberżystka tymczasem pytała się Raula:
— Pan będzie jadł tutaj wieczerzę, czy też w swoim pokoju?
— Tutaj — odpowiedział młody człowiek, z wielkiem zadowoleniem Saturnina, który powiedział sobie:
— Bogu dzięki, przynajmniej nie jest dumny.


VI.

Oberżystka nakryła do stołu i zwracając się do woźnicy, zapytała:
— Czy panowie jutro zrana odjeżdżają?
— O wschodzie słońca.,. Musimy stanąć w Compiègne na dziesiątą rano...
— Bardzo dobrze panowie uczynili, zatrzymując się tu i to w samą porę. Będziemy mieli burzę.
— To nam wszystko jedno. Jesteśmy pod dachem, a po burzy przynajmniej nie będzie takiego kurzu na drodze.
Szybko podaną wieczerzę zjedzono w milczeniu; dwaj ludzie znużeni udali się do swoich pokoi, Franciszka odeszła, pani Magloire pozamykała drzwi i poszła spać, wkrótce wszyscy w całym domu pomimo huku grzmotów w głębokim śnie byli pogrążeni.
Niebo otworzyło swoje upusty. Deszcz lejący jak w czasie potopu, rozmiękczał ziemię piasczystą w której koła wozu zagłębiały się prawie po osie.
Koń poganiany przez Juliana Vendame ciężko dyszał i z wielkim trudem postępował naprzód.
Nagle ogromna błyskawica rozpędzając ciemności oświeciła róg muru.
Vendame nachylił się do Filipa.
— Przyjechaliśmy na miejsce, teraz wysiadajmy, jesteśmy zmoczeni do nitki, ale to mała rzecz... deszcz jest ciepły.
Filip włożył płaszcz kauczukowy, w który się zaopatrzył i wysiadł z wozu.
Julian przywiązał konia i drzewa i poszedł za swoim panem.
Przed nimi ukazał się mur dość wysoki z nizkiemi drzwiami pośrodku.
— O to drzwi o których mówiłem, ułatwią one nam nadzwyczaj robotę — rzekł Vendame — za tym murem, znajduje się podwórze oberży. A w tem podwórzu na prawo szopa, pod którą stoi furgon.
— A jeżeli zmienili plan? — wyszeptał Filip — jeżeli się wcale nie zatrzymali w Pontarmé?
— To nie prawdopodobne... Zresztą zaraz się przekonamy... Zaczekaj pan na mnie, pójdę na zwiady...
Julian przy świetle błyskawicy, pocisnął klamkę i popchnął drzwi, które się otworzyły.
Zanim się wejść ośmielił na podwórze, wsadził głowę i utkwił wzrok w głównym budynku mieszkalnym będącym po lewej stronie.
W żadnem z okien oberży nie było światła. Ciemności te uspokoiły go... Przeszedł próg i zbliżył się do szopy.
Światło błyskawicy jednocześnie z ogłuszającem uderzeniem piorunu, dało mu spostrzedz furgon ze swoim wysokim kabryoletem i długą skrzynią.
Furgon ten jak wspominaliśmy stał na poprzek. Można było obejść go ze wszystkich stron.
— Wybornie się składa, myślał Julian. — Aby tylko, klucze w które się zaopatrzyłem otworzyły skrzynię...
Vendame, wydobył z kieszeni kilka kluczy podobnych do tego, jaki Saturnin wręczył Raulowi, na ulicy Garancière, po włożeniu trumny hrabiego de Vadans do furgonu.
Klucze te były najrozmaitszych kalibrów.
Julian wziął pierwszy z brzegu, i lewą ręką począł prowadzić po boku skrzyni, szukając otworu zamku. Palec jego natrafił na otwór okrągły wśródku, którego był trójkąt żelazny.
— Mam go — rzekł do siebie — i spróbował włożyć klucz wybrany w otwór zamku. Wszystko składało się jak najlepiej. Odrazu trójkąt zamku dopasował się do otworu klucza. Vendame zakręcił klucz, drzwi furgonu otworzyły się, włożył natychmiast rękę i dotknął wieka dębowej trumny.
Powrócił wtedy do Filipa de Garennes.
— A cóż? — zapytał ten ostatni.
— Wszystko idzie jaknajlepiej. Dalej do roboty.
Nie tracąc chwili, obniżył tył wozu i schwycił za jednę antabę trumny naładowanej ziemią i słomą.
Filip uczynił toż samo ze swej strony i obydwaj przenieśli na podwórze oberży, pod szopę ciężką trumnę i postawili ją na ziemi obok furgonu.
— Weźmy się teraz do drugiej! — rzekł Vendame — trzeba uczynić zamianę.
Po chwili świętokradzka zamiana została dokonaną, skrzynia furgonu zamknęła się nad trumną, w której nie było zwłok hrabiego de Vandans, trumna zaś z zwłokami położoną została na wozie.
Dwaj ludzie zajęli miejsce na wozie i powrócili tą samą drogą, którą przyjechali z Pontarmé.
Przybywszy na pole kartofli, zatrzymali się w tem samem miejscu, na którem byli godzinę temu.
— Ostatni akt naszego dramatu! — rzekł Julian. — Spieszmy się panie baronie, trzeba mnie pomódz wykopać dół.
Filip wziął motykę. Pod ulewnym deszczem, przy strasznym wichrze, przy blasku błyskawic i odgłosie piorunów, pan i lokaj wykopali dół, około sześciu stóp głęboki.
Poczem spuścili trumnę i zasypali ziemią wydobytą przy kopaniu.
— Deszcz zatrze ślady naszej obecności — rzekł Vendame — dyablo sprytny musiał by być ten, któremu by na myśl przyszło, szukać na tem polu, na dwa metry w ziemi, zwłok hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans, wuja pana barona! Zmarły spoczywać tu będzie bardzo spokojnie. Mogę go zapewnić, że nikt mu nie będzie przeszkadzać...
Pan de Garennes nie odpowiedział ani słowa.
Łopaty i motyki wrzucono do wozu wraz ze snopami zmoczonej słomy, i podróżni wsiedli i udali się drogą ku Paryżowi.
Vendame zaciął biczem konia, zmuszając go do szybkiego kłusu pomimo zmęczenia.
— Jeżeli się ochwaci tem gorzej dla niego — rzekł Julian — musimy dojechać do Paryża.
Przejechali szybko Chapelle-en-Serval, i mniej niż w godzinę przebyli wioskę Louvres.
Burza oddaliła się. Niebo miejscami ukazywało błękit, deszcz zaledwie padał i wkrótce ustał zupełnie.
Świtać zaczęło, i dwaj ludzie niedawno przy kopaniu dołu potem oblani, szczękali zębami od rannego chłodu.
— Co zrobimy z narzędziami? — zapytał Filip.
— Nie weźmiemy ich z sobą do Paryża to pewna — odrzekł Vendame — trzeba je tu zostawić.
Zatrzymał konia, zsiadł z wozu i wziąwszy motyki i łopaty, rzucił je do rowu napełnionego wodą ulewy... Cokolwiek dalej rzucił szrubsztak na pole zorane... Dalej znowu pozbył się słomy zmoczonej i obłoconej.
Tym sposobem nie było już niczego w wehikule coby ich mogło skompromitować.
— Co do wozu i konia — rzekł Julian — zmieniam cokolwiek program... Zwierzę jest wyczerpane... sprzedając je dziś na końskim targu, możnaby zaledwie dostać wartość skóry... byłoby to, w głupi sposób wyrzucać za okno pieniądze... Postawię go w stajni jednego znajomego handlarza koni w La Villette, i za kilka dni zajmę się pozbyciem go... Czy pan baron zgadza się...
— W zupełności.
O szóstej rano dojechali do La Villette.
Filip zostawił tu swego lokaja a sam wsiadł do fiakra i kazał się odwieźć do domku przy ulicy Assas, rozebrał się i położył do łóżka.
Mało miał czasu do spania, musiał wkrótce wraz z matką jechać do Compiègne na nabożeństwo żałobne.
Zaledwie głowę przyłożył do poduszki zamknął oczy i zasnął snem tak głębokim, że nie słyszał Juliana Vendame wchodzącego i zabierającego się do wykonywania swych lokajskich funkcyi.


O czwartej zrana Raul de Challins zajął swoje miejsce w kabryolecie furgonu pogrzebowego, a Saturnin wychyliwszy duży kieliszek wódki, ofiarowany mu przez wdowę Magloire jako przyjacielowi nieboszczyka męża, zaciął konie.
Duszące powietrze wczorajsze, było dziś świeże, prawie chłodne.
Konie dobrze wypoczęte, biegły raźnie.
Według przewidywania woźnicy, z łatwością dojechano do Compiègne, punkt o godzinie dziewiątej.
Raul wskazał drogę, którą należało jechać do rezydencyi ś. p: hrabiego de Vadans.
W okolicy własność tę nazywano Szaletem.
Szalet znajdował się o kilometr może drogi na prawo od Compiègne, w cienistej dolinie, w głębi której eleganckie kontury dachu, malowniczo odbijały od ciemnej zieleni drzew służących im za tło.
Obszerne trawniki gdzie niegdzie ubrane bukietami drzew, tworzyły jak gdyby aksamitny dywan przed szaletem.
Na prawo, na lewo i z tyłu domu rozlegał się wielki i dobrze zarysowany park.
Przybywszy do bramy parku, Raul zeskoczył na ziemię, zbliżył się do kraty i zadzwonił.
Drzwi pawilonu położonego z boku kraty żelaznej, otwarły się natychmiast, i siedemdziesięcioletni starzec ukazał się na progu w towarzystwie kobiety nie wiele od niego młodszej.
Oboje mieli oczy zaczerwienione.
Spostrzegłszy Raula starzec podbiegł otworzyć obie połowy bramy, i furgon wjechał do parku.
— Czy administracya pogrzebowa przysłała swych ludzi? — zapytał pan de Challins starego służącego.
— Tak jest, panie hrabio... Są tu już przeszło od godziny. Zawiesili draperyę nad wejściem do szaletu i ustawili katafalk na którym złożone będą zwłoki naszego biednego pana. Czekaliśmy na furgon....
— To dobrze... Czy zamówiłeś powozy w Compiègne, jak ci o tem pisałem, ażeby stały przed dworcem dla osób które przyjadą z Paryża na pogrzeb?
— Tak jest, panie Raulu!
— Wiele zamówiłeś powozów?
— Dwanaście.
— To wystarczy jak myślę... Jak tylko Honoryusz przyjedzie z Berthaud, przyślij ich do mnie, proszę cię...
— Dobrze, panie Raulu.
Woźnica Saturnin nieruchomy na koźle oczekiwał rozkazów...
— Jedźcie do szaletu... — rzekł mu pan de Challins.
Furgon ruszył stępo.
Raul szedł na przedzie. Zbliżono się do mieszkania. Fasada ubrana była czarną draperyą ze srebrnemi łzami. Ponad głównem wejściem zawieszoną była tarcza harbowa, z hrabiowską koroną.
Komisarz żałobny podszedł do Raula, który wręczył mu papiery upoważniające do przewiezienia zwłok z Paryża do Chantilly. Wtedy żałobnicy otworzyli furgon kluczem który im podał pan de Challins i złożyli trumnę na katafalku; przykryli ją czarnym całunem przeciętym wielkim białym krzyżem, poczem odeszli oczekiwać n a chwilę pogrzebu.
Raul pozostał sam w kaplicy żałobnej.


VII.

Między Mortfontaine a Pontarmé okolica jest prześliczna. Żyzne płaszczyzny, poprzecinane bukietami gajów, czarują oczy przechodnia. Zdawać mu się może, że się znajduje w najpiękniejszym kantonie bogatej Normandyi.
Po nocnej burzy, jasne słońce wschodziło na czystym błękicie nieba, zapowiadając dzień prześliczny.
Była godzina czwarta rano.
Ptaszki fruwały około krzaków, koguty w ferm ach głośno i radośnie wygłaszały swoje zwycięzkie pienia pośród pierzastego seraju.
W wioskach okiennice odmykały się, mieszkańcy zjawiali się w oknach, z nabrzękłemi od snu powiekami.
Mortfontaine jestto skromna wioska zamieszkała wyłącznie przez rolników.
Gdzieniegdzie dają się widzieć wille rozrzucone na skraju lasu d’Ermenonville, otaczając Mortfontaine jakby pasem zieloności.
W odległości kilometra od wioski, przy samej drodze przechodzącej przez las, znajdowało się wejście do wcale znacznej majętności.
Brama z kutego żelaza, pomnikowo wyglądająca, dawała przystęp do alei wysadzonej stuletniem i wiązami.
Aleja ta prowadziła w prostej linii do wielkiego kwadratowego budynku zwanego w całej okolicy: „Domem doktora“.
Budynek był stary, we włoskim stylu uwieńczony tarasem, w pośrodku którego wznosił się belweder w dosyć złym guście.
Dom doktora, chociaż zamieszkały przez jedną tylko osobę, zawierał znaczną liczbę pokoi, trzy czwarte jedak okien zwykle było zamknięte.
Gospodarz domu znany pod imieniem doktora Gilberta, zajmował małą tylko cząstkę gmachu i zadawalniał się pokojem sypialnym, jadalnym, gabinetem do pracy, biblioteką zawierającą skarby nauki starożytnej i współczesnej, i wielką izbą urządzoną na chemiczne laboratoryum.
Piętnaście lat przed epoką, w której dzieją się opisywane przez nas wypadki, dom ten opuszczony od pewnego czasu wystawiony na sprzedaż; nieznajdował jednakże długo kupujących i zdawało się, że ich nigdy nie znajdzie z powodu krwawego dramatu, jaki się dawno już temu w jego murach odegrał.
Młoda jedna kobieta, jak mówiono, została w tym domu zabitą przez męża, który w napadzie zazdrości spełniwszy tę zbrodnię, sam sobie w łeb strzelił, wobec trup a swej ofiary.
Legenda ta zniechęcała kupujących i pusty dom coraz bardziej popadał w ruinę.
Pewnego dnia rozeszła się w Mortfontaine wiadomość, przyjęta z łatwem do zrozumienia zadziwieniem, że ponure to domostwo zostało kupione.
Nazajutrz stary służący z żoną przywieźli bagaże i zamieszkali w domu.
W dwa dni później, przybył mężczyzna w wieku nie dającym się określić, i od razu rozpoczął urządzać się; sprowadził rzemieślników, kazał im konieczne porobić reperacye. Był to nowy właściciel. Nazwano go prawie od pierwszej chwili doktorem Gilbert, chociaż wcale nie trudnił się praktyką lekarską.
Człowiek ten wkrótce po zajęciu w posiadanie willi, przypadkowo był świadkiem strasznego wypadku.
Jeden z robotników spadł z rusztowenia służącego do reperacyi dachu, i złamał sobie obie nogi.
Nabywca starego domu, kazał go zanieść, nie do szpitala, ale do swego własnego mieszkania, i pielęgnował go w sposób dowodzący głębokiej nauki i lekarskiej biegłości.
Podwójnie złamana kość wkrótce się zrosła, i robotnik odzyskał siły w nogach, bez najmniejszego śladu kulawizny.
Cudowna ta kuracya miała ogromny rozgłos, i ogół dodał do imienia nieznajomego tytuł doktora.
Głos ogółu nie mylił się.
Osobistość zajmująca nas, była w Paryżu pod swem prawdziwem nazwiskiem jednym z najbardziej odznaczających się lekarzy, chirurgiem niemal sławnym.
Czytelnik, dowie się wkrótce dla czego, usuwając się dobrowolnie z areny paryskiej, zamieszkał samotnie w Mortfontaine, i starał się otoczyć milczeniem i tajemnicą.
Od czasu do czasu okoliczni mieszkańcy pukali do drzwi kwadratowego domku i żądali pomocy doktora Gilberta.
Starzy służący odpowiadali niezmiennie, że pan ich już niepraktykuje, lecz jeżeli proszący byli w nędzy, nie dozwalali im nigdy odejść bez obfitego wsparcia.
Dziwnie tajemnicza osobistość doktora, obudzała żywą ciekawość na trzy mile wokoło.
Probowano wyciągnąć na słowo kamerdynera Wilhelma i Małgorzatę jego żonę.
Niepodobna jednakże było wydostać od nich najmniejszego choćby wyjaśnienia; ciekawi zawiedzeni, pogodzili się w końcu z losem i przestali zajmować się doktorem, chociaż spotykali go często przechadzającego się po wsi z dwoma olbrzymiemi chartami o płowej szerści, przepysznemi i strasznemi zarazem stworzeniami, groźnie pokazującemi zęby, jeśli kto ośmielił się dopuścić z nimi choćby najmniejszej poufałości.
Mieszczanie i chłopi przechodząc kłaniali się doktorowi.
Odpowiadał ukłonem i milcząc szedł dalej z fizyognomią tak lodowatą i spojrzeniem tak ponurem, że nikomu nie przychodziła ochota zagadać do niego.
Chociaż stosunkowo wydawał się jeszcze młodym i silnej budowy, włosy szybko mu siwiały.
Na czole występować poczęły zmarszczki.
Wysoka jego postać pochylała się coraz bardziej.
Twarz przybierała odcień żółtawy pargaminu.
Z tem wszystkiem pomimo tych symptomatów przedwczesnej starości pozostał zawsze rzeźki, chodził po polach i lasach przez długie godziny, zawsze milczący, zamyślony w towarzystwie swych wiernych obrońców.
Nikt go nigdy nie odwiedzał.
Nie odbierał nigdy listów. Wszelkie stosunki pomiędzy, nim a światem zdawały się być zerwane.
U siebie doktór Gilbert był takim samym. Kiedy niepogoda nie dozwalała mu wyjść z domu, zamykał się po całych dniach w laboratoryum, albo w bibliotece, robiąc doświadczenia, lub pisząc wielkie dzieło o chemii, nad którem pracował oddawca.
Nie odzywał się nigdy do Wilhelma i Małgorzaty, chyba wydając im krótkie rozkazy.
Często przepędzął całe wieczory nieruchomy, z twarzą ukrytą w rękach, a wtedy z poza konwulsyjnie ściśniętych palców płynęły łzy, których nigdy nie ocierał.
Zapewne jakaś boleść niedowyleczenia toczyła tego człowieka; zapewne ciągła ta potrzeba czynności pochodziła z chęci odpędzenia zmęczeniem ciała, trapiących go myśli.
Tylko do swoich psów zdawał się mieć przywiązanie.
Dwa pierwsze Diana i Bob zdechły ze starości w siedem lat po zainstalowaniu się w Mortfontaine, lecz odżyły one pod identyczną formą dwojga ich potomstwa Agra i Nello, które nocowały u stóp jego jego łóżka i spały na podłodze około niego w bibliotece lub laboratoryum.
Często pieścił je i jeżeliby usta jego zdolne były do uśmiechu to tylko dla nich, dla nikogo innego prócz Agry i Nella.
Po za tą nieprzeniknioną zasłoną ukrywającą życie poprzednie doktora Gilbert, cóż się ukrywało? Wyrzuty sumienia? Czy też boleść?
Można było zadawać sobie te pytania, lecz odpowiedzieć na nie nie podobna.
Nazajutrz po nocnej burzy, kilku wieśniaków udających się w pole do pracy, spotkało właściciela kwadratowego domu, kierującego się ku równinie ozłoconej pierwszemi promieniami słońca.
Było około czwartej.
Agra i Nello krążyły w podskokach naokoło swego pana, krótko, radośnie poszczekując:
Wieśniacy szeptali między sobą, ukłoniwszy się doktorowi który powitał ich ręką.
— Hum! hum! bardzo się postarzał doktór Gilbert!
— Brodę ma teraz zupełnie białą.
— Schudł.
— Pochylił się.
— Co nie przeszkadza, że idzie zawsze dobrym krokiem.
— To człowiek który ma się ku schyłkowi, ale umrze chodząc.
Doktór Gilbert istotnie miał lat czterdzieści dziewięć. Zdawał się jednak mieć sześćdziesiąt. Był wysokiego wzrostu i nadzwyczaj chudy.
Długie siwiejące włosy i broda prawie biała okalały twarz zmęczoną, pooraną zmarszczkami.
Całe życie skupiało się w oku, z którego widniała wyższa inteligencya, a czasami wytryskiwały błyskawice.
W całkowitym ubraniu z szarego płótna, i w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, w ręku trzymał bat myśliwski.
Wieśniacy patrzeli za oddalającym się.
Jeden z nich odezwał się:
— Otóż i poszedł ze swemi psami, jak zwykle, będzie szedł, szedł, nie wiedząc sam gdzie... Czysty żyd wieczny tułacz.
Właściciel kwadratowego domu znał wszystkie drogi i ścieżki leśne.
Szedł prędko, równym, miarowym krokiem oddychając pełną piersią, z oczami czasem w dół spuszczonemi, czasem wpatrzonemi wprost przed siebie, lecz które nic widzieć nie zdawały się.
Charty, biegły w poskokach upojone wolnością, goniły się, zakreślały wielkie koła po polu i pędem powracały do nóg pana, żebrząc pieszczoty, której im nigdy nie odmawiane i rozpoczynały harce na nowo.
Ranny przechodzień szedł ścieżką przecinającą gęstwinę.
Nagle psy puściły się w krzaki, skowycząc.
— Wpadły na trop sarny — myślał doktór, mogą ją wyszczuć — i zawołał rozkazującym głosem:
— Agra! Nello!... tu, do nogi!
Posłuszne charty wybiegły natychmiast z gęstwiny, i ustawiły się za swoim panem, szły przy jego nogach ze spuszczonemi łbami, aż do chwili, kiedy przeszedłszy las znalazły się znowu na otwartem polu.
Wtedy Agra i Nello znowu szalenie biegać poczęły, a doktór już ich więcej nie przywoływał.
Zeszedł ze ścieżki i wszedł na drogę prowadzącą prosto do Pontarmé.
Była to właśnie droga którą baron Filip de Garennes i Julian Vendame przebyli dwa razy poprzedniej nocy.
Punkt złączenia się ścieżki z drogą znajdował się na pewnem wzniesieniu.
Doktór przystanął, i okiem śledził psy, które coraz radośniej swawoliły, i blady uśmiech ukazał się na ustach.
— Jedyni prawdziwi na tym świecie przyjaciele! — rzekł do siebie, jedyni których przywiązanie nie jest interesownem ani kłamliwem.
I znowu twarz mu się zachmurzyła.
Nagle Agra i Nello stanęły jedno obok drugiego, z szyjami wyciągniętemi, z karkiem zesztywniałym i nozdrzami drżącemi.
— Tu, do nogi! — zawołał znowu ich pan.
Pomimo nałogu biernego posłuszeństwa, psy nie poruszyły się z miejsca.
Doktór rozkaz powtórzył.
Psy przestały stawać, i poczęły krążyć węsząc ziemię z podniesionemi w górę ogonami, potem krótkim galopem podbiegły do skraju leśnej gęstwiny położonej o jakie dwadzieścia pięć stóp.
— Co im się stało — zapytał siebie doktor patrząc na wietrzące psy.
Psy wkrótce powróciły i poczęły krążyć około miejsca, w którem jak się zdawało grunt był świeżo skopany.
Doktór przyszedł do przekonania, że zwietrzyły ślady sarny lub jelenia, które być może były niedawno na polu ażeby wykopywać kartofle. Znowu psy zawołał.
Nello i Agra zdawały się nie słyszeć go nawet, a w każdym razie nie okazywały nawet najmniejszej chęci posłuszeństwa. Wietrzyły bez przerwy coraz to ścieśniając koło, i od czasu do czasu przedniemi łapami nerwowo drapały ziemię.
Niecierpliwość ogarnęła doktora Gilberta, zbliżył się ku nim, klaskając swoim myśliwskim batem.
Charty podniosły łby i popatrzyły na swego pana, kręcąc ogonem. Lecz zamiast przyjść do niego, nanowo rozpoczęły przerwaną pracę, i drapały ziemię, coraz lepiej, z dziwnym zapałem.
Opór ten w nieposłuszeństwie niedowytłomaczenia, będący tak w niezgodzie, ze zwykłem poddawaniem się chartów najmniejszemu skinieniu pana, zadziwił i zaciekawił doktora. Zbliżył się.
Agra i Nello pracowały zawzięcie, wyrzucały ziemię piaszczystą, pazurami na wszystkie strony.
— Zwietrzyły kreta, myślał właściciel kwadratowego domu. — No, dalej w drogę — dodał głośno — w drogę albo skarcę was, jak na to zasługujecie!
Ultimatum pozostało bez skutku, poparte zatem zostało potężnem uderzeniem bata.
Psy zawyły z przerażenia raczej aniżeli z bólu, rzuciły na swego pana spojrzenie w którem czytać było można wymowny wyrzut, i narażając się na nowe ciosy również jak pierwsze niezasłużone, rozpoczęły kopać na nowo.
Tym razem doktór zadziwiony, postanowił nie przeszkadzać im.
— Stworzenia te zbyt są inteligentne i dobrze wytresowane — rzekł do siebie — pierwszy to raz odmawiają posłuszeństwa... Upór ich musi mieć swoją przyczynę, a przyczyna ta może być ważną... Zobaczmy do czego ich instynkt doprowadzi...
I założywszy ręce, czekał.
Charty zziajane, ze zwieszonymi ozorami, nozdrzami rozwartemi, powalanemi ziemią, kopały bez odpoczynku, przerywając sobie tylko od czasu do czasu, głuchem, ponurem warknięciem.
— Ależ te psy wyją na śmierć! Co to może znaczyć — mówił do siebie doktór Gilbert, ogromnie zaniepokojony.
Głęboka dziura tworząca rodzaj nory już była wykopana, w niej Agra i Nello do trzech czwartych znikały.
Zamiast odwoływać je, doktór głosem ich zachęcał:
— Kopcie, kopcie — wołał — dalej, dalej dobre psy.
Zapał psów wzmagał się.
Upłynęło pół godziny.
Wydrążenie dochodziło do głębokości dwóch metrów, Agra i Nello, bez przerwy głucho warczały.
Nagle pazury ich, dotychczas napotykające miękką tylko ziemię, wydały suchy odgłos.
Nie było wątpliwości, napotkały jakiś twardy przedmiot.
Doktór nachylił się; spostrzegł pomiędzy psami, deskę dębową, a na tej desce tablicę z błyszczącego metalu.
— Z drogi! — zawołał trzaskając batem — tu psy do nogi!
Psy wyczerpane tak długiem wysileniem, posłuszne odeszły i położyły się dysząc ciężko nad otworem dołu, w który zeszedł ich pan.
Deska dębowa zadźwięczała pod uderzeniem jego obcasów...
— Czyż to kufer? — A jeśli kufer, co może w sobie zawierać? — zapytywał siebie przyklękając, aby rękami i chustką odgarnąć ziemię pokrywającą połowę tablicy miedzianej, na której wyrżnięte były jakieś słowa.
Nagle głuchy krzyk wyrwał się z jego piersi twarz wyrażała przerażenie.
— To trumna — wyjąknął — i trumna ta nosi nazwisko mego brata!...


VIII.

Zanim pójdziemy dalej w naszem opowiadaniu należy się cofnąć w przeszłość i pokrótce opowiedzieć fakta spełnione, które czytelnik wiedzieć powinien, aby zrozumieć to co dalej nastąpi.
Dwadzieścia dwa lat przed epoką, w której rozpoczęła się historya przez nas wiernie opowiadana, hrabia Karol Maksymilian de Vadans zaślubił pannę Joannę de Viefville.
Joanna miała lat dwadzieścia cztery.
Hrabia miał trzydzieści osiem i zamieszkiwał już wtedy pałac przy ulicy Garancière, tam więc zawiózł młodą swoją żonę.
Małżeństwo to było w całem znaczeniu tego wyrazu, małżeństwem z rozsądku. On poślubił pannę de Viefville dla tego, że pochodziła z jednego z najlepszych domów, i posiadała majątek równy jego majątkowi; nie uczuwał jednak dla niej żadnej miłości, i dowiódł tego aż nadto zaniedbując młodą hrabinę w kilka miesięcy po ślubie, pomimo, że była ona pod każdym względem czarującą. Pan de Vadans dozwolił swobodnie rozwinąć się swemu charakterowi egoistycznemu i gwałtownemu, i więcej niż kiedykolwiek oddał się namiętności dalekich podróży, i awanturom miłosnym, jak gdyby nowe jego stanowisko, nie nakładało nań nowych i koniecznych obowiązków.
Maksymilian miał dwie siostry i brata.
Starsza wyszła za barona de Garennes jednocześnie prawie z młodszą, która zaślubiła wicehrabiego de Challins.
Gilbert de Vadans, brat młodszy o lat dziesięć, z prawdziwego powołania poświęcił się pracom naukowym, a specyalnie medycynie.
Po świetnych egzaminach, laureat na wszystkich konkursach, pomimo stosunkowej młodości, poważna opinia publiczna przyznawała mu zalety znakomitego lekarza, chirurga i chemika.
Dwaj bracia mieszkali razem. Gilbert na drugiem piętrze pałacu przy ulicy Garancière. Hrabia sympatyę swoją dzielił pomiędzy niego a siostrę wicehrabinę de Challins.
Rzadko zato widywał baronowę de Garennes której charakter dominujący nie godził się z jego usposobieniem.
Wychodząc za hrabiego de Vadans, Joanna de Viefville uległa namowom familii bez oporu ale też i bez pociągu.
Nie zajęta nikim mówiła sobie, że zapewnie pokocha swego męża, i byłaby go może pokochała, gdyby chłód jego nie przeszkodził zrodzić się miłości.
Nowe horyzonty wkrótce otwarły się przed oczyma Joanny. Młoda kobieta zrozumiała to, o czem młode dziewczęta pojęcia nawet nie mają.
W parę miesięcy po ślubie nabrała bolesnego przeświadczenia, że nigdy nie będzie szczęśliwą.
— Poświęcono mnie mimo mej woli... — mówiła. — A więc zgadzam się być ofiarą. Jeżeli nie przeznaczo mi w tem życiu być szczęśliwą, przynajmniej pozostanie mi spokój sumienia, zadowolenie ze spełnionego obowiązku... Będę uczciwą kobietą.
Hrabia Maksymilian, jak mówiliśmy, wiele podróżował, pozostawiając Joannę w Paryżu.
Gdyby nie obecność Gilberta w pałacu, byłaby zupełnie opuszczoną. Samotność ta musiała wywołać smutne następstwa.
O ile Maksymilian był obojętnym względem swej żony, o tyle Gilbert okazywał się serdecznym i po bratersku czułym dla swojej bratowej.
Joanna zachorowała.
Hrabia znajdował się we Florencyi, bardzo zajęty jakąś modną śpiewaczką.
Gilbert zatelegrafował, ażeby jak najprędzej powracał do Paryża, ponieważ stan żony w każdej chwili stać się może groźnym.
Maksymilian odpowiedział:
„Ważne interesa zatrzymują mnie we Florencyi. Mam nadzieję, że komplikacye o których mi wspominasz nie nastąpią; obecność moja zresztą nic nie wpłynęłaby na zmianę sytuacyi, a zatem jest niepotrzebną. Joanna nie może być w lepszych jak twoje rękach. Czyż nie jesteś jednym ze świeczników wiedzy społecznej? Jeżeli ty Joanny nie wyratujesz, nikt inny uczynić tego nie zdoła“.
Czytając tę suchą aż do brutalstwa odpowiedź, Gilbert zadrżał.
— Biedna kobieta! — mówił ze ścieśnionem sercem i ze łzami w oczach. — Możeby lepiej było dla jej szczęścia, ażeby umarła. Mam podwójne zatem przy niej zadanie do spełnienia: brata i lekarza. Potrzeb a ażeby żyła! I żyć będzie.
Przewidziane komplikacye nastąpiły z gwałtownością jakiej Gilbert nie przewidywał.
Tygodnie całe musiał z całą energią walczyć ze śmiercią, zaglądającą do łoża chorej.
Kilkakrotnie zdawało mu się, że nauka jest bezsilną, lecz nie tracił odwagi i nakoniec poświęcenie młodego lekarza, śmierć zwalczyło.
Kiedy po czterech miesiącach nieobecności, Maksymilian powrócił do Paryża, zastał Joannę uleczoną, choć jeszcze bardzo bladą.
— Byłem tego z góry pewny!... rzekł do brata. Widzisz więc, że miałem wielką słuszność liczyć na ciebie i nie opuszczać miasta, gdzie tak mi czas schodził przyjemnie...
Podczas choroby i rekonwalescencyi hrabiny, Gilbert miał sposobność poznać bratowę swoją lepiej daleko, aniżeli pierwej.
Nigdy duszy tak czystej, serca tak kochającego nie napotkał dotychczas.
— Co prawda, mówił do siebie, ażeby pogardzać takim skarbem, nie cenić go stosownie do jego wartości, Maksymilian musi być chyba ślepym albo szalonym! Gdybym to ja był mężem Joanny, uwielbiał bym ją!!
Pewnego dnia, spostrzegł się, że ją uwielbiał.
Pierwszem jego uczuciem, było oburzenie na samego siebie.
Kochać, żonę brata! miłość występna, kozirodstwo niemal!
Wstręt czuł do siebie, chciał uciec, — lecz wkrótce uspokoił się całym szeregiem logicznych rozumowań.
Cóż szkodzić może ta występna namiętność, jeżeli ta co ją natchnęła, nigdy się o niej nie dowie? Wszak sercu nie można rozkazywać, ale można ustom nakazać milczenie...
I Gilbert przysięgał nigdy nic nie mówić, zarówno, jak Joanna przysięgła pozostać uczciwą kobietą.
Na nieszczęście zasłona spadać poczęła z oczu hrabiny, tak, jak już spadła z oczu Gilberta.
Ona również zrozumiała, że kocha człowieka, który jej życie ocalił.. Ona również oburzała się na siebie, drżąc z przerażenia, rumieniąc się ze wstydu.Ona także uspokoiła się, myśląc, że wieczna noc okryje tajemnicę jej występnej miłości.
Niestety! to co miało nastąpić, stało się, fatalnie, pomimo wszystkiego.
Podczas nowej nieobecności Maksymiliana, zawiązała się ta występna miłość.
Hrabia podróżował po Indyach angielskich. Podróż jego trwać miała blisko rok cały.
P. de Vadans posiadał jak wiemy, szalet w Compiègne, gdzie Joanna przebywała od pierwszych pięknych dni wiosennych aż do końca jesieni.
Gilbert zatrzymany pracą i klientelą codzień się zwiększającą w Paryżu, co sobota jeździł do Compiègne i spędzał czterdzieści osiem godzin w szalecie.
Tam to hrabina zrozumiała głębię przepaści w jaką wpadła.
Jesień miała się ku końcowi, chwila powrotu do pałacu na ulicy Garaneière zbliżała się.
Joanna szalała ze strachu i rozpaczy, zwierzyła się ze swym stanem Gilbertowi, i jego przerażenie nie było mniejsze.
Koniecznem było, aby nikt nie mógł powziąć żadnego podejrzenia. Lecz jak osiągnąć ten rezultat?
Gilbert szukał sposobu i wkrótce znalazł go.
Na szczęście, nieobecność hrabiego według wszelkiego prawdopodobieństwa trwać mogła jeszcze długo.
Pani de Vadans powróciła do Paryża, i żyła w zupełnej samotności, nie przyjmując nikogo, nie opuszczając prawie swego apartamentu, nie wychodząc na krok z pałacu. Nikt nie miał najmniejszego podejrzenia.
Służący pałacu panią swoją uważali za świętą.
Stanowcza chwila zbliżała się. W zimie szalet w Compiègne strzeżony był tylko przez starego służącego, poczciwego człowieka, wierności nieposzlakowanej, lecz bardzo ograniczonej inteligencyi.
Nie zobaczy on nic czego nie chcianoby aby widział; nie uwierzy niczemu w coby mu wierzyć nie dozwolono.
Joanna w danej chwili, okaże chęć udania się na jeden dzień do Compiègne. Gilbert sam towarzyszyć jej będzie.
Na dwa dni przed wyjazdem młody doktór powiedział swemu służącemu, że wezwany na konsultacyę, wyjeżdża do Orleanu i nie powróci aż dopiero nazajutrz.
I pojechał, nie do Orleanu lecz do Compiegne gdzie stanął o ósmej wieczorem.


IX.

Wysiadłszy z wagonu młody człowiek skierował swe kroki szybko ku jednemu z przedmieści i zapukał do drzwi domu dosyć nędznej powierzchowności.
Niemłoda kobieta otworzyła drzwi trzymając w ręku świecę osadzoną w miedzianym lichtarzu.
Ujrzawszy Gilberta wydała okrzyk zadziwienia.
— Jakto to pan, panie doktorze! — rzekła cofając się aby przepuścić Gilberta.
— Czy tak cię zadziwia moja obecność?
— Przyznaję... Nie widziałam pana od dwóch lat... Ale jeżeli zadziwia mnie pańska obecność to i cieszy także, bo choć nie wiele warta, umiem być wdzięczną i nigdy.. nigdy niezapomnę com panu winna.
Gilbert wszedł.
— Jesteś sama? — zapytał.
— Zupełnie sama.
— Zamknij drzwi... Mam ci coś ważnego do powiedzenia...
Kobieta postawiła lichtarz na stole, poszła drzwi zasunąć na rygiel i powróciła.
Miała ona około lat trzydziestu lecz zdawała się o wiele starszą. Rysy jej nieregularne wyrażały raczej inteligencyę aniżeli szczerość. Ubranie czyste, lecz wskazywało ubóstwo.
— Jakież jest teraz twoje rzemiosło? — zapytał Gilbert.
— Nie mam żadnego — odpowiedziała kobieta — od czasu tej sprawy kiedym była skompromitowaną, i z której pan mnie tak szlachetnie wyratowałeś z litości, zabroniono mi zajmować się moim fachem. Mogłabym dalej robić toż samo potajemnie... Ale nie śmiem... Policya przeraża mnie... Zresztą nie spuszczają mnie z oka...
— I z czegóż żyjesz?
— Z niczego prawie... mam parę usług... pielęgnuję chorych jeżeli się trafi okazya...
— A zatem, nie jesteś szczęśliwą?
— To jest, że konam z nędzy... są chwilę, że rad abym skończyć od razu, rzucić się w wodę z kamieniem u szyi! Czy przynosisz mi pan ratunek, panie doktorze?
— Być może, będzie to od ciebie samej zależyć...
— Jeśli tylko odemnie to już jest zrobione.
— Wspominałaś mi o swojej wdzięczności...
— Przysięgam na honor, że nie kłamałam.
— Czy chcesz mi dać dowód?
— Tego tylko pragnę!
— A czy mogę ci zaufać bezwarunkowo?
— Czyżbyś pan miał wątpić przypadkiem? Od dnia w którym wybawiłeś mnie pan z więzienia, jedynem mojem pragnieniem wskoczyć w ogień dla pana... sprobój pan... a zobaczysz...
— To dobrze, wierzę ci.
— A więc panie doktorze, o cóż chodzi?
Gilbert opowiedział jej o co chodzi i dodał w końcu:
— Pilnować będziesz chorej i zachowasz tajemnicę.
— Na to przysięgam! Gdzież to będzie?
— Tu w szalecie...
— W szalecie... — powtórzyła kobieta — u pana hrabiego... brata pańskiego...
— Tak.
— Ależ... więc ta osoba...
Honoryna wstrzymała się.
— Powiedz wszystko co myślisz.
— Tą osobą, jest więc pani hrabina może...
— Tak jest, to ona... trzeba aby ażeby nikt na świecie nie wiedział o tem co się tu stanie.
— To będzie trudno...
— W cale nie.
— Jakto?
— W szalecie jest tylko Kacper... Znasz go... Stary i słaby na umyśle... Przed jego wzrokiem ukryć będzie rzeczą najłatwiejszą w świecie... Od dziś za dwa dni przyjadę do szaletu z moją bratową. Przechadzając się ze mną pod rękę po parku, pani de Vadans uda upadek z krzykiem i bolesnem jęczeniem... Zawołam Kacpra aby mi pomógł podnieść ją z ziemi i zanieść do pokoju... Powiem mu, że zwichnęła sobie nogę w kostce, tak, że nie można jej odwieźć do Paryża przed upływem kilku dni, lecz że stan nie przedstawia nic niepokojącego, i wymaga tylko ciągłego pielęgnowania, a do tego Kacper nie byłby mi żadną pomocą... Potrzebuję więc koniecznie jakiejś inteligentnej kobiety do pielęgnowania chorej hrabiny...
— Zaczynam rozumieć — przerwała Honoryna — ta inteligentna kobieta, to ja...
— Naturalnie.
— Wskażesz mnie pan Kacprowi?
— Tak, poszlę po ciebie, on cię przyprowadzi i zainstaluje przy mojej bratowej. Z wyjątkiem ciebie i mnie nikt inny nie przestąpi progu jej pokoju. Cóż może, być naturalniejszego? Tajemnica należąca tylko do nas dwojga, dobrze będzie strzeżona, co o tem myślisz?
— Myślę, że wszystko jest sprytnie obmyślane... Ale, a mąż?
— Brat mój jest daleko od Francyi... Za powrotem dowie się o wypadku zwichnięcia i nie będzie mógł mieć cienia podejrzenia...
— A służący?
— Są w Paryżu i nie będą wiedzieć niczego, czego im sam nie powiem.
— A jeżeliby który z nich niespodzianie przyjechał do szaletu?
— To być nie może. W nieobecności brata ja jestem ich panem.
— A co do...?
— To moja rzecz, zajmę się wszystkiem.
— Rozporządzaj więc mną panie doktorze...
— Będę umiał ocenić twoje usługi i... milczenie Honoryno...
— Uczynisz pan dla mnie co się panu będzie podobało. Niczego od pana nie żądam! Służąc panu, spłacam dług.
— Podobne uczucie wdzięczności zaszczyt ci przynosi, ale ja chcę ażebyś była szczęśliwą.
Gilbert wyjął pugilares z kieszeni i wydobył niewielką paczkę papierów bankowych, którą podał Honorynie, mówiąc:
— Oto dwadzieścia tysięcy franków.
— Ależ panie doktorze — zawołała zdumiona, to za wiele, to dużo za wiele!
— Wystarczy to prawie aby cię nazawsze od nędzy uchronić. Weź więc...
— Ah! — wyjąknęła drżącym głosem Honoryna do łez wzruszona — przysięgam panu wieczne milczenie, poświęcenie bez granic! Prędzej zabić bym się dała, aniżelibym miała nierozsądnem słowem zdradzić pańską tajemnicę.
— Liczę na ciebie...
— Do samej śmierci.
— Pojutrze... bądź w pogotowiu.
— Czekać będę dopóki po mnie nie przyjdą w pańskiem imieniu.
— Tak właśnie.
Gilbert pożegnał Honorynę, nocował w hotelu w Compiègne i pierwszym rannym pociągiem powrócił do Paryża.
Drugiego dnia, jak było postanowione, hrabina Joanna wyjechała ze szwagrem do szaletu, gdzie, jak mówiła, chciała czas jakiś przepędzić.
Nikt na ulicy Garancière, żadnych nie czynił uwag co do tego kaprysu, dość jednak szczególnego podczas pory zimowej.
Około południa, pani de Vadans z Gilbertem przybyli do szaletu.
Stary służący, uprzedzony depeszą, oczekiwał na nich. Zamówił w najlepszym hotelu miasta obiad na godzinę szóstą wieczorem.
Hrabina skoro tylko wysiadła z powozu, objawiła życzenie przejścia się po parku, zawsze pięknym, chociaż drzewa z wyjątkiem sosen i świerków pozbawione były liści.
Kacper szedł z tyłu w przyzwoitej odległości.
Wtedy to odegraną została komedya, której scenaryusz już znamy.
Pani de Vadans porzucając ramię szwagra udała, że chce wejść na dość spadzisty pagórek. Źle stąpiła, zdawała się szukać podpory, której nie znalazła i upadła wydając krzyk, po którym nastąpiły jęki.
Gilbert rzucił się z pomocą bratowej, lecz nie mógł postawić jej na nogi, nawet z pomocą Kacpra który zbliżył się przerażony.
Joanna skarżyła się na ostry, nie do zniesienia ból w nodze. Doktór szukał powodu tego cierpienia.
— Noga zwichnięta w kostce! — zawołał.
— Ah! mój Boże! Wielki Boże! Biedna nasza pani! — wołał stary sługa w rozpaczy, wylewając łzy.
— Nie chodzi o płakanie, ale o pomoc i to pomoc szybką? — przerwał Gilbert. — Czy napalone w pokoju pani hrabiny?
— A jakże, panie!
— A więc! przeniesiemy ostrożnie panią de Vadans do pokoju, i położymy do łóżka, nogę obejrzę, zwichnięcie nie jest niebezpieczne...
Pięć minut później Joanna, jęcząc ciągle, spoczywała na łóżku.
— Teraz rzekł Gilbert — potrzebuję kogoś do pomocy.
— Jestem tu panie.
— Ty mi się na nic nie przydasz... Potrzebuję kobiety...
— Kobiety... — powtórzył Kacper.
— Tak jest, kobiety.
— Gdzież pan chcesz, żebym panu szukał kobiety?
— Ja ci sam wskażę... Idź na przedmieście, na ulicę Rendez-vous-de-Chasse... zapukaj do drzwi domu pod numerem dziewiątym, i powiedz kobiecie tam mieszkającej, że przychodzisz po nią odemnie, od doktora Gilberta de Vadans, że jej koniecznie potrzebuję, i żeby porzuciła wszystko i zaraz tu przyszła z tobą.
— Dobrze panie... Ale, żebym się czasami nie pomylił, może pan będzie łaskaw powiedzieć mi jak się nazywa ta kobieta...
— Honoryna... pani Honoryna.
— Biegnę już, biegnę.
Kacper poszedł jak mógł najszybszym krokiem.
— No i cóż, droga Joanno — rzekł Gilbert pozostawszy sam na sam z bratową — widzisz, że wszystko idzie jak najlepiej...
Pani de Vadans odpowiedziała tylko westchnieniem.
Po trzech kwadransach przyszła Honoryna, przyprowadzona przez starego sługę.
Gilbert krótko opowiedział jej przy Kacprze wypadek, jaki się zdarzył hrabinie i zapytał, czy chciałaby zostać przy niej, aby ją pielęgnować.
Odpowiedź naturalnie nie była odmowną. Honoryna od tej chwili objęła swe obowiązki.
Młody lekarz kazał Kacprowi przygotować wszystko do udanego opatrunku zwichniętej nogi, noc przepędził w szalecie, i zrana powrócił do Paryża, zostawiając Joannę pod opieką Honoryny.
W pałacu przy ulicy Garancière, wiadomość o wypadku hrabiny wywołała powszechny smutek.
Służący prosili, aby im pozwolono pojechać do Compiègne, gdzie mogli być użyteczni swojej pani.
Gilbert podziękował im za tę gorliwość, lecz powiedział, że zostawił przy bratowej osobę godną zaufania i osoba ta zupełnie wystarcza.
Poczem odjechał napowrót zaopatrzywszy się w kolekcyę przyrządów chirurgicznych, które kazał sobie ostentacyjnie przynieść do pałacu, koniecznem bowiem było grać komedyę do końca, nie pomijając żadnego szczegółu.
Dni upływały. Honoryna spełniała swe zadanie sumiennie i z poświęceniem.
Gilbert obawiając się, ażeby ciągłe jego przebywanie w szalecie nie wydało się podejrzanem, wyjeżdżał z Paryża do Compiègne zaledwie dwa razy w tygodniu, lecz zapowiedział Honorynie, żeby w razie potrzeby wysłała mu depeszę na ulicę Garancière, którą mu wręczą, gdziekolwiek by się znajdował.
Pewnego dnia o szóstej wieczorem, pod adresem Gilberta de Vadans, na ulicę Garancière nadeszła depesza w tym słowach: „Dziś w nocy. Przybywaj pan. Honoryna“.
Depeszę tę zaniesiono natychmiast młodemu doktorowi znajdującemu się w swoim gabinecie.
Drżącą ręką rozdarł kopertę, odczytał te kilka słów, któreśmy przytoczyli, włożył do kieszeni, wziął paltot, kapelusz i wybiegł z mieszkania.
Kamerdyner Honoryusz znalazł się na drodze.
— Nie będę na obiedzie — rzekł mu — i na noc nie powrócę.
— Dla czego pan ma twarz tak zmienioną — zawołał służący. — Czy może odebrał pan jaką złą wiadomość?
Gilbert nic nie odpowiedział, zbiegł tylko spiesznie ze schodów.
Nawet nie słyszał zapytania tak był pomieszany.
Wskoczył do pierwszego spotkanego fiakra na placu. Saint Sulpice. Woźnica dzięki pięcio frankówce szybko go zawiózł na dworzec kolei.
W dwie godziny później wszedł do szaletu.


X.

Wybiła godzina dziewiąta.
W pałacu na ulicy Garancière służący rozmawiali w kredensie, szukając bezskutecznie powodów nagłego odjazdu brata ich pana.
Honoryusz układał rachunki domowe, w swoim pokoju na pierwszem piętrze.
Na nlicy panowała cisza jak gdyby w małem prowincyonalnem miasteczku.
Nagle usłyszano turkot szybko jadącego powozu.
Turkot ustał przed bramą pałacu. Na odgłos dzwonka bramę otworzono, szybkie kroki dały się słyszeć na podwórzu.
— Któż to może tak późno przychodzić, kiedy nikogo nie ma w domu? — mówił do siebie kamerdyner, spiesznie schodząc na dół.
Głos odźwiernego dał się słyszeć:
— To pan hrabia!...
Istotnie, Maksymilian de Vadans ukazał się na progu przedsionka, pośpiesznie oświetlonego, Honoryusz uczynił gest zdumienia.
— Ah! — rzekł gospodarz domu uśmiechając się — nie oczekiwano mnie jak widzę...
— To prawda — rzekł służący. — Jesteśmy szczęśliwi widząc pana hrabiego, lecz przypuszczaliśmy, że pan hrabia znajduje się na drugim końcu świata i myśleliśmy, że nieobecność jego przedłuży się jeszcze ze dwa lub trzy miesiące.
— Tak być miało w istocie. Nagle postanowiłem wrócić... Gdzie mój brat?...
— Nie wiem... Pan Gilbert odebrał depeszę około godziny szóstej i wyszedł pośpiesznie, zapowiadając, że nie będzie na obiedzie, ani też nie wróci na noc do domu.
— Ah! — rzekł hrabia obojętnie.
Honoryusz mówił dalej:
— Pan Gilbert zdawał się zaniepokojony... Może depesza była od pani hrabiny...
— Od mojej żony! — zawołał Maksymilian. — Więc pani de Vadans nie ma w pałacu?
— Nie ma panie hrabio... Pani hrabina jest w Compiègne.
— w Compiègne?
— Od czasu wypadku. Pan hrabia nic nie wie?
— Nic! Jakimże sposobem miałbym wiedzieć, kiedy ani listu ani depeszy nie miałem szczęścia ode brać... O jakimże mówisz wypadku?
Honoryusz w krótkości opowiedział to co już wiedzą czytelnicy.
— Kiedyż się to zdarzyło? — zapytał Maksymilian.
— Już więcej jak miesiąc temu.
— Którzy służący znajdują się przy pani w szalecie?
— Żaden panie hrabo...
Maksymilian drgnął z zadziwienia.
— Jakto żaden? — zapytał — ani nawet pokojówka?
— Ani ona.
— Dla czego?
— Chcieliśmy wszyscy jechać do Campiègne... pan Gilbert zakazał nam opuszczać pałac.
— A więc któż jest przy pani?
— Jakaś kobieta umieszczona tam przez pana Gilberta.
— To dobrze...
Na tem pan de Vadans zakończył badanie, ale czoło mu się marszczyło coraz bardziej.
— Niech zaniosą światło do moich pokoi... rzekł szorstkim tonem.
— Świece są już zapalone — rzekł drugi służący wychodząc naprzód.
— To dobrze-powtórzył hrabia.
I wszedł na schody.
Honoryusz zabierał się iść za nim.
— Zostań! — rozkazał Maksymilian — nie potrzebuję cię... Zajmij się mojemi bagażami, które zostały w fiakrze.
Wszedł sam do swego sypialnego pokoju, i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz, szybko, nierównym krokiem.
Żadne stanowcze podejrzenie, jasno sformułowane, nie ogarniało dotychczas jego umysłu, lecz uczuwał instynktowny niepokój, myśl jakąś niejasną, której się nie mógł pozbyć.
— Co to wszystko znaczyć może? — szeptał — ze zmienionemi rysami i zaciśniętemi zębami. — Dla czego to dziwne odosobnienie? Po co ten zakaz wydany moim służącym, aby nie udawali się do szaletu, gdzie ich pani leży chora? Nie chcę żadnych robić przypuszczeń... mógłbym pójść za daleko... Zresztą po co przypuszczać, kiedy można mieć pewność? To co mi się wydaje dziwnem jest może bardzo prostem. Chcę wiedzieć...
Maksymilian zadzwonił. Honoryusz ukazał się we drzwiach.
— Co pan hrabia rozkaże? — zapytał.
— Niech mi sprowadzą powóz.
— Fiakr który przywiózł pana hrabiego, jeszcze nie odjechał.
— Niech zaczeka.
— Czy pan hrabia życzy sobie aby mu podać kolacyę teraz, czy jak powróci?
— Nie powrócę wcale, jadę do Compiègne.
Pan de Vadans, który jeszcze nie zdjął był z siebie futra, nie potrzebował żadnych do drogi przygotowań.
Opuścił swój pokój, otworzywszy naprzód szufladę i wziąwszy do kieszeni pęk kluczy, zeszedł na dół, wsiadł do fiakra mówiąc woźnicy:
— Na dworzec Północny.
Powóz szybko potoczył się po bruku. O wpół do jedenastej zatrzymał się na oznaczonym miejscu.
Ostatni pociąg idący do Compiegne tylko co miał ruszyć. Hrabia zaledwie miał czas wziąść bilet i wskoczyć do do przedziału pierwszej klasy.
Pociąg ruszył.
O wpół do dwunastej stanął przy dworcu Compiègne.
Noc była bardzo ciemna, powietrze zimne, śnieg grubemi płatam i padać zaczynał.
Maksymilian wszedł na drogę prowadzącą do szaletu. Szedł bardzo prędko.
Lewą ręką zdjął z głowy kapelusz, ażeby wystawić na działanie lodowatego wiatru swe czoło, pomimo ostrej temperatury okryte kroplami potu.
W niecałe dwadzieścia minut, przebiegł odległość z dworca do szaletu.
Stanąwszy przed bramą żelaznej kraty, zatrzymał się.
Przez kratę zagłębił spojrzenia w park ogołocony z lici.
Wśród ciemności, w dali błyskało światełko odbijające się na szybie jednego z okien szaletu.
Pan de Vadans wyjął z kieszeni, pęk kluczy, w które się zaopatrzył.
Z pomiędzy tych kluczy wybrał jeden, wsunął w zamek małych drzwiczek z boku kraty znajdujących się i otworzył je.
Przestąpił próg, zamknął je za sobą i spojrzał na domek stróża.
Domek ten był pogrążony w milczeniu i ciemnościach.
Hrabia zbliżył się i dwa razy zapukał w szybę. Prawie natychmiast okno się otworzyło i Kacper zaspany, zapytał:
— Kto tam?
— Ja, twój pan...
— odpowiedział Maksymilian cichym głosem.
— Pan hrabia! — zawołał Kacper zdumiony.
— Ciszej! Otwórz mi, mam ci coś powiedzieć...
Zamek natychmiast zaskrzypiał, drzwi się otworzyły i pan de Vadans wszedł do izdebki ciepłej jeszcze od piecyka tylko co zagaszonego.
Kacper pospieszył zapalić świecę, i zarzucić ubranie, wyszedł bowiem prosto z łóżka aby drzwi otworzyć.
— Jak się miewa pani hrabina dziś wieczór? — zapytał Maksymilian.
— Niegorzej jak zwykle, tak sądzę — odrzekł Kacper. — Pan Gilbert parę dni temu mi powiedział, że wkrótce będzie zupełnie zdrowa.
— Czy widziałeś dziś panią?
— Nie, panie hrabio. Ja pani nigdy nie widuję.
— Jakto, czyż ani razu nie byłeś w jej pokoju od czasu wypadku.
— Ani jednego razu... To mi jest zakazane, mówią mi o zdrowiu hrabiny lecz nie pozwalają mi jej zobaczyć.
— Brat mój jest tu, nieprawdaż?
— Jest, panie hrabio. Pan Gilbert przyjechał około dziewiątej, wpół do dziesiątej.
— A w jego nieobecności, czy pani hrabina sama zostaje.
— Oh! co do tego to nie!... to by nie wypadało.
— Któż przy niej zostaje?
— Jedna kobieta z tych stron, po którą chodziłem, w dzień wypadku, z rozkazu pana Gilberta. Przyszła natychmiast...
— A więc mój brat ją znał?
— Tak by się zdawało.
— Jak się nazywa ta kobieta? — Honoryna.
— Czy szanują ją w Compiègne?
— Jeżeli o to chodzi, to bardzo mało. Są ludzie, a nawet takich jest dużo, którzy utrzymują, że ona nie wiele warta... Ale może to są plotki.
— Czemże ona zajmuje się, ta Honoryna.
— Najmuje się na usługi, pielęgnuje chorych, jeżeli znajduje takich co ją chcą użyć... Kiedyś była lekarką, ale, jak mówią zakazali jej tego rzemiosła... z powodu jakichś brzydkich historyi, których nigdy nie wyjaśniono.
Jakiś kurcz nerwowy wstrząsnął członkami Maksymiliana. Ręce jego zadrżały.
— Ah! więc ta Honoryna.. — rzekł zmienionym głosem.
— Tak, panie hrabio.
— Dziękuję ci Kacprze, to wszystko czego chciałem się dowiedzieć...
— Pan hrabia idzie do szaletu?
— Tak.
— Czy mam się ubrać, żeby towarzyszyć panu hrabiemu?
— Jesteś mi całkiem niepotrzebny... Zostań tu, połóż się do łóżka... i śpij.
— Uczynię to i spać będę za pięć minut jak dzik, ponieważ pan hrabia tuk każe — odrzekł Kacper śmiejąc się idyotycznie.


XI.

Maksymilian wyszedł z domku i szybkim krokiem skierował się do szaletu.
Śnieg padał ciągle.
Spojrzenia hrabiego nie opuszczały jedynego okna oświeconego, wyglądającego wśród ciemności, jak blade światełko świętojańskiego robaczka.
Nagle za tym oknem spostrzegł przesuwające się cienie.
Chciał wpaść na schody, prowadzące do galeryi pierwszego piętra, lecz w połowie drogi zatrzymał się.
— Chciałbym naprzód zobaczyć.. — rzekł do siebie.
Przed nim, na brzegu trawnika, trzy olbrzymie jodły formowały grupę naprzeciwko oświeconego okna. Wierzchołki ich przewyższały dach szaletu. Gałęzie spadały prawie do ziemi, i stanowiły jakby drabinę, łatwą do wdrapania się.
Pan de Vadans podbiegł do jednego z tych drzew, zrzucił futro na śnieg, aby nie przeszkadzało mu w ruchach i zaczął się szybko wdrapywać. Doszedłszy do wysokości jakich dziesięciu metrów nie był jeszcze w połowie jodły, lecz znalazł się na wysokości oświetlonego okna. Chwytając się lewą ręką za gałęź będącą nad głową, prawą ręką odsunął gałązki zawsze jeszcze zielone i... patrzał.
Dwa lichtarze i lampa silnego kalibru oświecały pokój, w którym znajdowali się Joanna, Gilbert i Honoryna. Pomimo odległości niepodobna było nie ro z poznać tych trzech osób.
Nagle wszystko zniknęło.
Honoryna zasunęła wielkie firanki przy oknie i fasada cała szaletu pokryła się ciemnością.
Maksymilian wydał okrzyk wściekłości.
Nie wątpił o nieszczęściu jakie spadło na jego głowę.
Drżenie gniewu wstrząsało jego członkami kiedy schodził z drzewa, lecz w chwili kiedy miał już dotknąć nogą ziemi, nadzwyczajnym wysiłkiem woli odzyskał względny spokój.
— Bez gniewu — rzekł-gniew czyni nierozsądnym... a ja chcę żeby spełnioną została sprawiedliwość, chcę się zemścić, ale najmniejszej nie chcę plamy na mojem nazwisku, które noszę i które dałem tej nikczemnicy!
Poczem, z przerażającą zimną krwią, Maksymilian poszedł do szaletu, znowu wyjął pęk kluczy i wyszukawszy, otworzył drzwi, przeszedł po omacku korytarz, wszedł na schody idąc na palcach, otworzył drugie drzwi, potem trzecie, i znalazł się w pokoju poprzedzającym pokój sypialny Joanny, wtedy wydobywszy pudełko zapałek, zapalił świece u kandelabru stojącego na kominku.
Pokój ten służył mu za gabinet do pracy, kiedy przebywał w Compiègne.
Na ścianach okrytych skórą wytłaczaną i ujętą w ramy z czarnego dębu, zawieszone były trofea broni, wszelkich epok i wszystkich krajów.
Hrabia z jednej z tych panoplii zdjął dwie szpady równej długości i umieszczając je pod lewem ramieniem udał się w kierunku pokoju, w którym znajdowali się Gilbert, Joanna i Honoryna.
Honoryna zajmowała się dzieckiem, podczas gdy Gilbert pochylony nad Joanną szeptał jej do ucha czułe wyrazy.
Nagle drzwi się otwarły.
Maksymilian trupio blady, lecz pozornie spokojny, trzymając w ręku szpady, ukazał się we drzwiach.
Trzy okrzyki wywołało to niespodziane zjawienie.
Joanna straciła przytomność.
Honoryna cofnęła się przerażona w głąb pokoju, przyciskając dziecko do piersi.
Gilbert blady jak śmierć, dwa kroki postąpił na spotkanie brata.
— Mój bracie — wyjąknął.
— Nie jesteś już moim bratem — przerwał Maksymilian gwiżdżącym głosem, jesteś moim wrogiem, wrogiem podłym i zdradliwym, złodziejem honoru, nędznikiem! Jeden z nas jest zbyteczny na świecie... Jeden z nas musi umrzeć... I jeżeli Bóg jest sprawiedliwy... to ty.
I rzucając szpadę na ziemię, do stóp brata hrabia mówił dalej:
— Podnieś ją i broń się.
— Nie — odpowiedział Gilbert zakładając ręce — bronić się nie będę...
— A zatem podlejszym jesteś aniżeli myślałem — zawołał Maksymilian.
— Znieważaj mnie, zasłużyłem, zabij mnie, to będzie sprawiedliwie... bić się nie będę przeciwko mojemu bratu.
— Brata nie mam, a mordercą nie jestem... broń się!
— Powtarzam raz jeszcze, bronić się nie będę.
— O! zmuszę cię do tego...
I hrabia zbliżając się do Gilberta, który stał nieporuszony, z rękami zawsze złożonemi na piersiach, uderzył go dwa razy w twarz, dodając:
— Czy trzeba ci jeszcze napluć w twarz?
Pod tą krwawą zniewagą Gilbert uczuł znikające postanowienie cierpliwości do ostatecznych granic.
Pewien rodzaj obłędu opanował jego umysł. Ryk stłumiony wydobył się z piersi. Pochylił się, podniósł szpadę, którą wprzód nogą odepchnął, i stanął w pozycyi.
Hrabia również, — szpady zetknęły się.
Walka była krótka lecz straszliwa, obaj ci ludzie równej byli siły i jednakowa wściekłość ich ożywiała.
Przez kilka sekund słychać było tylko odgłos ciężkiego oddechu i brzęk stali szpad uderzających o siebie.
Nagle Maksymilian okręcił się około siebie i szpada wypadła mu z ręki, — upadł niewydając głosu i nie dając znaku życia.
Dostał cios w sam środek piersi, krew buchnęła na gors jego bielizny.
Gilbert rzucił szpadę i spoglądał na ciało brata z wyrazem przestrachu, szaleństwa, a raczej ogłupienia.
Po chwili, dreszcz nerwowy przebiegł jego członki, ścisnął rękami palące czoło; z ust wyrwały się słowa.
— Kainie! Kainie... coś uczynił z bratem twoim!
Chwilę potem, jak człowiek opanowany szaleństwem, nie zdający sobie sprawy z tego co czyni, wybiegł z pokoju, przebiegł schody, wyszedł z szaletu, biegł po śniegu aż do kraty parku, otworzył ją i z gołą głową skierował się do Compiègne z wszelkiemi pozorami waryata, któremu udało się uciec ze szpitala.
Joanna nie odzyskała przytomności.
Honoryna jak gdyby sparaliżowana z przestrachu, miała oczy wlepione w ciało leżące na ziemi, z którego krew wydobywała się ciągle, tworząc na dywanie czerwoną kałużę, coraz bardziej rozszerzającą się.
Jakież było jej zadziwienie, kiedy ujrzała poruszające się to ciało, które sądziła nie żywem.
Hrabia podniósł się cokolwiek, wsparty na ręku, drugą przyciskając piersi, i spojrzał na około siebie.
Ujrzał hrabinę ciągle zemdloną; w kącie siedzącą przerażoną Honorynę; — szukał Gilberta.
Nie znajdując go, wyszeptał słabym głosem:
— Ten człowiek, odszedł, nieprawdaż?
Honoryna nieodpowiadając, dała głową znak potakujący.
— Podły! — rzekł pogardliwie Maksymilian.
Probował podnieść się na nogi, lecz utrata krwi strasznie go osłabiła, pomimo wysileń, nie mógł.
— Pomóż mi! — rzekł rozkazująco do Honoryny.
Ta zbliżyła się do niego położywszy wprzód dziecko otulone na łóżku.
— Może pan jesteś ciężko ranny — rzekła — potrzeba ratunku... Zawołam Kacpra...
— Nikogo! nie chcę nikogo! — zawołał tonem rozkazującym Maksymilian. — Pomóż mi, powtórzył nareszcie.
Honoryna podała mu ręce i z jej pomocą podniósł się na nogi.
— Pozwól mi pan przynajmniej opatrzyć ranę — rzekła.
— Dobrze.
I odchylając koszulę, obnażyła mu piersi.
Ostrze szpady przebiło prawy bok, osunęło się po żebrze i spowodowało w mięśni bruzdę długą na kilka centymetrów, lecz nie głęboką i nie naruszającą żadnego ważnego organu.
Gwałtowny ból i utrata krwi jedynie spowodowały natychmiastowe utracenie przytomności.
— To nic wielkiego — rzekła Honoryna — obmyję ranę i przyłożę kompres przytrzymując go bandażem.
Pan de Vadans pozwolił jej opatrzyć sobie ranę; można dodać, że spełniła to zadanie z wielką zręcznością.
Hrabia miał czoło zmarszczone, spojrzenie ponure, zęby zaciśnięte.
Po ukończeniu opatrunku, podniósł głowę i zapytał:
— Wiele dostałaś od człowieka, który tylko co ztąd wyszedł i uczynił ciebie powiernicą swej hańby? Odpowiedz szczerze... obawiać się nie masz potrzeby.
Honoryna wyszeptała.
— Dostałam dwadzieścia tysięcy franków.
— Ja ci dam trzydzieści, i to zaraz jutro, pod jednym warunkiem...
— Jakim.
— Pod warunkiem, że zachowasz wiecznie w tajemnicy wszystko co się tu stało...
— A dziecko? — zawołała — cóż się z dzieckiem stanie? za żadną cenę nie zgodzę się być wspólniczką zbrodni.
— Któż tu mówi o zbrodni? — odrzekł Maksymilian wzruszając ramionami. — Dziecko żyć będzie, nosić będzie moje nazwisko, ponieważ wobec prawa, jestem jego ojcem; lecz nigdy go niezobaczę... dla mnie, jak gdyby nie żyło na świecie. Jutro zaniesiesz go do merowstwa Compiègne dla złożenia deklaracyi o urodzeniu... Powierzysz je potem komu ci się podoba na wychowanie... Ci co się tego podejmą, otrzymają pięćdziesiąt tysięcy franków, i suma ta zostanie ich własnością w zamian za pokwitowanie z odbioru dziecka i pieniędzy... Kwit ten ja zabiorę i nikt wiedzieć nie będzie o przyjściu na świat dziecka. Rozumiesz mnie?
— Tak jest... Pan chcesz, żeby to pozostało w tajemnicy...
— Chcę tego... Mój honor tego wymaga... jakiej płci jest to stworzenie?
— Jestto dziewczynka... Pod jakiem imieniem mam ją oddać tym którzy zechcą przyjąć ją na wychowanie?
— Pod chrzestnem imieniem, takiem jakie sobie chcesz... W szystko mi jedno.
— Obecność pańska w merowstwie będzie konieczną..
— Będę tam...
— Potrzeba będzie dwóch świadków.
— Postarasz się o nich.
— A jeżeli pani hrabina, gdy zmysły odzyszcze, zapyta mnie się, co się stało z jej córką?... Jeżeli pan Gilbert pytać mnie będzie?
— Odpowiesz im, żeby się z tem pytaniem zwrócili do mnie, jeśli się ośmielą... a przysięgam, że się nie ośmielą.
— Będę panu posłuszną, panie hrabio.
— A teraz posłuchaj, w twoim własnym interesie powiem ci: jeżeli tajemnica mojej hańby wyjdzie na jaw przez ciebie, jak prawdą jest, że hrabina jest nędznicą, a brat mój niegodziwcem, tak cię zabiję!...
Honoryna zadrżała słysząc te słowa wypowiedziane z wyrazem zimnego postanowienia.
— Będę milczeć — wyszeptała.
— To dobrze... Pozostań przy tej kobiecie... zobacz czem można jej pomódz... Powrócę, jak się dzień zrobi.
I Maksymilian odszedł do pokoju, który zwykle zajmował, podczas pobytu w Compiègne.


XII.

Koniec nocy był okropny, zemdlenie Joanny przeszło w stan strasznej gorączki.
Honoryna lada chwila oczekiwała skonania hrabiny.
O wschodzie słońca Maksymiliąn wszedł do pokoju.
— Panie hrabio — rzekła do niego Honoryna — stan chorej jest bardzo niebezpieczny... Proszę pana o sprowadzenie lekarza...
— Nie — rzekł pan de Vadans — trzebaby lekarzowi powiedzieć tajemnicę, którą chcę ukryć przed całym światem.
— Jednakże, moja odpowiedzialność...
— Powiedziałem raz nie! to nie! — przerwał hrabia.
— A więc żona pańska umrze...
— Będzie to słuszna kara za jej zbrodnię...
— Oh! jesteś pan bez litości!
— Bez litości, tak jak ona była bez wstydu.
Honoryna pochyliła głowę. Dreszcz przerażenia wstrząsnął jej ciałem.
Maksymilian mówił dalej:
— Oddalę Kacpra, którego obecność może nam zawadzać. Ty, zajmij się wynalezieniem świadków i zamów na wieczór powóz, aby zawieść dziecko do piastunki którą wyszukasz. Potem powrócisz tu i razem udamy się do merowstwa.
— Będę posłuszna — rzekła Honoryna.
— Liczę na to.
Pan de Vadans opuścił szalet, udał się do Kacpra i dał mu polecenie wymagające natychmiastowego oddalenia się i zatrzymujące go zdala od Compiègne, aż do późnej nocy.
Jak tylko Kacper oddalił się, Honoryna z kolei wyszła, aby wykonać polecenia hrabiego. Powróciła po upływie godziny, umówiwszy świadków, jakiegoś cieślę i robotnika, mieszkających na przedmieściu, i zamówiwszy powóz, który miał przybyć o samym zachodzie słońca.
Honoryna niosąc dziecko, starannie ukryte pod ciepłem futrem, udała się na parę minut przed hrabią do merowstwa, gdzie oczekiwali świadkowie.
Dziecko zostało zapisane w księgach stanu cywilnego pod imieniem Genowefy, córki Maksymiliana de Vadans i Joanny z domu de Viefville, jego żony.
Cieśla i robotnik zostali wynagrodzeni za fatygę, poczem hrabia pojechał do Paryża, zkąd miał powrócić o piątej popołudniu.
Honoryn a powróciwszy do szaletu, pospieszyła z pomocą Joannie, której gorączka nie ustępowała i coraz większy brak sił okazywał się.
Doktór Gilbert urządził w szalecie podręczną aptekę w jednym z pokoi. Choć bardzo ograniczone były wiadomości medyczne Honoryny, umiała ona jednakże przygotować jakąś miksturę, dała ją chorej, wskutek czego okazały się skutki łagodzące.
Poczem oczekiwała powrotu hrabiego, rozmyślając. Myśli Honoryny formułowały się mniej więcej w ten sposób:
— Co za niespodziane szczęście! — mówiła sobie. Będę bogatą! Pięćdziesiąt tysięcy franków! To majątek o jakim nigdy nie śmiałam marzyć! Ale położenie moje jest szczególne... Jeżeli pan Gilbert zacznie mnie wypytywać, znajdę się w wielkim kłopocie co mu odpowiedzieć... a jednak muszę milczeć... będę milczała... przyrzekłam... Dostanę trzydzieści tysięcy franków za milczenie, a zresztą gdybym powiedziała, hrabia zabiłby mnie... Powiedział to wyraźnie! Najprostszą byłoby rzeczą opuścić kraj, w którym mnie nic nie zatrzymuje... Pan Gilbert zatraci mój ślad i nie będę obawiać się wypytywania z jego strony... Tak jest, to będzie najlepiej... wyjadę...
Po chwili milczenia Honoryna rozpoczęła na nowo:
— Jedna rzecz mnie kłopocze... ta biedna kobieta... Jest zgubiona, zgubiona stanowczo, a ponieważ nie wezwano żadnego lekarza, jej śmierć może mieć dla mnie fatalne następstwa... Ale, ba! na tym świecie każdy powinien myśleć o sobie! Jeśli będą mnie niepokoić, jeśli sądy zechcą nos wtykać w moje interesa, powiem wszystko... Tem gorzej dla tajemnicy hrabiego... Nie będzie mógł mnie tego wziąść za złe... wobec sądu zmuszoną byłabym powiedzieć prawdę.
Maksymilian na krótko tylko zjawił się w pałacu przy ulicy Garancière, aby zmienić ubranie i zabrać walizę z bielizną.
Zapowiedział służbie, że powraca do Compiègne do hrabiny niebezpiecznie chorej.
— Czy pan hrabia nie zabierze swych ludzi ze sobą? — zapytał kamerdyner.
— Nie potrzeba, służba uorganizowaua w szalecie przez mego brata, jest wystarczającą... — odrzekł pan de Vadans.
I dodał:
— Czy widziałeś dziś pana Gilberta?
— Widziałem panie hrabio, dziś rano... godzinę tylko bawił w pałacu i wyszedł, wziąwszy z sobą walizę... Widząc go zrozumiałem, że nie dobrze idzie w szalecie, lecz miał wyraz twarzy tak ponury, że nie śmiałem zapytać.
— Istotnie wszystko źle idzie w szalecie, i twarz mego brata powinna być ponurą...
Poczem w siadł do fiakra, który go przywiózł.
Patrząc na niego, gdy przechodził przez podwórze, kamerdyner rzekł do siebie.
— Straszna rzecz prawdziwie, jak mój pan postarzał od wczoraj... Widok chorej pani, takie musiał zrobić na nim wrażenie.
Pan de Vadans kazał się zawieźć do swego bankiera. Tam dowiedział się, że brat jego dwie godziny temu podniósł znaczną sumę.
Wiadomość ta nie zadziwiła go bynajmniej, — spodziewał się tego.
Sam również podniósł fundusze, poczem w stąpił do restauracyi, zjadł cośkolwiek, aby utrzymać siły.
Honoryna szukała w pamięci nazwisk piastunek, z któremi znajdowała się dawniej w stosunkach.
Przypomniała sobie jedną wieśniaczkę, biedną, lecz niewątpliwej uczciwości, i jak jej się zdawało, nie mogła dziecka powierzyć w lepsze ręce. Wieśniaczka ta, żona drobnego fermera w Nanteuil-le-Haudouin, była matką rodziny i nazywała się Julia Vendame.
Odda się ona skwapliwie na usługi Honoryny przynoszącej więcej jak dobrobyt, bogactwo — pięćdziesiąt tysięcy franków!
Kiedy pan de Vadans powrócił, Honoryna chciała powiedzieć mu o swym projekcie. Po pierwszych słowach, przerwał jej:
— Co mnie to obchodzi — zawołał z gwałtownością. — Nie chcę nic wiedzieć... Niech to dziecko zniknie.. Dla mnie ono nie istnieje, powtarzam ci... Oto pieniądze dla piastunki, i arkusz papieru stemplowego na pokwitowanie. Reszta mało mnie obchodzi...
Potem hrabia udał się do swego pokoju nie spojrzawszy nawet na nieszczęśliwą kobietę rozciągniętą na łożu boleści, i wstrząsaną konwulsyjnem drżeniem.
O piątej popołudniu, powóz zamówiony był gotów i oczekiwał w remizie.
Honoryna dała chorej miksturę z opium, aby ją uśpić na czas nieobecności, owinęła starannie dziewczynkę i wyszła z szaletu.
Powóz gotów był do drogi. Była to starożytna rozklekotana karoca, zaprzągnięta w parę koni dość silnych, aby szybko przebyć sześć mil dzielących Compiègne od Nanteuil-le-Haudoin. Zajęła miejsce w powozie, woźnica wdrapał się na kozioł i zaciął konie biczem.
Mróz był trzaskający, konie podniecone zimnem biegły szybkim i równym kłusem.
O samej ósmej, dojechali do Nanteuil-le-Haudoin, ładnej wioski, rozłożonej na wzgórzuo krytem drzewami, przez którą przechodzi droga do Flandryi.
O tej godzinie i o tej porze roku na wsi, wszystkie domy bywają zamknięte.
Gdzieniegdzie błyskały światełka wydobywające się przez szyby zamglone parą z wewnątrz.
Kareta zatrzymała się u drzwi oberży.
Honoryna wysiadła wraz ze swym lekkim ciężarem.
— Powracasz pani? — zapytał jej woźnica.
— Trochę później — odpowiedziała... Powrócę tu. z..amów pan kolacyę na nas dwoje...
— Kiedyż pani powróci?
— Za godzinę...
— I tej nocy powrócimy jeszcze do Compiègne?
— Koniecznie...
— Dwie godziny odpoczynku i podwójna racya owsa, wystarczy aby wzmocnić nogi moim szkapkom. Nie będziemy się wlec.
Niebo było jasne, jak zwykle podczas silnych mrozów. Miliardy gwiazd czyniły ciemności przezroczystemu.
Honoryna oddaliła się od oberży i zeszła z głównej drogi, wchodząc w boczną, przecinającą pierwszą pod kątem prostym.
Znając wybornie miejscowość, i ufając swej pa mięci, szła bez wahania. Droga prowadziła do niewielkiej równiny zasianej bukietami drzew. W odległości około dwustu metrów nizki i długi budynek, z jednym punktem świecącym, rysował się zdala, na tle gwiaździstego nieba.
— To tam — poszepnęła Honoryna przyśpieszając kroku.
Po upływie dziesięciu minut zatrzymała się przed folwarkiem dość nędznej powierzchowności i pocisnęła za klamkę drzwi, które się otworzyły.
Honoryna przestąpiła próg i weszła do izby dość obszernej, gdzie około atolu umieszczonego przed kominem, w którym palił się wielki ogień, siedzieli: Julia Vendame, Mikołaj Vendame jej mąż i dwoje dzieci, brat i siostra, Julian i Teresa.
Julian miał dziewięć lat, Teresa siedem.
Mała lampka stojąca na stole i ogień z komina oświecały tę izbę, mniej niż skromną, lecz czysto utrzymaną, przynosząc tem honor zapobiegliwości gospodyni.
Widząc otwierające się drzwi Julia Vendame w stała i postąpiła kilka kroków naprzeciw wchodzącej, której mąż i dzieci z ciekawością się przypatrywali.
— Czego pani sobie życzy? — zapytała.
Honoryna zbliżyła się ku światłu i zawołała:
— Jakto Julio, nie poznajesz mnie?
Wieśniaczka namyślała się, i nagle rzekła:
— Ależ tak... tak, poznaję... Wszak to pani Honoryna...
— Wybornie!... lepiej późno jak nigdy!
— Usiądźże pani, bliżej ognia, ogrzej się moja kochana pani... Cóż to pani tam masz pod futrem? Możnaby myśleć, że to dziecko.
— Ktoby tak myślał miałby słuszność, ładne dziecko... Spójrz tylko...
Jednocześnie Honoryna ukazała małą Genowefę, którą Julia Vendame schwyciła i okrywać poczęła pocałunkami.
— I cóż, jakże je znajdujesz? — mówiła dalej Honoryna...
— Prześliczne dziecko, czy przypadkiem nie przynosisz jej pani dla mnie?
— Tak jest, i to wcale nie przypadkiem... ciebie właśnie wybrałam...
— Ależ to niepodobna...
— Dla czego?
— Dla braku czasu. Pracujemy cały dzień, mój stary i ja... i to nas wcale nie zbogaca...
— Dziecko to was zbogaci... Przynosi wam ono majątek.
Mąż i żona wydali okrzyk podziwienia.
— Majątek!! — rzekł Mikołaj — nie wierzę temu.... W porę by jednak przyszedł, chleb jaki jemy bardzo jest suchy, bardzo twardy, a i tak jeszcze go często brakuje.
— Od was tylko zależy, twardy ten chleb zamienić na ciastka — odrzekła Honoryna... — Dom ten zniszczony, możecie przerobić na piękny folwark, z końmi do roboty, krówką mleczną, a nawet dokupić ładny kawałek ziemi, jeżelibyście chcieli.
— Pani sobie z nas żartujesz? co? drwisz z nas, nieprawdaż? — wyjąkała Julia Vendame, a podziw i wzruszenie ściskało jej gardło.
— Nie — odpowiedziała Honoryna — wcale z was nie żartuję... mówię całkiem poważnie.
— Jak to, więc to prawda? możemy mieć to wszystko?
— Tak jest.
— Cóż potrzeba zrobić?
— To co wam zaproponuję.


XIII.

Mikołaj Vendame oparł łokcie na stole, brodę wsparł na dłoniach, i patrząc Honorynie w oczy, rzekł:
— Cóż więc nam pani chcesz zaproponować? Przedewszystkiem chcielibyśmy wiedzieć, czy to jest do przyjęcia...
— Naturalnie, jest to najprostsza rzecz na świecie — odpowiedziała Honoryna.
— Osądzimy to... mów pani... słuchamy. — Chodzi tylko o wzięcie tej ślicznej dziewczynki n a wychowanie, mieć o niej staranie, uważać za swoje własne dziecko, tembardziej, że jak się zdaje nie opuści ono was już nigdy...
— A zatem jest to dziecko, które porzucają?
— Tak jest, chwilowo przynajmniej... Dacie jej przyzwoitą edukacyę i nie powiecie jej nigdy, że nie jest waszą córką...
— Dać jej edukacyą — powtórzył Mikołaj Vendame... — Edukacya to drogo kosztuje! Chcą więc zrobić pannę z tej małej?
— Coś podobnego.
— A wieleż dają za to wszystko?
Honoryna odpowiedziała, umyślnie kładąc nacisk na każdą sylabę:
— Dają... pięć-dzie... siąt-tysięcy franków.
Julia i Mikołaj zdumieni, aż podskoczyli na krzesłach.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — krzyknęli razem.
— Tak.
— I gotowizną? — zawołał mąż, którego oczy zabłysły z chciwości.
— Tak.
— A kiedy wypłata?
— Natychmiast.
— Masz pani pieniądze?
— Tu w kieszeni... Wypłacę je wam, jak tylko się zgodzimy.
— Ależ my się zgadzamy, moja droga pani — zawołała gwałtownie Julia. Naturalnie weźmiemy to dziecko, tę prześliczną dziewczynkę! Będziemy ją wychowywać z całą starannością, będziemy chuchać na nią, pieścić, damy jej pyszną hajdukacyę, zrobimy z niej piękną pannę jak się należy... Nieprawdaż stary?
— A to dobre! — poparł mąż — nie ma wątpliwości, że uczyniemy ją szczęśliwą, to biedne bobo, niczego nie zaniedbamy... daję słowo, słowo Mikołaja Vendame...
Twarz Honoryny wypogodziła się.
— Widzę, że się rozumiemy doskonale... — rzekła.
W tej samej chwili wyjęła z kieszeni zwitek biletów bankowych i arkusz stemplowego papieru, dany jej przez hrabiego. Wszystko to położyła na stole.
Na widok tych bogactw, oczy obojga małżonków rozszerzyły się niepomiernie.
Ręce wyciągnęli aby dotknąć się jedwabistego papieru Banku Francuzkiego.
Honoryna zapytała:
— Czy macie pióro i atrament?
— Mamy wszystko co potrzeba... — rzekł Mikołaj Vendame wstając i sięgając na komin, po małą, płaską buteleczkę i pióro stalowe mocno zardzewiałe.
Honoryna podała Mikołajowi arkusz stemplowego papieru.
— Napiszesz pan na tym papierze, co ci podyktuję... — rzekła mu.
Naturalna nieufność wieśniacza wyszła na jaw.
— To co mi pani podyktujesz?... — powtórzył chłop. Aha, więc ja muszę coś napisać...
— Przecież trzeba pokwitować z odebrania dziecka i pieniędzy.
— A... prawda... to słusznie.
Mikołaj zgiął stary numer „Petit Journal“ i, położył pod arkuszem papieru, dodając:
— No... jestem gotów...
Honoryna zadyktowała: {{f|align=left|lewy=10%|„Ja niżej podpisany, otrzymałem z rąk pani Honoryny Lefebvre, działającej w imieniu osoby, która nie chce być znaną, dziecko płci żeńskiej, wieku dwudziestu czterech godzin, noszącą imię Genowefa. Obowiązuję się wychowywać to dziecko przy sobie, jak gdybym był jej prawdziwym ojcem, otoczyć ją wszelkiemi staraniami, wychować przyswoicie, otrzymawszy za to pięćdziesiąt tysięcy franków, które przechodzą im moją własność i któremi rozporządzać mogę według woli. Pani Honoryna Lefebvre daje mi zapewnienie, że dziecko przyszło na świat legalnie, zapisane jest w księdze stanu cywilnego w miejscu uwodzenia. Zobowiązuję się, nigdy nie wyjawiać dziecku, że nie jestem jego ojcem“.} Mikołaj Vendame przestał pisać.
— Jest tu jedna rzecz — mruknął — która mi się nie podoba...
— Cóż takiego? — zapytała Honoryna.
— Jeżeli ta dziewczyna, będzie kiedyś potrzebować swoich papierów, swego aktu urodzenia, i jeżeli zażąda tego odemnie, będę w wielkim kłopocie co jej odpowiedzieć...
— W jakimże wypadku mogła by potrzebować tych papierów?
— No, przecież, gdyby za mąż wychodziła.
— Ah! do tego masz jeszcze najmniej osiemnaście lat czasu! Przez ten czas dużo wody upłynie, położenie zmienić się może zupełnie... Z resztą wystarczy powiedzieć Genowefie, że została wam powierzoną przez osobę której nie znacie, która miała powrócić, lecz więcej się nie pokazała i dla tego przyzwyczailiście się uważać ją za swoje własne dziecko.
— Ależ tak, tak — rzekła z żywością wieśniaczka. Kiedy przyjdzie ten czas, zawsze coś się znajdzie żeby małej wytłomaczyć. Pomyśl, że mamy dostać grubą sumę pieniędzy i żyć wygodnie do końca życia.
Mikołaj znowu umoczył pióro w kałamarzu.
Ostatnie słowa Julii, zawierały argument w jego o czach niezbity.
— Więc cóż dalej? — rzekł zwracając się do Honoryny.
Honoryna poczęła dyktować na nowo: „za przedstawieniem niniejszego kwitu obowiązuję się oddać dziecko, jeżeli zostanie zareklamowane“.
— Oddać dziecko... — zawołała wieśniaczka zaniepokojona, to dobrze... A pieniądze? czy także mamy je oddać?...
Honoryna poczęła się śmiać.
— Nie obawiaj się! — odrzekła. — Wszakże wyraźnie powiedziano w pokwitowaniu, że te pięćdziesiąt tysięcy franków, stają się waszą własnością i możecie robić z niemi co wam się podoba.
— No, to już wszystko dobrze...
— Czy jeszcze mam coś napisać? — zapytał Mikołaj.
— Tylko to: „Spisano w Nanteuil-le-Haudoin siedemnastego grudnia, tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku“.
— Już jest.
— Podpisz pan teraz.
Vendame podpisał grubemi literami i ozdobił ten podpis skomplikowanym i niezgrabnym zakrętem.
Honoryna wzięła papier stemplowy, odczytała to pismo ozdobione niezliczonemi ortograficznemi błędami, złożyła je starannie i włożyła do swego portfelu, mówiąc:
— Oto wasze pięćdziesiąt tysięcy franków. Przerachujcie sobie, czy jest wszystko...
Mikołaj schwycił paczkę papierów drżącemi rękami i przeliczył bilety bankowe jeden po drugim.
Julia przerachowała po raz drugi.
— Dwoje dzieci, świadkowie tej sceny, patrzeli i słuchali z otwartemi ustami, oczami rozszerzonemi z ciekawości.
Szczególniej mały chłopak dziewięcioletni, Julian, wytrzeszczał oczy i uszy wyciągał.
Żadne słowo nie uszło jego uwagi.
— Jest akurat pięćdziesiąt — rzekł Mikołaj.
— Tak jest, w porządku — dodała jego żona.
Honoryna powstała z miejsca.
— Już pani odchodzi? — zapytała Julia.
— Już, i to natychmiast.
— Nie chciałabyś pani przekąsić czego z nami... chociaż co prawda nie wiele mamy.
— Dziękuję, zamówiłam sobie kolacyę w oberży.
— Ale wszak przyjdziesz pani odwiedzić małą?
— Być może, ale nie na pewno...
— W każdym razie co do niej możesz pani spać spokojnie.. śliczne to dzieciątko ma teraz ojca i matkę, którzy bardzo ją będą kochać, i pilnować jak oka w głowie.
Mówiąc te słowa Julia była szczerą i mówiła to co miała na sercu.
— Dziecko nie jest jeszcze ochrzczone, uprzedzam was — rzekła Honoryna.
— To dobrze... Zaraz jutro zaniesiemy je do księdza proboszcza.
Honoryna opuściła folwark małżonków Vendame i powróciła do oberży, gdzie na nią oczekiwali woźnica i kolacya.
O trzeciej rano powróciła do Compiègne.
Otwarła małe drzwi parku kluczem danym jej przez Maksymiliana i weszła do szaletu.
Pan de Vadans nie spał jeszcze. Zwrócił ku niej pytające spojrzenie:
— Wszystko załatwione — rzekła Honoryna.
— Masz kwit?
— Oto jest.
Hrabia rzucił na niego okiem, złożył i schował do bocznej kieszeni. Potem otworzył szufladę biurka, wyjął bilety bankowe i rzekł:
— Oto com ci obiecał.
— Dziękuję panu hrabiemu... Ale, wszak pan potrzebuje tu jeszcze moich usług...
— Tak jest, ty pogrzebiesz zwłoki hrabiny.
— Umarła! — zawołała Honoryna.
— Mniej więcej godzinę temu... Szczęśliwa, że umarła... Niech jej Bóg przebaczy!
Honoryna poszła uklęknąć przy śmiertelnem łożu.
Nazajutrz pan de Vadans udał się do merowstwa złożyć deklaracyę o śmierci hrabiny.
Lekarz sprowadzony przez niego uznał śmierć naturalną i dał pozwolenie pochowania.
W dwa dni potem zwłoki Joanny zaniesiono na cmentarz i złożono w grobie familijnym hrabiów de Vadans. Dwie osoby tylko, hrabia i Kacper, towarzyszyły w pochodzie na ostatni spoczynek zwłokom wiarołomnej żony, tak srogo ukaranej.
W trzy dni później zawiadomienia o zgonie hrabiny rozesłane były całemu światu arystokratycznemu przedmieścia Saint-Germain.
Joanna oddawna odsunęła się od tego świata, śmierć jej zaceni nie uczyniła w nim próżni, ani też nie wywołała żadnych komentarzy.
Maksymiliau porzuciwszy podróże, ponury i milczący zamknął się w swym pałacu na ulicy Garancière.
Odprawił wszystkich służących z wyjątkiem kamerdynera Honoryusza, kucharki Zuzanny i stangreta Berthaud. Zamknął drzwi przed, całym światem oprócz siostry, pani de Challins i siostrzeńca Raula, siedmioletniego chłopca, którego bardzo lubił.
Baronowa de Garennes z synem Filipem odwiedzała go od czasu do czasu, lecz hrabia przyjmował ich chłodno i bynajmniej nie zachęcał do dalszych stosunków.
Kacper umarł, pan de Vadans powierzył strzeżenie szaletu dwojgu poczciwym małżonkom, już w wieku podeszłym będącym.


XIV.

Powróćmy do doktora Gilberta de Vadans.
Ujrzawszy padającego pod ciosem swej szpady Maksymiliana i sądząc go śmiertelnie rannym, Gilbert stracił głowę, i w napadzie prawdziwego szaleństwa, uciekł nie wiedząc gdzie, prosto przed siebie powtarzając głośno i bezwiednie straszne zapytanie Boga Mściciela zadane pierwszemu mordercy:
— Kainie, coś uczynił z bratem twoim?
Przerażenie często wywołuje szaleństwo. W chwilach kiedy słabe światełko błyskało w mózgu Gilberta mówił:
— Czuję, że oszaleję!
Szedł, a raczej biegł tak po śniegu, przez dwie godziny. Nogi nareszcie nie były w stanie utrzymać ciężaru ciała. Zatrzymał się i padł bezwładnie na brzegu rowu. Zmęczenie i zimno przyprowadziły je go umysł do pewnego względnego spokoju. Wraz ze spokojem, powróciła pamięć, a z nią zastanowienie, gdyż od chwili ucieczki z szaletu, Gilbert nie był w stanie zebrać myśli.
— Zabiłem mego brata — wołał Gilbert z rozpaczą — zabiłem sprowadziwszy hańbę do jego domu... Jestem nikczemnikiem... Spoliczkował mnie, to prawda i czuję jeszcze na twarzy gwałtowne uderzenie jego ręki... ale zasłużyłem na tę zniewagę, i powinienbym był skłonić głowę! Czyż miałem prawo bronić się, ja złodziej honoru, przeciwko temu którego śmiertelnie skrzywdziłem? Nie, sto razy nie! nędzniku zabiłeś brata!!
Gilbert ścisnął głowę rękami, i przez chwilę zdawało się, że szał znowu go ogarnie. Później raz jeszcze jasno i wyraźnie przedstawiło się jego oczom położenie w jakiem się znajdował.
— Co się stanie z Joanną? Porzucić ją byłoby nikczemnie. Cokolwiek bądź nastąpi, powracam do szaletu...
I zapomniawszy o znużeniu, Gilbert puścił się szybko z powrotem do Compiègne.
W godzinę zaledwie doszedł do kraty parku. Tu zatrzymał się osłupiały, chwiejący się na nogach.
Znany głos uderzył go i przez kraty ujrzał a raczej domyślił się Maksymiliana rozmawiającego z Kacprem.
— Żyje — wyszeptał — Bogu dzięki! nie zabiłem więc brata, ale Joanna jest na jego łasce. A ja bronić jej nie mogę, nie mogę opiekować się niemi. Jedna tylko rzecz pozostaje do zrobienia... Opuścić Paryż... opuścić Francyę... zniknąć!..
I oddalając się od szaletu, Gilbert szybko udał się do stacyi kolei. Pierwszy pociąg idący do Paryża zabrał go.
Wysiadłszy z pociągu udał się natychmiast na ulicę Garancière, wziął trochę ubrania, papiery, wartości, i udał się do swego bankiera. Podniósł znaczną sumę, polecił zrealizować cały swój majątek i trzymać go do dyspozycyi.
Zażądano na to trzy dni czasu.
Zmuszony czekać, zamieszkał w skromnym hotelu w Okolicy miasta mało uczęszczanej.
Przez te trzy dni, trapiony wyrzutami sumienia, w ciągłej gorączce, żył pod wpływem pewnego rodzaju obłąkania.
Nareszcie majątek zlikwidowany, wręczony mu został w bonach na okaziciela na Bank francuzki. Suma przenosiła trzy miliony franków.
Postanowiwszy udać się do Ameryki, Gilbert wziął weksle na Nowy-York. W przeddzień wyjazdu wpadł mu w oczy jeden z dzienników paryzkich. Wziął go w rękę i przerzucał machinalnie.
Krótka wzmianka nekrologiczna zawiadomiła go o śmierci hrabiny de Vadans. Zimny pot wystąpił mu na skronie, podczas gdy straszna myśl ogarnęła jego umysł.
Maksymilian dla nasycenia zemsty, może przyspieszył śmierć Joanny. W takim razie cóż się stało z dzieckiem?
Jedna tylko kobieta mogła mu powiedzieć... Honoryna. Pojechał do Compiègne i poszedł prosto do mieszkania Honoryny. Dom był zamknięty. Stukał długo we drzwi, lecz bezskutecznie.
W sąsiednim domku wieśniak ukajał się na progu.
— Długo możesz pukać, mój panie, nikt się nie pokaże — rzekł.
— Dla czego?
— Ponieważ mieszkanie jest puste... Pani Honoryna wyjechała.
— Kiedy?
— Wczoraj rano.
— Gdzie?
— Niewiadomo.
— A czy prędko powróci?
— Nic o tem nie mówiła.
— Co robić? pytać dalej. Po co? Brat jeden mógłby odpowiedzieć, a odwagi, a raczej cyniczne zuchwałości zabrakło, aby iść do brata zapytać co uczynił z dzieckiem?
Opościł Compiégne z sercem rozdartem, udał się do Havru i wsiadł na pierwszy parowiec udający się do Ameryki.
W Nowym-Yorku poczuł nudę, nudę ciężką niezwalczoną, ową nudę, którą Anglicy nazywają spleenem, zdwojoną śmiertelnym smutkiem.
Po dwóch latach, sądząc się dotkniętym nieuleczalną chorobą tęsknoty, i pragnąc ujrzeć Francyę odetchnąć ojczystem powietrzem, porzucił Nowy-Świat. Straszna chudość, zmiana rysów, broda i włosy siwejące, czyniły go nie do poznania.
Postanowiwszy nie mieszkać w Paryżu i nie nosić nazwiska wicehrabiego de Vadans, kupił ów dom kwadratowy w Morfontaine, gdzie zamknął się w samotności i pracy.
Zdrowie, które uważał za stracone, polepszyło się prędko i w Morfontaine pod nazwiskiem doktora Gilberta spotkaliśmy go w osiemnaście lat po dramacie tylko co opowiedzianym.
Myślał on ciągle o dziecku Joanny, a nie mogąc żadnych przedsięwziąć kroków dla wyszukania jej, ponieważ Maksymilian żył ciągle, — nie zajmując się więc niczem na świecie, nie kochając nikogo, zdziczały mizantrop, znajdował życie tak utrudzającem, że przyzywał śmierci, lecz ta go nie chciała.
Ze swej strony hr. de Vadans, mieszkał w Paryżu w smutku i samotności, nie widując nikogo prócz jakeśmy wspomnieli, wicehrabiny de Challins i jej syna.
W dwa lata po śmierci Joanny, pani de Challins umarła, osierocając Raula.
Hrabia kochał bardzo swego siostrzeńca.
Probował przywiązać się do życia w osobie tego dziecka i sprowadził go do pałacu na ulicę Garancière.
Mianowany przez radę familijną opiekunem Raula, mającego wówczas lat jedenaście, umieścił go w kolegium.
Baronowa de Garennes znowu próbowała wtedy zbliżyć się do brata, lecz ten żadnej do niej nieuczuwał sympatyi, i nie starał się tego ukrywać.
Widziała, że się starzeje.
Zrujnowana prawie w zupełności szalonemi zbytkami i grą na giełdzie, marzyła przynajmniej o połowie spadku po Maksymilianie dla swego syna; przypuszczała, że jeżeli zbliżenie się nie powiedzie, Raul de Challins, niewątpliwie będzie wyróżniony w testamencie swego wuja, a może nawet zostanie ogólnym spadkobiercą.
Hrabiego, starania siostry nie wzruszały, nienawidził baronowej, a lodowatą obojętność okazywał Filipowi.
Filip ze swej strony nienawidził Raula. Nienawiść ta pochodziła z dwóch przyczyn: przedewszystkiem Raul był osobiście bogatym, posiadał bowiem nienaruszony spadek po matce, macierzyńska zaś sukcesya Filipa redukowała się do bardzo małej rzeczy. Powtóre i przedewszystkiem Fiip był pewny, że Raul jego kosztem odziedziczy większą część milionów hrabiego. Tego mu nie mógł przebaczyć.
Dwaj chłopcy podrastali mało się widując.
Ich upodobania i przyzwyczajenia różniły się o tyle, o ile ich charaktery.
Filip, bardzo zresztą inteligentny, obdarzony nadzwyczajną łatwością pojęcia, ulegał przyjemnościom, rozrzutności, gotów dać się porwać wszelkim najgorszym nawet namiętnościom.
Raul pracowity, spokojny nie rozumiał innej nad prostą drogi i młodość jego miała tylko szlachetne popędy.
Filip świetnie ukończywszy szkołę praw a wszedł w poczet adwokatów.
Raul czuł pociąg do studyów naukowych i oddał się im całkowicie. W dwudziestym szóstym roku stał się człowiekiem poważnym, rzadko tylko ukazywał się w świecie, i nie opuszczając domu, pielęgnował z synowską pieczołowitością wuja, który coraz bardziej upadał na siłach.
Młody człowiek mało mając blizkich przyjaciół a wcale znajomych, odwiedzał tylko od czasu do czasu hrabinę de Brennes, dawną i najbliższą przyaciołkę matki. Pani de Brennes miała dwudziestoetnią córkę — bardzo ładną. Panie te posiadały w pobliżu Nanteuil-le-Haudouin małą własność, gdzie Rtaul czasami przepędzał dni kilka, podczas pory letniej.
Maksymilian, powtarzamy, czuł się coraz słabszym. Od sześciu miesięcy stał się tylko swym cieniem. Stwierdzając upadek swych sił, i widząc zbliżający się koniec, charakter jego i tak pochmurny, stawał się bardziej jeszcze ponurym.
Wspomnienia przeszłości opanowywały umysł i prześladowały go bez przerwy. Straszna scena w szalecie nie wygładziła mu się z pamięci; stawała mu przed oczami, z najdrobniejszemi szczegółami, jak gdyby się to wczoraj zdarzyło.
Maksymilian myślał o swym bracie, o Joannie... o dziecku...
Mówił do siebie z przerażeniem:
— Czyż miałem prawo być tak nieubłaganym? Wielką była ich zbrodnia, lecz czyliż ja sam nie byłem ich wspólnikiem? Zaślubiłem bez miłości Joannę piękną, czarującą, godną uwielbienia... Nie człuem dla niej ani szacunku, ani przywiązania jakie mąż powinien mieć dla żony... Opuszczałem ją, pogardzałem nią, znieważałem obojętnością... Z innym mężem Joanna byłaby najwierniejszą żoną... Jestem powodem jej upadku, pozwoliłem jej umrzeć... chciałem zabić brata, winnego bezwątpienia, którego wina. Jednak z uwagi na położenie była może do wytłomaczenia! A dziecko! Czyż nie przekroczyłem granic mego prawa?
I hrabia de Vadans płakał gorzko, lecz łzy te nic przynosiły ulgi w cierpieniach i te, zamiast łagogodnieć, coraz się zwiększały.
Wielekroć razy bliskim był wyspowiadania się przed Raulem; chciał mu powiedzieć:
— Mam córkę... Nim umrę chcę ją ujrzeć... Przyprowadź mi ją... Naszym obowiązkiem jest kochać ją i uczynić szczęśliwą...
Lecz kiedy myśl ta opanowywała jego umysł; duma niezwalczona, będąca jego naturą, brała górę.
— Nie — mówił sobie. — To niepodobna! Póki żyję nikt nie dowie się o mojej hańbie!
I w tej strasznej walce zostawał zawsze zwycięzcą.
Nakoniec w ostatnim peryodzie wyczerpania, gdy prawie niepodobna mu było podnieść się na łóżku, Raul błagał o pozwolenie sprowadzenia lekarza, pan de Vadans odpowiedział:
— Lekarza... po cóż?
— Aby ci siły powrócił, drogi wuju, całą twoją chorobą jest osłabienie.
Maksymilian potrząsnął głową:
— Na chorobę tę nie ma lekarstwa — rzekł — najlepsi lekarze w świecie nie zdołaliby przedłużyć mi życia. Ciało jest zniszczone... Śmierć się zbliża!
— Ależ... — zaczął Raul.
— I przysięgam ci, że będzie dobrze przyjętą! — przerwał hrabia.
Baronowa de Garennes i Filip, czuwający ciągle, dowiedzieli się o zrozpaczonym stanie hrabiego. Stawili się w pałacu przy ulicy Garancière.
Raul błagał wuja żeby ich przyjął:
— Nikogo! — odrzekł hrabia z niecierpliwością — nie chcę widzieć nikogo, rozumiesz! Nikogo prócz ciebie.
Wobec tak stanowczo wyrażonego postanowienia, matka wraz z synem odeszli z niczem od drzwi hrabiego, bardzo zmięszani i niespokojni.


XV.

Zbliżająca się śmierć zwiększyła jeszcze wyrzuty jakie hrabia sobie czynił. Dniem i nocą myślał o Genowefie, sierocie, opuszczonej. Któż wie, czy to dziecko o którem słyszeć nie chciał od dnia jego urodzenia, od lat osiemnastu, żyje jeszcze? Maksymilian chociaż pod tym względem pragnął by mieć pewność, lecz trzebaby pytać, a duma jego zawsze przeciwko temu się oburzała.
— Jednakże — mówił sobie — jeżeli Genowefa żyje, obowiązkiem jest moim zapewnić jej przyszłość... Jej ojciec był bogaty... Dam jej majątek...
Pewnego dnia pod naciskiem tej myśli, pan de Vadans podobny do szkieletu i zaledwie mogący oddychać, korzystając z chwili w której był sam, wstał z łóżka, okrył się szlafrokiem i zawlókł się do biurka stojącego przy oknie, upadł na krzesło, wziął arkusz papieru, pióro i drżącą ręką nakreślił kilka wyrazów, grubym, nieforemnym charakterem i podpisał. Potem wyjął ze skrytej szuflady, arkusz stemplowego papieru zapisanego, złożył we czworo, wraz z papierem tylko co podpisanym, i wsunął w grubą kopertę. Kopertę zapieczętował lakiem, na którym wycisnął herb pierścieniem, który nosił na palcu.
Na kopercie grubem pismem, napisał cztery następujące wyrazy: „To jest mój testament14, poczem wysuszył mokry atrament, przyciskając arkuszem bibuły leżącym na biurku, i arkusz ten bibuły pozostawił. Na biurku znajdował się pulpit hebanowy z inkrustacyami z miedzi. Maksymilian otworzył ten pulpit, włożył kopertę i zamknął.
Wysilenie to, wyczerpało niemal do szczętu siły umierającego. Z wielkim trudem zawlókł się napowrót do łóżka, którego już nie miał więcej opuścić. Rozpoczęło się konanie, konanie powolne, bez cierpień. Konanie trwało pięć dni.
Hrabia wiedział, że umiera, i śmierć przywoływał.
Raul nie opuszczał go ani na jedną chwilę.
Piątego dnia, w chwili kiedy świt rozpraszał ciemności nocne, pan de Vadans, którego głos słabnął coraz bardziej, zażądał pomocy religijnej.
Kamerdyner Honoryusz pobiegł do kościoła Saint-Sulpice i przyprowadził księdza, który przyjął ostatnią spowiedź starca i dał mu rozgrzeszenie.
Po odejściu księdza, Maksymilian dał znak Raulowi ażeby się nad nim pochylił.
— Doznałem ulgi!... nie czuję już tego ciężaru który mnie przygniatał — rzekł uśmiechając się poraź pierwszy od lat osiemnastu... Mogę odejść... żegnam cię moje dziecię... Chcę być pochowanym w Compiegne, w grobie mojej famili.
Były to ostatnie słowa hr. de Vadans.
Oczy mu się zamknęły, jak gdyby zasypiał.
Westchnienie wydobyło się z piersi... Dusza opuściła ciało.
Kiedy Raul spostrzegł, że to zaśnięcie było snem wiecznym, pobożnie pocałował czoło już lodowate starca, którego koniec jakkolwiek przewidziany, sprawiał mu boleść głęboką.
Potem zapytał Honoryusza, jakie kroki należy poczynić, aby otrzymać pozwolenie przewiezienia zwłok do Compiègne.
— Administracya przedsiębierstwa pogrzebowego — odrzekł — wskaże panu wicehrabiemu drogę...
— Udam się tam natychmiast.
— Czy pozwoli mi pan powiedzieć słów parę?
— Mów, o co chodzi?
— Znałem dobrze charakter mego biednego pana i myślę, że nie przyszło mu na myśl napisać testamentu... Nie miał dzieci, zatem pan i pańska ciotka pani de Garennes, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będą dziedziczyć...
— To mnie mało obchodzi... — odrzekł Raul. — Mój osobisty majątek wystarcza mi aż nadto.
— Jeżeli pozwoliłem sobie wspomnieć o spadku, to jedynie dla tego, ażeby panu przypomnieć, że opanowany boleścią, mógłby pan zapomnieć uprzedzić panią baronowę i jej syna...
— Nie zapomniałem o tem Honoryuszu... Zawsze ubolewałem nad niepojętą antypatyą wuja do mego kuzyna, którego... szanuję... Idę natychmiast uprzedzić moją ciotkę i Filipa, przyjdą tu zastąpić mnie przez kilka godzin, bo już nie czuję sił, i potrzebuję koniecznie trochę spoczynku... Nim oni tu przyjdą, i podczas kiedy ja będę w merowstwie i w administracyi pogrzebowej, nie odchodź z tego pokoju. Zmarły nie powinien zostawać sam...
Raul poszedł przywdziać żałobne suknie, zaopatrzył się w konieczne papiery do zadeklarowania aktu zejścia i wyszedł z pałacu.
Fiakr wzięty na placu Saint-Sulpice zawiózł go naprzód do pani de Grammes. Baronowa jak wiemy mieszkała przy ulicy de Madame. Filip był u matki.
Wiedząc, że hrabia jest umierającym, oboje rozmawiali o nadziei spadku, i zapytywali się wzajemnie, czy nadzieje te nie zakończą się okrótnym zawodem.
Matka zarówno jak syn niczego przed sobą nie ukrywali, rozumieli się przewybornie, gdyż jedno warte było drugiego.
Dzwonek dał się słyszeć.
W parę sekund pokojówka oznajmiła wizytę pana de Challins.
Filip i baronowa spojrzeli się po sobie.
— Prosić... — rzekła pani de Garennes.
Raul wszedł.
— Przynosisz nam złą nowinę? — zawołał Filip.
— Tak mój kuzynie — odrzekł młody człowiek — Drogi nasz wuj, żyć przestał.
Baronowa zasłoniła suche oczy chustką.
— Biedny mój brat — wyszeptała głosem, który usiłowała uczynić drżącym. — Okazywał się niesprawiedliwym, okrótnym względem mnie i mego syna, a pomimo to kochałam go... Śmierć jego głęboko mnie zasmuca...
— Niecałe dwie godziny upłynęły, jak zgasł... — odrzekł Raul — przyszedłem umyślnie, żeby was uprzedzić, sam zaś idę wyjednać upoważnienie do przewiezienia zwłok do Compiègne, tak a bowiem była je go ostatnia wola...
— A czy zrobił testament? — zapytał Filip.
— Nie sądzę... ustnie dał mi poznać swoje życzenie.
— Czy opieczętowanie zostało zrobione w pałacu?
— A pocóż?... Słyszałem nieraz wuja jak mówił, że brat jego Gilbert umarł przed wielu laty w Ameryce, a więc dwóch tylko jest spadkobierców, moja ciotka i ja, majątek musi być przecież podzielony między nas...
— Słusznie — rzekła baronowa — opieczętowanie jest zbyteczne. Czy potrzebujesz nas Raulu?
— Tak jest moja ciotko. Przyszedłem was prosić, ciebie i Filipa, ażebyście mnie zastąpili przy zwłokach naszego krewnego, podczas mojej nieobecności.
— Jesteśmy gotowi — rzekł Filip z żywością — matka i ja udamy się natychmiast do pałacu. Zresztą potrzebujesz zapewne spoczynku, wydajesz się całkiem wyczerpany ze zmęczenia.
— Pięć nocy nie kładłem się spać...
— Zastąpimy cię tej dzisiejszej nocy — rzekła baronowa — idźże za swemi interesami.. Za dwadzieścia minut będziemy na ulicy Garancière.
Raul uścisnął rękę ciotki i kuzyna, wsiadł do fiakra oczekującego go na dole.
Matka z synem pozostali sami.
— Jeżeli szczęśliwa nasza gwiazda sprawi, że nie ma testamentu — rzekła baronowa — weźmiemy połowę spadku.
— Cały majątek powinniśmy wziąść — rzekł Filip.
— Cały majątek? — powtórzyła pani de Garennes.
— Tak, cały.
— Ależ to niepodobna.
— Kto wie.
Baronowa spojrzała na syna z ciekawością i niepokojem.
— Jakąż ty masz myśl? — zapytała.
— Powiem ci później, matko.
— Dla czegóż nie teraz?
— Dla tego, że naprzód chcę wiedzieć, czy plan mój jest możliwy do wykonania, a to zależy od wielu rzeczy... Tymczasem pałac jest dla nas otwarty... Spieszmy korzystać z tego.
— Włożę tylko żałobne ubranie i zaraz powrócę.
Pani de Garennes wyszła z salonu.
Filip przechadzał się wzdłuż i wszerz ze wzruszeniem, widocznie zaprzątnięty jakąś myślą, niedającą mu pokoju.
— Jeśli Raul myli się — mówił do siebie — jeżeli testament znajduje się w rękach notaryusza, wszystko przepadło... Jeżeli przeciwnie wuj zaniedbał napisania ostatniej swej woli, moja matka sama będzie dziedziczyć... to już moja rzecz.
Baronowa ukazała się, ubrana całkiem czarno.
— Otóż jestem... — rzekła.
— Idźmy.
Oboje skierowali się ku ulicy Garancière i przez całą drogę nie zamienili ani słowa.
Oboje pogrążeni byli w myślach.
Berthaud stangret odźwierny zmarłego hrabiego otworzył im bramę.
— Co za nieszczęście pani baronowo, co za nieszczęście! — rzekł stary sługa łkając.
— Tylko co powiedziano nam tę smutną nowinę — odpowiedziała pani de Garennes — i przychodzimy.
Honoryusz usłyszawszy dzwonek, otworzył drzwi przedsionka.
Zobaczywszy baronowę z synem pospieszył na ich spotkanie, i kłaniając się nizko, zapytał:
— Pan de Challins uprzedził panią baronowę?
— Tak, Honoryuszu, i przychodzę z synem pomodlić się przy zwłokach mego biednego brata... zaprowadź nas do jego pokoju... proszę cię.
— Pani baronowa znajdzie tam Zuzannę.
Zastąpimy ją.
Wszyscy troje skierowali się ku pokojowi hrabiego de Vadans.
Zuzanna uporządkowała wszystko.
Świece paliły się przy zwłokach.
Krucyfiks spoczywał na piersiach zmarłego i poczciwa kobieta klęczała przy łóżku i modliła się.
Wstała posłyszawszy kroki wchodzących.
Filip i pani de Garennes zbliżyli się do łoża śmiertelnego i przyglądali się bladej i wychudłej twarzy Maksymiliana. Trup, którego sztywne kształty rysowały się pod kołdrą, podobny był do szkieletu.
Pani de Garennes wydała jęk sztucznie modulowany, z akompaniamentem tych słów:
— Oh! mój biedny bracie,., nie mogłam cię zobaczyć za życia! nie mogłam uścisnąć cię poraź ostatni!...
I zakrywając twarz rękami zdawała się płakać.
— Możesz odejść Zuzanno — rzekł Filip do starej służącej bardzo cichym głosem — wszyscy tu zapewne potrzebujecie spoczynku. Matka moja i ja będziemy czuwać przy zwłokach.
Zuzanna przeżegnała się, przyklękła przed łóżkiem i odeszła.
Baronowa uklękła przy krześle i zdawała się zabierać do modlitwy. Filip ze zmarszczonemi brwiami, spuszczoną głową, umiał minę dziwnie zamyśloną.
Nagle zwrócił się do Honoryusza i zapytał:
— Który lekarz bywał u wuja?
— Żaden panie Filipie — odpowiedział kamerdyner.
— Jakto żaden? Więc mój wuj był opuszczony?
— Pan Raul nieraz chciał sprowadzić doktora, ale mój pan nie chciał nawet o tem słuchać.
— Nie trzeba było zwracać na to uwagi i sprowadzić doktora pomimo jego woli.
— Ah, panie Filipie, kiedy pan hrabia, czegoś nie chciał uczynić, niepodobna było nie być mu po słusznym.


XVI.

Filip zadrżał widocznie słuchając kamerdynera i dziwny jakiś ogień błysnął mu w oczach.
Po chwili namysłu, mówił dalej:
— A więc mój wuj, nie brał żadnych lekarstw?
— Właściwych lekarstw nie brał, tylko jakąś uspakajającą miksturę, którą sam sobie przepisywał.
— A gdzie przyprawiano tę miksturę?
— W aptece pałacowej.
— Nigdy nie słyszałem o tej aptece.
— Jest ona tu jednak zawsze, od czasu kiedy p. doktór Gilbert, zmarły w Ameryce osiemnaście lat temu, mieszkał tu z bratem.
— Czy ty podawałeś tę miksturę mojemu wujowi?
— W pierwszych chwilach, ja podawałem, ale choroba uczyniła mego biednego pana tak nerwowym, tak mizantropijnym, że wkrótce nie chciał nic przyjmować z moich rąk.
— I któż wtedy mu podawał?
— Pan Raul... Mój pan nikogo nie znosił prócz niego... Ah! pan Raul, ile on miał cierpliwości, i poświęcenia! Dniem i nocą siedział przy wuju, nie opuszczał go ani na chwilę... Pielęgnował go tak jak gdyby był jego synem a nie siostrzeńcem, i dla tego to, jak mówiłem pan hrabia jego jednego tylko znosił.
— Czy sądzisz, że mój wuj zrobił testament? — zapytał Filip.
— Nie sądzę... pocóż by miał robić testament? Czyż pan hrabia nie miał naturalnych spadkobierców, którzyby się podzielili tem co po nim zostanie?
— Właśnie dla tego ażeby ten podział nie był równy, mógł uczynić testament — odrzekł Filip.
— Wszak wiesz o tem, że mój wuj mało miał bardzo sympatyi do mojej matki i do mnie, gdy tymczasem kochał bardzo mego kuzyna Raula... Trudno przypuszczać, ażeby nie pragnął odznaczyć i to w wielkich rozmiarach, swego ulubionego siostrzeńca...
— A na cóżby? Pan Raul i tak jest dość bogaty...
— Eh! mój kochany Honoryuszu, wszak wiesz... woda zawsze płynie do rzeki!... Z resztą jeśli nawet taki jest, to sprawiedliwie, nie myślałbym się skarżyć... Poddając się wszystkim wymaganiom, wszystkim kaprysom, chorego, zgryźliwego i samowolnego starca, mój kuzynek zasłużył n a większą część sukcesyi.
— To prawda panie Filipie, pomimo to jednak przekonany jestem, że biedny mój pan żadnego nie napisał testamentu.
Badanie to kamerdynera wuja, młody baron na tem zakończył.
— Idź spocząć, mój przyjacielu — rzekł Filip — bardzo zapewne tego potrzebujesz.
Honoryusz ukłonił się nizko i wyszedł.
Filip odprowadził go do drzwi, które za nim zamknął, pilnie przez chwilę słuchając oddalających się kroków starego kamerdynera.
Powrócił do matki.
— Słyszałaś matko? — zapytał.
— Wszystko. Uważałam dobrze i zrozumiałam zaraz, że nie bez celu wypytywałeś go.
— Honoryusz wydaje się być przekonanym, że nie ma testamentu.
— Podzielam to przekonanie.
— Żadnego doktora nie było u wuja... Mikstury, które mu Raul podawał, były tu na miejscu przygotowywane, z preparatów wziętych z apteki pałacowej... Nareszcie, kuzynek mój sam jeden był przy śmierci hrabiego, zawiadomił nas dopiero kiedy już umarł!!
Pani de Garennes poczuła lekki dreszcz prze chodzący ją od głowy do stóp.
— I cóż za wnioski wyprowadzasz — zapytała — z tego wszystkiego?
— Nic zupełnie, dotychczas... szukam...
— Czego?
— Sposobu, ażeby cały majątek nam się dostał. Podwójnie byłbym szczęśliwy: raz mając miliony, drugi raz mając je wbrew woli człowieka który nas nienawidził, którego ja pamięć przeklinam...
Mówiąc te słowa Filip uniesiony gniewem, podniósł głos...
— Milcz, milcz! zawołała przestraszona baronowa. — Nierozsądny! gdyby cię kto usłyszał.
— To prawda — szepnął kuzyn Raula.
I zamyślony usiadł koło biurka, w którem przed dwoma dniami hrabia de Vadans złożył swój testament. Na biurku leżało jeszcze pióro, którem hrabia pisał, lak którym kopertę zapieczętował i arkusz bibuły, którym suszył napis na kopercie.
Imaginacya Filipa budowała ponury dramat. Rozwiązanie tego dramatu, jeśli potrafi go doprowadzić do upragnionego rezultatu, wprowadzi matkę a tem samem i jego, w posiadanie całego majątku hrabiego de Vadans.
Jaka mogła być cyfra tego majątku, zwiększonego dochodami, których hrabia ałą tylko cząstkę wydawał od lat tylu, żyjąc w zupełnem odosobnieniu? Nie wiedział, ale przypuszczał, że musiała być olbrzymią.
Miliony tańczyły mu przed oczami.
Przyszła mu do głowy myśl ażeby co do tego wybadać Honoryusza, lecz przez rozsądek wstrzymać się postanowił.
Spojrzenia jego błądziły po pokoju nie zatrzymując się na żądnym przedmiocie, jak zwykle u człowieka owładniętego jedną myślą i pracującego umysłem. Machinalnie wzrok jego padł na leżące na biurku arkusze bibuły służące do suszenia atramento, na których dawały się widzieć ślady pisma, podobne do dziwacznych hieroglifów, pokrzyżowane w rozmaitych kierunkach i zupełnie nieczytelne. Nagle zadrżał.
Kilka liter grubszych, a zatem wyraźniejszych od innych, uderzyło go w oczy.
Cztery słowa zwróciły jego uwagę. Słowa te były w ten sposób rozstawione:

tnematset jóm tsej oT

Filip zadrżał.
— Mój wuj widocznie użył tej bibuły aby wysuszyć pismo... szepnął, frazes jest wywrócony, ale czytając od prawej ręki do lewej, znaczy; To jest mój testament. Wątpić nie podobna... Testament napisany! — dodał podnosząc cokolwiek głos.
Baronowa zadrżała, szybko wstała z krzesła na którem siedziała przy łożu śmiertelnem i zbliżyła się do syna.
— Co ty mówisz? — zawołała z przerażeniem.
— Mówię ci moja matko — rzekł — że wuj przed śmiercią napisał swoją ostatnią wolę.
— Jesteś tego pewny?
— Mam dowód.
— Gdzież ten dowód?
— Patrz...
Filip wskazał baronowej arkusz bibuły, wytłomaczył znaczenie tych czterech słów, równie strasznych dla niego jak Mane, Tecel, Phares ukazujące się podczas uczty Baltazara, i zakonkludował:
— A więc jest testamet, a testament ten zawiera bądź pewna moja matko, wydziedziczenie nas na korzyść kuzynka, będącego ogólnym spadkobiercą. Wszystko przepadło!
I Filip z gestem wściekłości odrzucił arkusz bibuły, który zsunął się po pulpicie i upadł za biurko.
Pani de Garennes szybkie rzuciła do koła pokoju spojrzenie.
— Ależ — rzekła półgłosem — wszak Raul i Honoriusz obaj utrzymują, że nie ma testamentu...
— Cóż to znaczy?
— Przynajmniej to, że obaj nie podejrzywają istnienia tego aktu...
— Czyż to przeszkadza mu istnieć?...
— Nie zapewne, ale możliwem jest, a nawet prawdopodobnem, że testament, w ostatniej napisany chwili, znajduje się tu, w jednej z tych szuflad. Oddawna już hrabia nie opuszczał pokoju. Honoryusz zatem musiałby mieć sobie powierzone odniesienie testamentu do notaryusza, a kiedyś go zapytywał o to, byłby ci powiedział.. żadnej przecież me miał przyczyny ukrywać tego przed tobą...
— To prawda — zawołał Filip, którego oczy się zaświeciły.
— A jeżeli znajdziemy — mówiła dalej baronowa — ten testament, będziemy mogli go... usunąć...
— I to prawda! — powtórzył młody człowiek z radosnym dreszczem. — Pilnuj tych drzwi moja matko.
I wskazał na drzwi, któremi wyszedł stary sługa. Pani de Garennes podbiegła ku drzwiom.
— Szukaj bez obawy — rzekła — nikt nas podejść nie może.
Filip szybko obejrzał meble stojące w pokoju. Wszystkie klucze znajdowały się w zamkach. Pierwsze przejrzał biurko, na którem wsparty był przed chwilą. Koleino przepatrzył cztery szuflady lecz nic nie znalazł. Wtedy otworzył pulpit hebanowy i wydał okrzyk tryumfu.
— Nie trzeba było długo szukać — rzekł biorąc kopertę. — Oto testament...
Baronowa zbliżyła się.
— Czy rzeczywiście? — zapytała.
— Zobacz... Napisane własną jego ręką.. Zobaczymy zaraz, czy wuj traktował nas jak obcych, jak wrogów.
Zabierał się do rozerwania koperty, pani de Garennes schwyciła go za rękę.
— Nierozsądny — rzekła — wstrzymaj się.
— Dla czego?
— Jeżeli duplikat tego testamentu złożony jest u notaryusza, lub jeżeli Raul pomimo tego co mówił, wiedział o jego istnieniu, moglibyśmy być oskarżeni o zniszczenie go.
— To słusznie.. a jednakże chciałbym wiedzieć...
— Zaczekaj aż Raul zawiadomi notaryusza o śmierci mego brata... Wtedy nie będziem się mieli czego obawiać, i będziesz mógł postąpić jak ci się podoba...
— Tymczasem ja to zatrzymuję... — rzekł Filip wsuwając kopertę do kieszeni.
Odgłos kroków dał się słyszeć w sąsiednim pokoju. Baronowa spiesznie zajęła miejsce przy łóżku i przybrała postawę płaczącą. Filip stanął przy niej z wyrazem twarzy poważnym i smutnym.
Drzwi otworzyły się i Raul Challins wszedł do pokoju.
— Kochany Filipie — rzekł — skończyłem już wszystkie interesa, akt zejścia już spisany. Jutro mieć będę upoważnienie przewiezienia do Compiègne zwłok naszego biednego wuja. Jutro o czwartej popołudniu furgon pogrzebowy przybędzie do pałacu, zabrać trumnę...
— O czwartej popołudniu? — powtórzył Filip z zadziwieniem.
— Tak.
— Ależ nie możecie jednym tchem jechać aż do Compiègne.
— Zatrzymamy się w Pontarmé i tam odpoczniemy przez kilka godzin nocnych. Woźnica będzie miał co do tego instrukcyę...
— A tak, to rozumiem...
— Myślałem o wszystkich szczegółach, doktór dziś jeszcze przybędzie sprawdzić śmierć. Administracya jutro przyszłe swoich ludzi wraz z trumną, do której zostanie przybitą tablica nosząca imiona i nazwisko hrabiego de Vadans, datę urodzenia i datę śmierci. Pozostaje mi tylko jedna rzecz do zrobienia i to natychmiast.
— Cóż takiego?
— Jechać do Compiègne.
— W jakim celu?
— W celu uprzedzenia o przybyciu zwłok, urządzenia nabożeństwa i pogrzebu... Administracja ułatwi wszelkie trudności, jeżeli się jakie znajdą...
— Ależ zabijesz się z utrudzenia mój biedny Raulu!... Ty, który i tak potrzebujesz spoczynku...
— Później odpocznę... Teraz proszę ciotkę i ciebie, żebyście mnie tu zastąpili.
— Nie wyjdziemy z pałacu... będziemy czuwać w tym pokoju...
— A więc odjeżdżam...
— Czy nie sądzisz kochany Raulu, że zanim wyjedziesz należało by uczynić jeden krok konieczny, chyba, że uważasz za stosowne ażebym ja to spełnił.
— O czemże to mówisz?
— O uprzedzeniu notaryusza mego wuja.
— Myślałem już o tem.
— Ah! — rzekł Filip, którego wzrok wyrażał niepokój. — Widziałeś więc notaryusza?


XVII.

— A... — zaczął Filip drżącym głosem, gdyż pomimo panowania nad sobą, nie był w stanie ukryć wzruszenia — a czy nie powiedział ci, że jest depozytaryuszem testamentu?
— Nie ma on nic podobnego w swoich rękach — odrzekł Raul — nawet jest przekonany, że nasz wuj nie zostawił żadnego rozporządzenia. Z resztą gotowe ma dla nas, rachunki wartości deponowanych u niego i w banku...
— A czy radził ci jak postąpić?
— Nic mi nie radził zupełnie, wszystko pójdzie naturalną koleją rzeczy.
W tej chwili wszedł Honoryusz.
— Czego chcesz mój przyjacielu — zapytał Raul.
— Kazałem przygotować śniadanie — odrzekł stary sługa — myślałem, że pani baronowa i panowie będą potrzebowali jakiegoś posiłku...
— Miałeś słuszność, trzeba podtrzymać siły... będą nam one potrzebne... Honoryusz zostanie w tym pokoju, podczas gdy my zejdziemy do sali jadalnej... proszę cię moja ciotko.
Jedząc pośpiesznie, zredagowano zawiadomienie o śmierci i ułożono listę osób, które wypadało zaprosić na pogrzeb hrabiego de Vadans.
Przy stole siedzieli bardzo krótko.
Przed opuszczeniem pałacu, Raul wydał rozkazy Honoryuszowi co do drukowania i rozesłania biletów zapraszających.
Baronowa z synem powróciła do pokoju zmarłego. Jak tylko pozostali sami, Filip odezwał się do matki:
— Słyszałaś matko, nie ma innego testamentu prócz tego który mam w kieszeni...
— Tak — odrzekła pani de Garennes — i możesz teraz bez obawy zobaczyć, jaką część mój brat nam w nim przeznaczył.
Filip wyjął z kieszeni kopertę, której część górną przeciął scyzorykiem. Arkusz papieru stemplowego, włożony tam przez hrabiego pierwszy wpadł mu w oczy.
— Co to jest? — rzekł zadziwiony.
I półgłosem odczytał znane już czytelnikowi pokwitowanie Mikołaja Vendame z odbioru dziecka, wystawione na imię Honoryny Lefebvre.
Usłyszawszy nazwisko Mikołaja Vendame pani de Garennes zawołała:
— Vendame! ależ to nazwisko twego służącego.
— Tak jest — odpowiedział Filip — Julian Vendame pochodzi z Nanteuil-le-Haudoin, a Mikołaj Vendame jest jego ojcem, ale to nam nie wyjaśnia co znaczy ten papier...
— Obawiam się odgadnąć — rzekła pani de Grarennes. — Przeczytaj testament.
Filip wziął arkusz papieru i czytał głuchym głosem:
„Ja, Karol-Maksymilian hrabia de Vadans, zapisuję cały mój majątek, wynoszący sześć milionów, siedemkroć sto tysięcy franków, mojej prawej córce...“
— Jego prawej córce! — przerwała baronowa z gestem zdumienia. — On miał córkę!
— Słuchaj dalej, moja matko! — rzekł Filip, którego czoło potem było okryte. Czytał dalej:
„Mojej prawej córce zapisanej w książkach stanu cywilnego w Compiègne 17 grudnia 1863 pod imieniem Genowefy de Vadans, córki hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville, umieszczonej tegoż samego dnia u Mikołaja Vendame rolnika w Nanteuil-le-Haudoin, jak to zaświadcza dołączone tu pokwitowanie, które ma służyć egzekutorowi mego testamentu, do reklamowania mej córki i wprowadzenia jej w posiadanie majątku...“
— Córka! — zawołał Filip — jakaś nieznajoma kradnie nam nasze miliony!
Tym razem baronowa przerwała:
— Czytaj dalej, czytaj! Czyż nie widzisz, że siedzę jak na rozpalonych węglach.
Młody człowiek czytał dalej:
„mianuję siostrzeńca mego Raula de Challins egzekutorem mego testamentu i pragnę, jeżeli serce jego jest wolne, aby zaślubił porzucone okrutnie przezemnie dziecko od czasu śmierci jego matki, za co błagam Boga o przebaczenie.
„w Paryżu 25 lipca 1881 „Maksymilian de Vadans“.
Filip wyczerpany, dyszący, zwiesił głowę na piersi.
— Rozumiem wszystko — rzekła baronowa. Tajemnica, którą podejrzywałam osiemnaście lat temu, jest dla mnie dziś jasną. Hrabina Joanna kochała sWego szwagra Gilberta. Maksymilian zabił Gilberta i ukrył trupa, rozgłosiwszy o śmierci jego w Ameryce. Joanna wkrótce za nim poszła do grobu. Hrabia usunął dziecko nienawidząc go zapewne, potem po osiemnastu latach, osłabł na umyśle i ogarnęły go niedorzeczne wyrzuty sumienia, wtedy napisał testament.
Filip szybko podniósł głowę.
— A więc cóż, cóż nas to obchodzi! — odrzekł dzikim jakimś tonem. Testament w moich jest rękach! Ta dziewczyna nigdy się nie dowie kto był jej ojcem... pozostanie Genowefą, niczem więcej jak Genowefą...
— Czyż to podobna?
— Dla czegóżby nie?
— Śmierć twego wuja wiadomą będzie wszędzie, za kilka dni.
— A więc?
— Ludzie, którym dziecko zostało powierzone nie będą milczeć...
— Vendamowie? jakżeż mówić mają, kiedy nie znają nazwiska ojca Genowefy?...
— Ale ta Honoryna Lefebvre, ta wie dobrze! Może wydać tajemnicę, a raczej sprzedać...
— Zajmę się nią, i jeśli będzie potrzeba, kupię jej milczenie... Genowefy nie ma się co obawiać. Miliony do nas należą!!
Mówiąc to Filip włożył papiery w kopertę, a kopertę do kieszeni...
— Miliony... — powtórzyła pani de Garennes.
— Naturalnie.
— Chcesz powiedzieć, połowa tych milionów, bo jak nie ma testamentu, Raul bierze swoją część.
Młody baron potrząsnął głową.
— Raul nic nie weźmie... — rzekł. — Wszystko będzie nasze!
— Nie rozumiem... o czem ty myślisz? Wytłomacz się.
— Chcesz tego matko?
— Proszę cię...
— A nie uczujesz słabości, ani przerażenia? Nie zechcesz sprzeciwić się mojemu planowi?
— Wiem, że toby się na nic nie przydało, że nikt w świecie, nie mógłby przeszkodzić ci dokonać tego co raz postanowiłeś.
— Posłuchaj więc moja matko... Nie znasz kodeksu, ale ja który jestem adwokatem, a tem samem prawnikiem, znam go we wszystkich szczegółach... Otóż artykuł 727 kodeksu cywilnego, księga 3, tytuł 1, rozdział 2 mówi:
„Niegodni są brania spadku, i jako tacy wyłączeni od sukcesyi: 1-o ten który zostanie skazany za targnięcie się na życie zmarłego...“
— Nieszczęśliwy!! — zawołała pani de Garennes. Co za przerażająca myśl przyszła ci do głowy?
— Myśl zabrania bez podziału milionów mojego wuja... Cóż nad to prostszego?
— Obawiam się zrozumieć cię...
— To znaczy, że mnie rozumiesz...
— Chcesz zgubić Raula...
— Chcę mieć miliony... Tem gorzej dla Raula jeżeli mi staje na zawadzie!
— Cóż chcesz uczynić?
— Mistrzowski zamach, bądź pewna, gdyż znalazłem to czego szukałem... przypadek nastręcza mi sposobność, mam pod ręką człowieka który może mi pomódz, sam bowiem działać nie mogę.
— Któż jest ten człowiek?
— Julian Vendame.
— Twój lokaj?
— Tak jest.
— I ośmielisz się zaufać mu? Wziąść go za wspólnika?
— Wybrałbym go z tysiąca... Jestem jego pewny...
— Wierzysz w jego poświęcenie?
Filip pogardliwie wzruszył ramionami.
— Jego poświęcenie! — powtórzył śmiejąc się — oh! bynajmniej! Julian poświęca się tylko dla własnego interesu. Otóż w jego interesie leży pomagać mi... Z resztą wskutek pewnych szczególnych okoliczności znajduje się on w absolutnej odemnie zależności... A zatem nic nie ryzykuję a mam prawo na niego rachować... Pozostań tu moja matko... Wychodzę na godzinę.
— Gdzie idziesz?
— Idę do siebie...
— Widzieć się z tym lokajem, zapewne?
— Właśnie.
— Ostrzegam cię raz jeszcze, strzeż się...
Filip nic nie odpowiedział i wyszedł. Na dziedzińcu spotkał odźwiernego.
— Berthaud — rzekł mu — jak Honoryuaz powróci, uprzedź go, że interes powołuje mnie do sądu... Za godzinę lub dwie powrócę...
— Polecenie pana barona, zostanie spełnione — odrzekł Berthaud.
Młody człowiek poszedł ulicą Garancière, minął ogród Luksemburski i w niecałe dziesięć minut znalazł się na ulicy d’Assas, w domu który zamieszkiwał. Julian Vendame porządkował w mieszkaniu.
— Pan baron, już powraca! — zawołał — sądziłem, że pan baron będzie w mieście jadł śniadanie... Czy przynieść kotlety?
— Niepotrzeba — odrzekł Filip — mam z tobą do pomówienia. Chodź ze mną do gabinetu.
Kamerdyner udał się za swym panem, nie bez pewnej niespokojności. Badał swoje sumienie. Czy nie zbroił czego za co by mógł mieć głowę porządnie zmytą?
Filip usiadł przed biurkiem.
— Zamknij drzwi — rozkazał.
Vendame drzwi zamknął.
— Teraz, posłuchaj mnie uważnie.
— Panie baronie, słucham z całą uwagą.
— Mogę liczyć na ciebie stanowczo, nieprawdaż?.
— Mam nadzieję, że pan baron nie wątpi o tem! — odrzekł kamerdyner tonem przejętym, nadając swej twarzy wyraz hypokryckiego rozczulenia. — Mam pamięć serca, wiem dobrze com winien panu baronowi i nigdy niezapomnę! Dałem się uwieść... dostałem się przed sąd policyi poprawczej... Pan baron raczył się mną zainteresować, i siłą swego talentu zmusił sąd do uwolnienia mnie.
— Wyrywając z twoich akt, które mi sąd powierzył, dowód stanowczy...
— Nie ma wątpliwości, że pan baron odegrał dla mnie rolę Opatrzności!...
— Dowód ten pociągał za sobą twoje potępienie — mówił dalej Filip. — Zachowałem go... Znajduje się w pewnem miejscu... i znalazłby się w potrzebie.
— Wiem o tem, ale pan baron nie potrzebował wcale tego środka, aby mnie do siebie przywiązać... Dla duszy człowieka dobrze urządzonego jak ja, wdzięczność silniejszym jest bezporównania węzłem, aniżeli obawa.
— Mówisz o twej wdzięczności.
— Z całą szczerością, panie baronie... przysięgam.
— A więc zdarza się sposobność dać mi jej dowody.
— Jestem gotów!.. Po słowach, czyny! Takim jest mój charakter...


XVIII.

— Więc uczynisz cokolwiek ci zaproponuję? — zapytał Filip.
— Bez wahania, panie baronie... — odrzekł Vendame.
— I będziesz miał słuszność we własnym nawet twoim interesie... Pracując dla mnie, będziesz pracował dla siebie... Zrobię cię bogatym.
— Przyklaskuję z całej duszy tym szlachetnym chęciom pana barona! — zawołał kamerdyner z komiczną intonacyą. — Zawsze ubóstwiałem fortunę... zdaleka... platonicznie... bardzo by mi było przyjemnie znaleźć się z nią w blizkich i poufałych stosunkach.
— W razie powodzenia wyliczę ci sto pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Sto pięćdziesiąt tysięcy frankow — powtórzył Vendame nie bardzo olśniony. — Wcale to ładna sumka bezwątpienia. A kiedy kasa będzie otwarta?
— W dniu w którym wejdę w posiadanie sukcesyi po moim wuju.
— Więc pan hrabia de Vadans jest gorzej?
— Umarł.
— Szlachetny gentleman, i dobrze uczynił raz zdecydowawszy się... — rzekł zimno Julian. — Wiele zostawił?
— Około sześciu milionów.
— Nie ma testamentu?
— Nie ma.
— A zatem połowa spadku przypada z prawa panu baronowi. To wcale ładny grosz.
— To za mało! — odrzekł Filip. — Ja chcę wszystkiego.
— Rozumiem to, ale czy to możliwe?
— Możliwe i łatwe.
— Czy to dla osiągnięcia tego celu moja kolaboracya potrzebną jest panu baronowi?
— Tak.
— Czy pan baron raczy wytłumaczyć mi co mam robić?...
— Słuchaj więc: Ciało mojego wuja przewiezione zostanie jutro do Compiègne, gdzie się znajduje grób familijny hrabiów de Vadans... Furgon przedsiębiorstwa pogrzebowego zabierze trumnę z pałacu przy ulicy Garancière jutro o godzinie czwartej i uda się jednym tchem aż do Pontarmé, gdzie się zatrzyma. Woźnica i mój kuzyn Raul de Challins który zwłokom towarzyszy, nocować będą w Pontarmé w oberży. Otóż potrzeba, ażeby w czasie między ich przyjazdem a wyjazdem, trumna zawierająca w sobie ziemię, umieszczoną została w furgonie w miejsce trumny ze zwłokami... Czy zrozumiano?
Vendame słuchał z natężoną uwagą.
— Najzupełniej zrozumiana.. — odpowiedział. — Chodzi o przygotowanie środków, a zatem mam natychmiast zaopatrzyć się w konia, wóz, trumnę, narzędzia, nakoniec wszystko co jest potrzebnem do uskutecznienia zamiany...
— Tak jest.
— Dziś wieczór wszystko będzie zamówione, a jutro rano udam się w drogę do... właściwie nie wiem gdzie się mam naprzód udać?
— Do Chapelle en-Serval... Będę tam około wpół do dziewiątej wieczór.
— Dobrze, w ciągu dnia przejdę się spacerem do Pontarmé, zwiedzę oberżę i ułożę wszystko...
— Trzeba wyszukać w polu miejsca gdzieby można bez wielkiego trudu zakopać trumnę.
— Znajdę, ale jak otworzyć furgon?
— Szukaj sposobu. Co do szczegółów spuszczam się na ciebie. Musisz się zaopatrzyć w tablicę miedzianą, na której każesz wyryć nazwiska i tytuły mego wuja, datę urodzenia i datę śmierci.
— Muszę to mieć na piśmie.
— Napiszę ci...
Filip wziął arkusz papieru i zmieniwszy charakter pisma napisał to co miało być wyryte na tablicy.
— Dla czegóż nie mamy użyć tablicy z tam tej trumny? — zapytał Vendame.
— Nie mielibyśmy dosyć czasu... Chodzi jak największe uproszczenie, ażeby można działać szybko...
— To słusznie.
Julian włożył papier do kieszeni i zdawał się nad czemś zastanawiać.
— Zdawałoby się, że cię coś niepokoi? — rzekł Filip.
— Nic mnie nie niepokoi, ale jedna rzecz mnie intryguje...
— Cóż takiego?
— Zapytuję siebie, jakim sposobem ukrycie zwłok może pana barona wprowadzić w posiadanie całej sukcesyi?
— Nie trudź się odgadywaniem... — rzekł Filip z uśmiechem. — To moja tajemnica. Zresztą później zrozumiesz to co ci się wydaje teraz niepojętem. Masz moje instrukcye... Działaj.
— Aby działać, brakuje mi najważniejszej rzeczy...
— Czego?
— Nerwu wojny...
— Pieniędzy?
— Tak jest jest pieniędzy, tak panie baronie.
— Wieleż ci potrzeba?
— Na kupno wozu i konia nie podobna oznaczyć cyfry, dla tego głównie, że nie będę miał czasu targować się... Pójdę na koński targ... Czasami można tam znaleźć coś niezłego... Nie wiem co kosztuje trumna dębowa w najlepszym gatunku... Potem tablica, wyrycie napisu, narzędzia... Niech mi pan baron da trzy tysiące franków... Podam panu wiernie ścisły obrachunek moich operacyi.
Filip otworzył szufladę wyjął trzy bilety bankowe i podał je Julianowi.
— Masz wszystko co ci potrzeba, idź i załatw się szybko...
Idę natychmiast, aby być gotowym na jutro rano nie mam chwili do stracenia.
— Jutro między ósmą a dziewiątą będę w Chapelle-en-Serval...
— Będę oczekiwał na pana barona...
Julian Vendame włożywszy ubranie, przez nas opisywane, nadające mu pozór wieśniaka, nałożył rudą perukę, pozostałą z jakiegoś maskaradowego przebrania, która zmieniła go nie do poznania, włożył miękki kapelusz, i przez bulwar Montparnasse udał się na koński targ.
Na targu nabył konia młodego i silnego, mocny zaprząg i karyolkę czyli szaraban, który już znamy. Potem udał się do administracyi pogrzebowej. Zapytano go czego sobie życzy:
— Jutro rano mój kochany panie, wyjeżdżam do Seine-Port — odpowiedział tonem i z ruchami prawdziwego wieśniaka. — Jadę pochować jednego z moich wujaszków, poczciwego człeka, który umierając zostawił mi niezłą sumkę. Przez wdzięczność chciałbym go porządnie pochować i kochanemu nieboszczykowi sprawić dobrą trumnę dębową, coś lepszego. Nie idzie mi o cenę... Przychodzę więc prosić, żeby panowie odstąpili mi jedną taką trumnę... Czy to możliwe...
— Naturalnie.
— A czy mogę zobaczyć towar?
— Masz pan kartkę do fabryki, ulica Chemin Vert... Zapłacisz pan tam w kasie.
Urzędnik dał kartkę Julianowi, ten wziąwszy ją zapytał:
— A kiedy będę mógł przyjechać jutro rano, aby zabrać?
— Choćby nawet o siódmej, jeśli pan tego sobie życzysz...
— Bardzo dziękuję kochanemu panu, do przyjemnego widzenia się, jeżeli drugi spadek otrzymam.
Vendame wyszedł z biura administracyi pogrzebowej.
— Teraz — rzekł — trzeba do jutra umieścić gdzie wóz i konia.
Na ulicy Saint Denis znalazł oberżę gdzie postawiono wóz w wozowni a konia wzięto do stajni. Potem poszedł do rytownika i kazał wygotować tablicę na wieczór.
Filip de Garennes po odejściu lokaja wyjął z kieszeni kopertę zawierającą testament hrabiego Maksymiliana de Vada»s i pokwitowanie Mikołaja Vendame. Odczytał oba te dokumenty z wielką uwagą i zapalił świecę aby je zniszczyć.
Już dotykał prawie płomienia, gdy nagle powstrzymał się, zastanowił przez kilka sekund i rzekł głośno prawie:
— Co ja chciałem uczynić? Spalić te papiery byłoby szaleństwem! Jeżeliby wypadkiem jakimś którego niepodobna przewidzieć, pierwszy mój projekt się nie udał, staną się one dla mnie deską zbawienia!
Schował testament i pokwitowanie w szufladę biurka i powrócił do pałacu przy ulicy Garancière, gdzie nic nowego nie zaszło podczas jego nieobecności.
Jak wiemy Julian święcie zastosował się do otrzymanych rozkazów, i plan Filipa wykonany został z najzupełniejszem powodzeniem.
Powróćmy teraz do doktora Gilberta, którego dwa psy Agra i Nello wykopały głęboki dół na polu Pontarmé.
Zeszedłszy do tego dołu, doktór ujrzał deskę dębową a na niej tablicę miedzianą noszącą napis: Karol-Maksymilian hrabia de Vadans...
— Trumna! — wykrzyknął — trumna, nosząca nazwisko mego brata!
Blady, drżący z twarzą zmienioną ze wzruszenia, dodał:
— Brat mój umarł!... i na tej ziemi nie będącej cmentarzem, ani nawet ogrodzonej, pochowano go! Co to może znaczyć? Wszak hrabiowie de Vadans posiadają grób familijny na cmentarzu Compiègne. Dla czegóż trumna mojego brata leży tu na czystem polu?... Cóż to za tajemnica otacza jego śmierć? Jakaż dziwna okoliczność, zapewne kryminalna, spowodowała ukrycie tu tego trupa?
Po chwili namysłu, Gilbert nachylił się i raz jeszcze odczytał napis wyryty na tablicy miedzianej:
Zmarł 25 lipca 1881 — rzekł przeczytawszy. — A więc trzy dni temu!... Cóż się to działo przed trzema dniami? Co za zadziwiająca, niesłychana fantazya losu, przyprowadziła mnie dziś właśnie na to miejsce gdzie spoczywa ziemska powłoka brata, znieważonego przezemnie, osiemnaście lat temu!... Czy to sprawiedliwość Boska przywiodła mnie tu aby mi przypomnieć zbrodnię jakiej się dopuściłem, odżywić wyrzuty sumienia? Czy też rozkazuje mi pomścić te go którego kiedyś znieważyłem? Zbrodnia jakaś została spełnioną... Chcę wiedzieć... będę wiedział. Powinienem może zawiadomić natychmiast sąd o mojem odkryciu?... Bezwątpienia powinien bym... a jednak nie uczynię tego, zanim nie obejrzę trumny, i nie przekonam się jaką śmiercią brat mój umarł.
Doktór obu rękami ścisnął czoło, które zdawało się że pęknie i powtarzał:
— Umarł! umarł! Więc wolno mi szukać mojej córki, wziąść ją do siebie, żyć dla niej, kochać ją... Oh! jakże ja kocham to dziecię, dziecię Joanny! Moją córkę, moją drogą córkę!
I Gilbert złamany wzruszeniem, upadł na kolana w głębi fosy wykopanej przez jego psy, i zalał się łzami. Łzy te ulgę mu przyniosły.
Od lat osiemnastu pomimo cierpień, goryczy, nieszczęśliwy nie mógł płakać.
Agra i Nello rozciągnięte na świeżo poruszonej ziemi, odzyskały oddech, boki ich nie poruszały się już jak miechy kowalskie.
Wlepiły w pana z niepokojem, wielkie swe oczy, w których błyszczała ludzka prawie inteligencya i dobroć z pewnością nadludzka, a widząc łzy płynące z jego powiek, otarły swe mordy o jego twarz smutno skowycząc.
Doktór stojący w fosie ramiona miał na jednym z psami poziomie, objął je rękami i oddał im pieszczoty, mówiąc, jak gdyby go one mogły zrozumieć.
— Moje drogie pieski! jedyni moi przyjaciele, wierni towarzysze, wam to być może zawdzięczać będę szczęście mej starości, wszak dzięki wam dowiedziałem się, że mam prawo poszukiwać mojej córki. Jeżeli Bóg pozwoli, że znajdę moje dziecię, nas dwoje będzie was kochało...
Inteligentne stworzenia zrozumiały jeżeli nie słowa to przynajmniej akcent i skakać poczęły około swego pana radośnie poszczekując.
— No, dość tego moje pieski! — rzekł im po chwili — tej nocy przyjdę po trumnę... Muszę obejrzeć zwłoki które się w niej znajdują, muszę znaleźć klucz do tej dziwnej i ponurej zagadki. Lecz zanim noc nadejdzie, nie trzeba aby ktokolwiek na świecie, mógł się domyśleć tego cośmy znaleźli.
I doktór począł przykrywać ziemią trumnę i rękami zapełniać dół wykopany.
Agra i Nello widząc co robi i domyślając się w jakim celu, naśladowały go drapiąc ziemię z szybkością i pracując z równym zapałem nad zakopaniem dołu, z jakim przed chwilą pracowały nad jego wykopaniem.
Po upływie pół godziny wszelki ślad dołu zniknął. Gilbert włożył w ziemię gałąź, aby rozpoznać w śród ciemności nocnych miejsce, w którem trumna była zakopana i oddalił się razem z psami, wysilając umysł nad rozwiązaniem tej ponurej zagadki.
— Którędy tu przyjechano? — zapytał siebie.
Na polu kartofli, Gilbert dostrzegł ślady kół. Ślady te były dość nieznaczne, burza poprzedniej nocy prawie je zatarła. Mógł jednak śledzić je aż do drogi. Na drodze znikły już zupełnie; grunt był piaszczysty a ulewa zatarła wszelkie ślady.
— Przyjechali tu z wozem — rzekł doktór. — Zkąd przyjechali? Zanim znajdę rozwiązanie tej zagadki wiele rzeczy muszę się dowiedzieć... i dowiem się...
Nie miał już ochoty przedłużać swej rannej przechadzki, i zwrócił kroki ku Morfontaine, cała je go postać się zmieniła, szedł zwolna, z pochyloną głową, czołem zmarszczonem; wzrok zapatrzony w przestrzeń dowodził, że cały był zatopiony w myślach, które umysł jego ogarnęły.
Agra i Nello znużone niezwykłą dla nich pracą kopaczy, szły zwolna u nóg pana z wywieszonemi ozorami, nie myśląc wcale o zwykłych skokach i szalonych gonitwach.
Przyszedłszy do domu na schodach wiodących do przedsionka, Gilbert spotkał Małgorzatę, starą służącę wraz z mężem Wilhelmem stanowiącą całą służbę doktora.
— Małgorzato — rzekł jej — powiedz proszę cię Wilhelmowi aby przyszedł do mnie do biblioteki.
— Dobrze, panie doktorze.
Małgorzata poszła wyszukać swego męża i znalazła go w głębi parku zajętego budowaniem groty z odłamków skał.
Gilbert wszedł do swej wielkiej pracowni, z ścianami założonemi książkami, dotykającej do laboratoryum, w której spędzał większą część życia. Wszedłszy upadł na krzesło. Charty położyły się u nóg jego.
Wkrótce dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł doktór.
Drzwi się otworzyły i Wilhelm wszedł do pracowni.
— Jestem panie — rzekł — żona mi mówiła, że pan mnie potrzebuje... Czy ma pan mi wydać jakie rozkazy?
— Tak jest. Czy w Morfontaine lub w okolicy można wynająć powóz?
— Można, u Naveleta w samem Morfontaine. Posiada on karyolkę i długi wóz, i wynajmuje, jeżeli ktoś potrzebuje.
— Potrzebuję właśnie długiego wozu.
— Będzie go pan miał... Czy to na dziś?
— Na dziś wieczór.
— Z woźnicą?
— Nie, bez woźnicy. O godzinie dziewiątej pójdziesz sam po wóz i sprowadzisz go tutaj.
— Długo go pan zatrzyma?
— Do jutra rana... Jeżeli cię będą pytać, powiedz, że wóz zawiezie mnie tej nocy do Senlis, gdzie mam asystować operacyi chirurgicznej.
— Dobrze panie.
— Wieczorem, kiedy wóz będzie już na podwórzu, włożysz na niego dwie motyki, silny powróz i drąg żelazny... Włożysz także pięć lub sześć snopków słomy, a sam będziesz w pogotowiu. Pojedziesz ze mną.
— Dobrze panie. Czy pan nic więcej nie ma do rozkazania?
— Nie! Idź zaraz za wynajęciem wozu.
— Idę panie.
Wilhelm odszedł.
— Stary służący i jego żona od tylu lat będąc na służbie u doktora Gilberta, przywykli nie dziwić się niczemu i nie pozwalać sobie nigdy, żadnych pytań.
Jednakże pomimo przywyknięcia do dziwactw pana, Wilhelm nie mógł się oprzeć pewnemu zadziwieniu. Zaintrygowany starzec, zapytywał siebie co mogła znaczyć ta podróż daleka, z motykami, powrozami i żelaznym drągiem. Zadając sobie to pytanie skierował się ku wsi.
W godzinę później powrócił, i poraź drugi wszedł do biblioteki.
— I cóż? — zapytał doktór.
— Wszystko zrobione — rzekł — wóz Naveleta będzie dziś wieczór o dziewiątej, resztę przygotuję.


XIX.

Porzućmy chwilowo Gilberta i powróćmy do Paryża, gdzie zapoznamy czytelnika z nowemi osobami, mającemi w tem opowiadaniu ważną odegrać rolę.
Przed opuszczeniem pałacu przy ulicy Garancière w kabryolecie furgonu pogrzebowego, Raul de Challins jak wiemy, przykazał Honoryuszowi, kamerdynerowi zmarłego hrabiego, wręczyć zawiadomienia o zejściu osobom, których listę układał z Filipem de Garennes. Na tej liście znajdowały się nazwiska p ani i panny de Brénnes.
Margrabina de Brénnes, jak mówiliśmy, była przyjaciółką z lat dziecinnych, pani de Challins, matki Raula.
Wieczorem stary sługa część zaproszeń wysłał przez pocztę, poroznoszenie zaś innych poruczył Berthaud. List adresowany do pani de Brénnes należał do tych ostatnich.
Berthaud zaniósł go na ulicę Saint-Dominique, gdzie margrabina zajmowała lokal w maleńkim pałacyku... W trzech czwartych zrujnowana, wskutek ryzykownych spekulacyi nieboszczyka męża, nie mogła prowadzić domu, jak tylko na bardzo skromną stopę.
Służba jej domowa składała się z lokaja i stangreta w jednej osobie, obsługującego jedynego konia, powożącego i usługującego przy stole, z kucharki i młodej dziewczyny, spełniającej rolę lektorki i panny do towarzystwa.
Leonida, jedyna córka margrabiny, uwielbianą była przez matkę. Jeżeli opłakiwała zmniejszenie fortuny, to jedynie myśląc o przyszłości swej córki, której posag dalekim był od tych grubych sum, za któremi uganiają się poszukujący żon.
Panna de Brénnes, wysoka, brunetka z czarne mi oczami, była bardzo ładną, a nawet piękną. Lecz piękność niestety nie jest w stanie zastąpić bogactwa w naszej epoce, w której gorączka złota jest panującą chorobą, a oprócz tego Leonida pomimo swej zręcznej kibici i regularnych rysów nie była bynajmniej przyciągającą z powodu swej natury wyniosłej, dumnej, braku serca i pewnej ostrości charakteru.
Dochodziła lat dwudziestu dwóch a nikt dotychczas nie oświadczył się o jej rękę.
Szczupłość dochodów matki, niedozwalała jej często bywać w świecie, za czem przepadała, lecz przytem pragnęłaby zbytkiem tualet i elegancyą rywalizować z córkami milionerów, miłość więc własna zmuszała ją najczęściej do wstrzymywania się od wizyt i balów.
Pomimo wad, bardzo inteligentna, Leonida rozumiała wybornie, że trudno jej będzie wyjść za mąż, tem bardziej, że próżność nie dozwoliła by jej nigdy, oddać rękę człowiekowi skromnego stanowiska.
Sto razy lepiej zostać starą panną, myślała, jak nazywać się panią a nie módz w wielkim świecie utrzymać stanowiska zgodnego z urodzeniem i przyzwyczajeniami.
Nagle, jak jej się zdawało znalazł się środek urzeczywistnienia tych pięknych marzeń.
W dniu, w którym dowiedziała się o złym stanie zdrowia hrabiego de Vadans, znanego powszechnie jako milionera, poczęła myśleć o Raulu de Challins, dziedzicu połowy tej fortuny.
Dotychczas uważała Raula poprostu za przyjaciela domu; odtąd jednak widząc, że niedługo zostanie milionerem (nie mówiąc, że już i bez tego miał znaczny majątek) — postanowiła wydać się za niego. Nie ukrywała się z tym zamiarem przed matką, która myśl tę w zupełności podzielała i życzyła powodzenia.
— Powiedzie mi się niezawodnie! — mówiło sobie zarozumiałe stworzenie. — Oddawna powinnam była spostrzedz, że jeżeli Raul tak często u nas bywa to tylko dla mnie! Skromność moja oślepiała mnie... Zanadto jestem piękna żeby mógł patrzeć się na mnie a nie pokochać... nie uważał się dość bogatym, a szczególniej dość swobodnym, aby się oświadczyć, lecz wkrótce wahanie to nie będzie miało racyi bytu... potrafię skłonić go do mówienia.
Powiedzmy od razu, że Leonida, co do uczuć Raula, w najzupełniejszym była błędzie, jak również co do istotnego powodu, częstych jego odwiedzin w domu margrabiny.
Blizka bardzo przyjaźń łącząca kiedyś panią de Brénnes z panią de Challins była jednym z powodów częstego bywania Raula w pałacyku przy ulicy Saint-Dominique, powód ten jednak nie był jedynym, wiele do tego przyczyniała się obecność przy Leonidzie panny do towarzystwa, o której wspominaliśmy.
Panna ta zdawała się mieć około osiemnastu lat i nosiła imię Genowefy.
Może nie tak klasycznie piękna jak panna de Brénnes, nieskończenie jednak więcej miała wdzięku i stokroć była powabniejszą ze swemi wielkiemi niebieskiemi, oczami, i jasno-bląd włosami. Sam a nie wiedziała o wdzięku swej postaci, otaczającym ją jak by aureolą.
Od roku przebywała u pani de Brénnes jako panna do towarzystwa jej córki.
Raul od pierwszego zaraz dnia, bezwiednie uległ czarowi jaki to dziewczę w koło siebie roztaczało.
W krótce poznawszy bliżej Genowefę i niezwalczony czując do niej pociąg, poddał mu się bez oporu.
Pewnego dnia powiedział sobie: A więc tak, to prawda... ja ją kocham! Strzegł się jednak wyznać jej swoją miłość.
Biednemu dziewczęciu ani przez myśl nie przechodziło, że była kochaną czule, głęboko przez tego, któremu, nie wiedząc o tem oddała już dziewicze swe serce.
Często widywała Raula, słuchała go, gdy mówił wystarczało to aby uczynić ją szczęśliwą, miłość jej była nieśmiała: — ani żądała, ani się niczego spodziewała więcej.
Genowefa dostatecznie wykształcona, bardzo muzykalna, głos miała prześliczny, głos, którego me je dna ze znanych artystek mogłaby jej pozazdrościć.
Leonida próżna we wszystkiem, dumną była ze swej panny do towarzystwa, co jej nie przeszkadzało postępować z nią często z wyniosłością pogardliwą a nawet obrażającą a młoda dziewczyna jednak nie obrażała się za to wcale, a nawet zaledwie to spostrzegała.
Genowefa była szczęśliwą.
A przynajmniej tak jej się zdawało, lecz głębi jej serca tyle było melancholii, że często kiedy się nie pilnowała, na jej twarzy odbijał się wyraz smutku i rezygnacyi. Czyżby miała cierpieć rzeczywiście?
Tak jest, gdyż pomimo, że miłość jej nie miała ambicyi ani też nadziei, ściskało się jednakże boleśnie jej serce, gdy słuchała planów Leonidy względem Raula, i tej pewności z jaką utrzymywała, że on ją kocha.
Znając dobrze charakter panny de Brénnes, Genowefa mówiła sobie po cichu:
— Jeżeli ją kocha... będzie nieszczęśliwym.
A myśląc o tem, że Raul cierpieć może przez Leonidę, łez nie mogła powstrzymać.
Taki był stan rzeczy, kiedy w hoteliku na ulicy Saint-Dominique, otrzymano zawiadomienie o śmierci hrabiego de Vadans, i zaproszenie na pogrzeb do Compiègne nazajutrz.
Panie de Brénnes siedziały przy stole z Genowefą, w chwili kiedy żałobna koperta wręczoną została margrabinie.
— Jeśli się nie mylę — odezwała się Leonida tonem, w którym się radość przebijała — list ten donosi nam o śmierci Wujaszka Raula.
Pani de Brénnes otworzyła kopertę.
— Nie mylisz się... — odrzekła — Karol-Maksymilian de Vadans, zeszedł z tego świata.
— W tym razie przebaczam Raulowi, że nie był u nas od dni pięciu... musiał być bardzo zajęty.
— Ah! zajęty... — rzekła pani de Brénnes — on tak kochał swego wuja...
— Kiedyż odbędzie się pogrzeb?
— Jutro.
— Tu?
— Nie, w Compiégne.
— Jakież to nieznośne! — zawołała Leonida — bo wszakże nam nie wypada tam nie być...
— Nie ma wątpliwości, że to strasznie nudne, ale Raul dziedziczy, jestto pewna pociecha.
Genowefa słuchając tej rozmowy, nieśmiało się odezwała:
— Pan de Challins musi być bardzo smutny — rzekła — jego wuj był podobno dla niego bardzo dobry.
— Wielka sukcesya pociesza we wszelkich zmartwieniach — rzekła Leonida śmiejąc się, potem zwracając się do matki, zapytała:
— O której godzinie ceremonia?
— O dwunastej.
— Trzeb a będzie wstać najpóźniej o ósmej, ubierać się... zaledwie będziemy mieli czas zjeść śniadanie przed wyjazdem... Ah! gdybym nie obawiała się obrazić Raula, jakżebym chętnie pozostała w domu... Ale cóż robić trzeba jechać do Compiègne, więc pojedziemy. Czy Genowefa pojedzie z nami?
— Naturalnie.
Panna do towarzystwa zaczerwieniła się po uszy. Nigdy nie ośmieliłaby się prosić aby ją zabrano, chociaż pragnęła tego z całego serca.
Raul dotknięty głębokiem zmartwienieniem. Zdawało jej się, że widząc go weźmie na siebie część je go boleści.
Leonida mówiła dalej:
— Nakoniec chwila, której tak niecierpliwie oczekiwałam, nadeszła... Pan de Challins będzie bardzo bogatym, i zupełnie wolnym.. Będzie mógł odtąd poświęcać nam swój cały czas. Czy nie wiesz mamo wiele Raul będzie miał majątku, jak wejdzie w posiadanie sukcesyi po swoim wuju?
— Hrabia de Vadans, jak mówiono, miał przeszło sześć milionów. Raul bierze połowę, jeżeli hrabia nie wyróżnił go w testamencie.
— Trzy miliony co najmniej! — rzekła Leonida a oczy zabłyszczały z chciwości. — A wszak już przedtem posiadał jwięcej aniżeli niezależną pozycyę. To przepyszne! Widzisz mamo, że dobrze uczyniłam odmawiając wszystkim konkurentom?
— Powiem, że dobrze zrobiłaś, jeżeli Raul się z tobą ożeni.
— Ożeni się z pewnością.
— Życzę togo...
— Czyżbyś wątpić miała mamo? — zawołała młoda dziewczyna gwałtownie.
— Małżeństwo dopiero jest pewnem, kiedy się wychodzi z merowstwa.
— Ale Raul jest we mnie zakochany.
— Czy ci to powiedział?
— Nie, on jest trochę nieśmiały, ależ to przecież widoczne. Jeżeli by nie kochał się we mnie czyżby tak często tu bywał? Byłaś przyjaciółką je go matki, wiem o tem dobrze, ale to by nie wystarczało żeby miał ciągle u nas przesiadywać... Zresztą rozumie on dobrze, że jeżeli dotychczas za mąż nie wyszłam to dla tego, że na niego czekam, że go kocham.
Genowefa słuchała milcząc i myślała:
— Nie jego to ona kocha... ale jego miliony...
Pani de Brennes uśmiechnęła się.
— Nie gniewaj się jeżeli ci przemawiam do rozsądku — rzekła. — Posiadasz wszystko aby być uwielbianą, i pragnę z całej duszy, żeby to twoje marzenie urzeczywistniło się jak najprędzej.
— Nie wątpię, moja mamo, że się urzeczywistni... chwila w której będę nosić nazwisko wicehrabiny de Challins, jest bardzo bliska...
— Trzebaż Raulowi zostawić przynajmniej czas do uporządkowania interesów wuja... swoich...
— To nie długo potrwa... Pan de Vadans tak czule kochał swego siostrzeńca Raula de Challins, a tak serdecznie nienawidził tego drugiego, Filipa de Garennes... Musiał więc zrobić testament z wyróżnieniem pierwszego, a może nawet wydziedziczył drugiego... W każdym razie wprowadzenie go w posiadanie nie potrwa długo... Wszystko dobrze pójdzie... Mam dobre przeczucie, czuję się szczęśliwą i wszystko w różowym widzę kolorze.
Leonida mówiąc te słowa owijała na maleńkim zgrabnym paluszku zawiadomienie o śmierci z czarną obwódką: Źródłem tego nadmiaru radości, była — śmierć!
— Czyż ona ma serce? — zapytywała siebie Genowefa. — Uwierzyć temu trudno.
Obiad się skończył.
Wszystkie trzy kobiety przeszły do salonu.
Leonida usiadła przy fortepianie i przebiegała palcami po klawiaturze wydając kapryśne tony i motywa zapożyczone z najszaleńszych modnych operetek.
Nagle przerwała, ucałowała matkę i poszła do swego pokoju, powiedziawszy swej pannie do towarzystwa:
— Idź spocząć Genowefo... trzeba będzie wstać jutro o wschodzie słońca, chciałabym żebyś mi pomogła przy ubieraniu się, sama nie dojdę do ładu. Zapukaj do moich drzwi punkt o ósmej, proszę cię.
— Dobrze.
Genowefa skłoniła się pani de Brénnes i udała się do swego pokoiku.
Biedne dziecko czuło się niespokojne, serce jej biło. Jak tylko znalazła się sama, łzy rzuciły się jej do oczu. Upadła na kolana, złożyła ręce i poczęła szeptać:
— Mój Boże, mój dobry Boże, dla czego dozwoliłeś aby w mem sercu zrodziła się ta miłość bez nadziei, mogąca mi przynieść tylko boleść i upokorzenie? Dla czego weszłam do tego domu, w którym się duszę? dla czego brak mi siły ażeby go opuścić. Boże mój, opiekuj się Raulem! Oświeć go! Uczyń żeby to stworzenie bez serca nie zostało nigdy jego żoną! Uczyń ażeby nie kochał tej, która nic nie kocha! Niech będzie szczęśliwy mój Boże, a nie będę się nigdy skarżyć, że cierpię...
Ostatnie słowa tej wzruszającej modlitwy zamieniły się w łkanie.
Genowefa pozostała czas jakiś jeszcze klęcząc ze schyloną głową, twarzą łzami zalaną.
Zwolna uspokoiła się, wstała czując ulgę, prawie pocieszona i nie myślała już tylko o spoczynku.
Nazajutrz o godzinie wpół do dziesiątej rano, pani de Brénnes, Leonida i Genowefa udały się w powozie na dworzec Północny, gdzie wsiadły w pociąg idący do Compiègne.


XX.

Filip de Garennes powrócił z nocnej wyprawy około szóstej rano i natychmiast rzucił się na łóżko.
O ósmej Julian Vendame obudził go, mówiąc:
— Pan baron wie, że musi być na dwunastą w Compiègne...
Jakkolwiek znużony (czytelnicy wiedzą, że miał do tego powody) młody człowiek zerwał się z łóżka, wdział szybko żałobne, ubranie jakiego wymagały okoliczności, posłał Juliana po fiakra i pojechał po matkę na ulicę Madame.
Baronowa oczekiwała go z gorączkową niecierpliwością.
Niepokój, niedozwolił jej przez noc całą oka zamknąć.
Najgorsze przeczucia ogarniały jej umysł.
Widząc syna wchodzącego, bladego, ze zmienioną twarzą, przeraziła się.
— Złe nowiny, nieprawdaż? — zapytała ze drżeniem. Nie powiodło ci się.
— Ale owszem, moja matko... — odrzekł Filip.
— Naprawdę?
— Przysięgam ci.
— A zatem, trumna?
— Na sześć stóp w ziemi, w miejscu, w którem nikt jej szukać nie będzie! Nie podobna jej znaleźć, zapewniam cię...
— A czy nie będą podejrzywać zamiany?
— Nie... szystko było cudownie wykonane. Wiedziałem, że Vendame jest człowiekiem niezwykłej inteligencyi.
— Taka nadzwyczajna inteligencya, bywa czasami niebezpieczną.
— Przyznaję, lecz nie w tym razie. Mówiłem ci już, że trzymam Juliana...
— Co nie przeszkodzi, że go bardzo drogo zapłacisz.
— Naturalnie.
— Obiecałeś mu dużą sumę? Sto pięćdziesiąt tysięcy franków, jeżeli się powiedzie.
— To drobnostka, zapłacimy nie czując tego. Czy zapytywałeś go?
— O co?
— O tę dziewczynkę umieszczoną u jego rodziców w Nanteuil-le-Haudoin, osiemnaście lat temu.
— Strzegłem się tego uczynić.
— Jednakże... — zaczęła baronowa.
— Pocóż go zapytywać? — przerwał Filip. — Dziecko to powinno pozostać nieznanem, i nikt na świecie nie myśli nią się zajmować... Mówić o niej, byłoby to narażać się na obudzenie podejrzeń, przypuszczeń, byłby to jednem słowem, szczyt niezręczności... Uchodzi ona za córkę Mikołaja Vendame. Pozostawmy ją w cieniu, dla nas daleko lepiej... Jedną tylko rzeczą zająć się muszę...
— Jaką?
— Dowiedzieć co się dzieje z tak zwaną Honoryną Lefebvre...
— To będzie trudno...
— Nie tak trudno, jak ci się zdaje matko.
— Gdzież znaleźć tę kobietę?
— Hrabina Joanna de Vadans umarła w szalecie, w Compiègne, nieprawdaż?
— Tak. — 17-go grudnia 1863?
— Tak.
— Tegoż samego dnia dziecko zapisane zostało w księgach stanu cywilnego Compiègne, a jeżeli wierzyć można deklaracyi testamentu i pokwitowaniu, tegoż samego również dnia zaniesiono je do Nanteuille-Haudoin, widocznie więc ta Honoryna mieszkała w Compiègne... w Compiègne zatem będę się dowiadywał... Ale jedźmy już moja matko... Zaledwie mamy dość czasu, aby dojechać do dworca przed odejściem pociągu... pogadamy w drodze.
Pani de Garennes była gotową.
Zeszła z synem i wsiadła do fiakra, który ich dowiózł do dworca Północnego.
Podczas drogi przerwana rozmowa, zawiązała się na nowo.
— I cóż powiesz tej... tej Honorynie? — zapytała baronowa.
— Nic zupełnie... — odrzekł młody człowiek — strzedz się będę wchodzić w jakiekolwiek z nią stosunki... Potrzebuję tylko wiedzieć co ona robi i co się z nią działo przez ciąg tych lat osiemnastu.
— Może ona już nie żyje...
— Toby wszelkie kroki uczyniło zbytecznemi.
— W każdym razie, bądź ostrożnym.
Filip uśmiechnął się.
— Zawierz mi moja matko — rzekł — z mojej winy nasze interesa z pewnością skompromitowane nie Fiakr stanął przy dworcu.
W parę minut pociąg wiózł do Compiègne baronowę z synem, a jednocześnie kilka osób zaproszonych na pogrzeb.
Filip i pani de Garennes uważając w dobrym tonie udawać pogrążonych w boleści, ukłonem powitali towarzyszów podróży, nie przemawiając wszakże ani słowa.
Na dworcu w Compiègne Honoryusz i Berthaud przybyli od rana, oczekiwali przy powozach wynajętych poprzedniego dnia. Otwierali kolejno portyery i ze trzydzieści osób udało się do szaletu.
Matka i syn połączyli się z Raulem de Challins, i wszyscy troje, w charakterze najbliższych krewnych zmarłego, czynili zaproszonym honory domu okrytego żałobą.
Raul zdawał się szukać wzrokiem kogoś, którego dotychczas nie było.
Nagle zadrżał ujrzawszy wchodzące do salonu panie de Brénnes i Genowefę.
Zbliżył się do nich prędko i ściskając ręce Leonidy i margrabiny, powiedział:
— Dziękuję paniom po tysiąc razy z głębi serca, żeście zechciały przyjechać oddać ostatnią posługę temu, który był dla mnie ojcem prawie. W zrusza mnie głęboko ten dowód sympatyi... Nie zapomnę go. Nigdy nie zapomnę...
Słowa te wypowiedziane ze wzruszeniem, sprawiły pannie de Brénnes radość nie do opisania.
Wdzięczność Raula łączyła się z miłością... Rozwiązanie nie długo da na siebie oczekiwać.
Młody człowiek zwrócił się do Genowefy:
— I pani także panno Genowefo, jestem bardzo wdzięczny — wyjąknął — dziękuję pani że przyjechałaś, a tym paniom dziękuję, że panią przywiozły...
Wyciągnął do niej rękę, na której Genowefa nieśmiało złożyła drżącą swą dłoń.
Spojrzeli sobie w oczy.
Młodej dziewczynie zdawało się, że ją siły opuszczą.
Zwolna cofnęła rękę. Raul opuścił panie de Brénnes aby się zbliżyć do kuzyna Filipa de Garennes.
Leonida oddana cala radości, nie zauważyła pomieszania Genowefy. Ta ostatnia zwolna przyszła do siebie, lecz jej serce nie przestawało skakać w piersiach, jak ptaszek w klatce zamknięty.
Mistrz ceremonii wszedł zapowiadając wyniesienie zwłok.
Zaproszeni wyszli uszykować się za karawanem na którym żałobnicy umieścili trumnę dębową.
Damy zajęły miejsca w powozach.
Mężczyźni szli pieszo za karawanem, z Raulem i Filipem na czele.
Z kościoła po mszy śpiewanej, udano się na cmentarz i trumna wstawioną została do grobu familijnego, tego samego, w którym osiemnaście lat temu złożone były zwłoki hrabiny Joanny.
Panie de Brénnes, chcąc pomówić z p. de Challins pozostały cokolwiek w tyle.
— Powracasz pan zaraz do Paryża? — zapytała margrabina Raula.
— Nie, nie zaraz — odpowiedział młody człowiek.
— Dla czegóż nie jedziesz pan z nami? — rzekła Leonida.
— Mam pewne rozkazy wydać w szalecie...
— Ale zobaczemy pana nie długo?
— O tak, wkrótce! i — dodał Raul, patrząc na Genowefę — mam paniom uczynić pewne zwierzenie.
— Zwierzenie? — powtórzyła pani de Brénnes.
— Tak jest, zwierzenie, które jak sądzę bardzo panie zadziwi.
— Kto wie? — rzekła Leonida.
— O cóż więc idzie? — zapytała margrabina z uśmiechem.
— O moje szczęście.
— A czy nie możesz moje drogie dziecię, powiedzieć nam natychmiast?
— Nie, nie długo wszystko wyjaśnię.. i pani mi to pochwalisz, mam nadzieję...
Mówiąc te słowa Raul patrzał ciągle na Genowefę.
Dziewczę mięszało się pod tem spojrzeniem, lecz myśląc zawsze, że Raul jest zakochanym w Leonidzie, nie odgadywała bynajmniej właściwego tych słów znaczenia.
Pani de Brénnes przekonaną była, że mówił 0 jej córce, ta zaś, nie mniej przekonana, mówiła sobie w upojeniu dumy:
— Nakoniec, oświadczy się o moją rękę!!!
Trzy kobiety wsiadły do powozu i odjechały do dworca.
Raul powrócił do ciotki i kuzyna.
— Czy powracacie zaraz do Paryża? — zapytał ich.
— Tak jest — rzekła baronowa.
— Prędko się zobaczemy?
— Tak się spodziewam.
— A przedewszystkiem u notaryusza Hervieux, upoważnionego do dokonania formalności, dotyczących podziału sukcesyi.
— Mój kochany kuzynie — rzekł Filip de Garennes — nie trzeba, ażeby interesa, były jedynym powodem naszego widzenia się... Dość długo żyliśmy zdala od siebie, ponieważ biedny nasz wuj nie okazywał się sprzyjającym zbliżeniu.... Przeszkoda dziejąca nas dotychczas, już nie istnieje, mam nadzieję, że teraz częściej widywać się będziemy.
— I ja także mam nadzieję — rzekła baronowa. Nie wątpisz przecie o mojem przywiązaniu do ciebie moje kochane dziecko... Wielka próżnia nastąpi w twojem życiu, będziesz bardzo osamotnionym... Pamiętaj, że my jesteśmy twoi krewni, najbliżsi, dom nasz uważaj za swój własny...
— Dziękuję ci z głębi serca moja ciotko — odrzekł Raul głęboko wzruszony temi czułemi wyrazami, których fałszu nie podejrzywał. — Korzystać będę z waszych dobrych chęci.
— Będziemy prawdziwie szczęśliwi... ale tym czasem mam prośbę do ciebie...
— Cóż takiego moja ciotko?
— Zajmij się naszemi wspólnęmi interesami. Pragnęłabym zachować tak jak i Filip, jak największą ostrożność w tem co się tyczy kwestyi pieniędzy. Chłód jaki nam okazywał mój brat, zmusza nas do tego... nie chciałabym ażeby ktokolwiek mógł nas podejrzywać, że nam pilno objąć sukcesyę. Działaj więc dla nas i dla siebie zarazem. Interesa nasze są wspólne, a mamy do ciebie nieograniczone zaufanie...
— Uczynię według twego życzenia, kochana ciotko...
Raul uścisnął rękę pani de Garennes i Filipa i odszedł.
— Zostajesz w Compiègne? — zapytała baronowa syna.
— Tak jest, muszę natychmiast zasięgnąć wiadomości o tej Honorynie, czy żyje i gdzie się znajduje. Co do ciebie matko, nic cię tu więcej nie zatrzymuje... Siadaj na pociąg i wracaj do Paryża.
— Kiedyż cię zobaczę?
— Dziś wieczór przyjdę jeszcze powiedzieć ci o rezultacie moich poszukiwań.
Filip odprowadził matkę na dworzec, poczem poszedł do miasta.
— Honoryna — mówił do siebie — musi być tu znaną... Nawet jeżeliby umarła, będą o niej pamiętać.
Jakiegoś przechodzącego zatrzymał, ukłonił się i zapytał:
— Przepraszam pana, że go zatrzymuję... prosiłbym go o informacyę.
— Co pan rozkaże?
— Czy nie mógłby mi pan wskazać adresu lekarki kobiecej?
— I owszem... Plac de Marche... pani Ludovic. Dom, każdy panu wskaże... Zresztą jest znak nad drzwiami.
— Dziękuję panu.
Filip doszedł do placu du Marche i zobaczywszy znak, wszedł na pierwsze piętro zajmowane przez panią Ludovic. Osoba ta sama mu drzwi otworzyła i przyjęła z ukłonem pełnym wymuszonej godności i uśmiechem, któremu starała się nadać wyraz uprzejmości. Może to był przyszły klient...
Filip pospieszył rozczarować ją.
— Przychodzę kochana pani — rzekł do niej — jedynie prosić panią o pewną grzeczność, a raczej informacyę.
— Mów pan, bardzo mi będzie milo przysłużyć się panu w czemkolwiek...
— Czy dawno mieszkasz pani w Compiègne?
— Tu się urodziłam i prawie nigdy nie wyjeżdżałam.
— Wybornie, jestem zatem pewny, że będziesz pani mogła odpowiedzieć mi... Czy znasz pani w Compiègne lub w okolicy osobę trudniącą się tem samem co pani rzemiosłem, nazywającą się Honoryna Lefebvre?
Pani Ludovic pogardliwie skrzywiła się i odpowiedziała:
— Tak panie, znałam tę kobietę... Mieszkała na przedmieściu, lecz szczęściem dla miasta Compiègne wyniosła się z tej okolicy.
— Czyż ona dopuściła się jakiego przestępstwa?
— Nie jednego, panie, lecz wielu. Gdyby była sprawiedliwość na świecie, powinna być stawioną przed sąd przysięgłych, ale miała protekcyę ludzi potężnych. Ograniczono się więc na zabronieniu jej wykonywania profesyi... Kobieta ta ogólnie była pogardzaną... łajdaczka najgorszego gatunku...
— A więc, opuściła Compiégne?
— Tak panie, wielkie to dla nas szczęście — powtarzam...
— A kiedyż ztąd wyjechała?
— Siedemnaście, a może nawet osiemnaście lat temu.
— Nie możesz mi pani powiedzieć gdzie ona się udała?
— Nie panie, wiem że się wyniosła, ale nic więcej... Wierz mi pan proszę, że nigdy nie miałam z nią żadnych stosunków, zbyt wiele miałam dla siebie szacunku! Żyła ona prawie w nędzy... Nagle zaczęto mówić, że odziedziczyła jakiś znaczny spadek... i w tym właśnie czasie zniknęła.
— Nagle?
— Tak jest, z dnia na dzień.
— A zatem nie wiesz pani nawet, czy żyje, czy nie?
— Nie panie, i nie dbam wcale o to aby wiedzieć co się z nią. dzieje. O Honorynie Lefebvre nie słyszałam od lat osiemnastu, pan pierwszy wymówił przy mnie jej nazwisko... Ale może osoba która od niej kupiła chałupę, więcej wie odemnie.
— A gdzie ta osoba mieszka?
— W tym samym domu, na przedmieściu, ulica Rendez-vous-de-Chasse...
— Dziękuję pani...
— Nie ma za co, kochany panie...
Filip wyszedł od pani Ludovic mówiąc sobie:
— Porzuciła Compiègne, i nikt nic o niej nie słyszał od lat osiemnastu, a zatem nie ma co się jej obawiać... nie mam potrzeby zajmować się nią więcej.
Zamiast więc udać się na przedmieście poszedł do dworca, i powrócił do Paryża zupełnie uspokojony.


XXI.

Była godzina wpół do dziewiątej wieczorem.
Dzień się miał ku schyłkowi.
W Kwadratowym domu w Mortontaine robiono przygotowania do nocnej podróży zamierzonej przez doktora Gilberta.
Wilhelm sprowadził wóz zamówiony od rana, wkładał przedmioty wskazane przez doktora: słomę, narzędzia i sznury.
Gilbert chodził nerwowym krokiem tam i z powrotem około wozu. Dwa charty, Agra i Nello, niespokojnie patrzały na swego pana, zadziwione przygotowaniami do wyjazdu, rzeczy tak niezwykłej.
Wilhelm zapalił latarnię u wozu.
— Gotowe już panie — rzekł nakoniec.
Doktór wsiadł do wozu. Psy podskoczyły radośnie szczekając, spodziewając się, że będą zabrane.
— Leżeć! — krzyknął Gilbert.
Posłuszne cofnęły się natychmiast i powróciły do domu ze spuszczonemi łbami, krótko i żałośnie poszczekując.
Gilbert wyjechał z parku bramą wychodzącą do lasu. Wilhelm zamknął tę bramę, i zabrał miejsce w wozie obok swego pana, silną ręką trzymającego lejce.
Noc zapadła. Wielkie czarne chmury płynęły po niebie zwiększając ciemności.
Szybko jadąc, trzeba było godziny czasu aby dojechać do pola sąsiadującego z gruntami Pontarmé wśród których zakopaną była trumna hr. Maksymiliana de Vadans. Gilbert jadąc wolno, zaledwie w półtorej godziny przebył tę odległość.
Zatrzymał wóz na rogu małego lasku, w tem samem miejscu gdzie poprzedniej nocy Filip de Garennes i Julian Vendame również swój wóz zatrzymali.
— Przybyliśmy na miejsce... — rzekł do Wilhelma.
Obydwaj zsiedli z wozu.
Stary sługa uczuwał coś bardzo podobnego do strachu.
Podczas całej podróży, doktór zatopiony w myślach nie wyrzekł ani słowa: — milczenie to przerażało Wilhelma. Przewidywał coś nienaturalnego, dziwnego, tajemniczego...
Gilbert wziął konia za cugle i zaprowadził go na pole aż do miejsca w którem zrana zatknął w ziemię gałąź i zatrzymał go o dwa kroki od tego miejsca.
— Wyjmij z wozu tymczasem motykę, wkrótce potrzebować będziemy i sznurów.
Wilhelm zrobił co mu kazano.
Doktór, mówiąc bardzo cichym głosem, rzekł dalej:
— Teraz, zbliż się i słuchaj...
Stary sługa zbliżył się pośpiesznie.
— Pokładam w tobie zupełne zaufanie — mówił Gilbert — wiem, że mogę pod każdym względom rachować na twoją dyskrecyą... To co się tu stanie niezawodnie zadziwi cię bardzo... Nie żądaj odemnie żadnego wyjaśnienia, nie dam ci go, i przysięgnij mi, że przed nikim nie powiesz o tem co tu zobaczysz, a czego nie zrozumiesz.
Głos Gilberta jakkolwiek stłumiony umyślnie, był ostry i przenikający. Wilhelm słuchając go cały drżał. Wyciągnął rękę, drżącą trochę i wyszeptał:
— Oh! co do tego, panie, przysięgam!
— To dobrze... Teraz weź motykę i rób to samo co ja... Obydwaj będziemy kopać ziemię ażeby wydobyć trumnę zakopaną w tem miejscu.
Chociaż powietrze było bardzo ciepłe, Wilhelm uczuł dreszcz przebiegający go po skórze.
Wziął motykę również jak i doktór i zaczął kopać ziemię tak jak i on.
Wśród milczenia nocy dwa te czarno cienie schylone nad ziemią, którą gorączkowo kopały, miały pozór fantastyczny.
Nagle dał się słyszeć głuchy odgłos żelaza uderzającego o drzewo.
Motyki obu grabarzy uderzyły o trumnę.
— Kopmy ażeby uwolnić boki trumny — rzekł doktór. — Teraz — rzekł po upływie kilku minut — weź jeden ze sznurów, przeciągniemy go przez antaby, to nam ułatwi robotę.
Wilhelm wziął sznur z wozu i uczynił tak jak mu doktór rozkazał.
Dwaj ci ludzie wyszli z dołu i ciągnąc za sznur z całej siły przyprowadzili trumnę do położenia pionowego, poczem już bez wielkiego trudu za pomocą żelaznego drąga wydobyli ją na powierzchnię ziemi.
Po chwili odpoczynku pan i sługa podnieśli rękami ciężką trumnę i złożyli ją na wozie, okrywszy słomą. Kwadrans czasu wystarczył na zasypanie dołu.
Doktór i Wilhelm pozbierali narzędzia, wsiedli na wóz i udali się z powrotem do Morfontaino.
Było już wpół do drugiej po północy, kiedy wóz stanął na podwórzu Kwadratowego domu.
— Co zrobiemy z tą trumną panie doktorze? — zapytał Wilhelm.
— Zaniesiemy ją do naszego laboratoryum.
Uczynili to natychmiast.
— O wschodzie słońca odprowadzisz wóz i konia — rzekł Gilbert.
— Dobrze panie doktorze.
Wilhelm skłonił się i wyszedł.
— No, teraz do dzieła! — rzekł brat Maksymiliana, zamykając na dwa spusty drzwi od laboratoryum. — Dowiem się nareszcie!
U sufitu zawieszony był żyrandol flamandzki z żółtej miedzi, o kilkunastu świecach. Doktór zapalił wszystkie świece i żywe światło zalało laboratoryum.
Potem wyjął z szuflady jednego ze stołów cienki stalowy instrument i począł odkręcać szruby, któremi wierzchnia część trumny była przytwierdzoną.
Ruchy doktora były jakieś nerwowe; dziwne światło zabłysło w jego zapadłych oczach, grube krople potu spływały po skroniach.
Ostatnia szruba została wyjętą.
Gilbert sięgnął ręką do wieka aby go otworzyć.
Nagle zatrzymał się.
Na zsiniałych jego rysach malowało się wzruszenie bardzo podobne do przerażenia. Ręce mu drżały.
— Odwagi! — rzekł prawie głośno. Czegóż mam się obawiać?
Zbierając całą energię, całą siłę woli, otworzył trumnę.
Zesztywniałe ciało ukazało się owinięte całkowicie w całun.
Gilbert odkrył część całunu okrywającą głowę i ukazała mu się twarz strasznie wychudła.
— Mój brat! Więc to mój brat! — wyjęknął doktór. — Nie widziałem go od owej fatalnej nocy, kiedy sądziłem się być jego mordercą, a pomimo to poznaję go od pierwszego rzutu oka!...
Upadłszy na kolana Gilbert długi czas przypatrywał się z rozczuleniem, twarzy hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Powstawszy, mówił do siebie:
— Dla czego trumna mojego brata, zamiast spoczywać w Compiègne w naszym grobie familijnym, była zakopaną na czystem polu, jak gdyby jakiegoś kryminalisty? Czy trup ten okaże mi dowód zbrodni? Dla czego chciano go ukryć, musi być jakiś ważny do tego powód. Czy brat mój umarł otruty, a zabójcy w obawie autopsyi, usunęli zwłoki? Ależ wszak pogrzeb odbył się, kogóż więc pochowano na jego miejscu? Jest w tem tajemnica, którą muszę wyjaśnić... Jeżeli Maksymilian umarł otruty, będę wkrótce miał dowód i podejmuję się zemścić!...
Wtedy doktór wyjął skalpele o błyszczących ostrzach, szczypce zębate i wszystkie narzędzia któremi się w tych razach posługuje nauka, zdjął surdut, zawiązał fartuch z kieszeniami, jaki noszą chirurdzy w szpitalach, założył rękawy od koszuli, i rozpoczął ponure swe dzieło.
Niepozwolimy naturalnie czytelnikom być świadkami przerażającego widowiska dysekcyi. Wystarczy powiedzieć, że o godzinie ósmej rano, Gilbert znajdował się jeszcze około trumny. Ciało Maksymiliana zostało przez niego zabalsamowane, a hermetycznie zamknięte słoje zawierały w sobie trzewia, mające być poddane analizie chemicznej.
Gilbert od czasu powrotu do domu, nie spoczął ani na chwilę.
Wyczerpany ze zmęczenia, zeszedł ażeby odświeżyć się chłodnem, rannem powietrzem, wypił szklankę mleka, przeszedł parę razy przez park, w towarzystwie Agry i Nella, poczem powrócił do laboratoryum.
O jedenastej śniadanie zabrało mu kilka zaledwie minut czasu. Nakouiec o szóstej wieczór analiza chemiczna była ukończoną.
Absolutną miał pewność, materyalną, że żadna trucizna, jakiejbądź natury, nie była przyczyną śmierci brata.
Odkrycie to, którego wcale nie oczekiwał, rzuciło go w morze przypuszczeń, stawiając go wobec enigmatu nie do rozwiązania.
— A więc zbrodnia nie została spełnioną, w jakim że zatem celu usunięto, a raczej usiłowano usunąć ciało Maksymiliana de Vadans?
Ciemności w umyśle doktora zwiększały się, tajemnica stawała się coraz bardziej niedocieczoną.
Gilbert którego od lat tylu pożerała straszna nuda, nagle ożył.
Od tej chwili nudzić się nie będzie. Życie jego będzie miało podwójny cel.
Wszelkie jego zdolności, wszelkie usiłowania, skierowane odtąd będą do rozświecenia tych ciemności i odszukania dziecka Joanny.
Maksymilian pochowany był z pierścieniem na palcu lewej ręki, pierścieniem który mu służył do zapieczętowania testamentu.
Gilbert obejrzał ten pierścień starannie.
Szczegółowe zbadanie doprowadziło go do odkrycia cząstek laku w zagłębieniach herbu. Lak ten był jasno czerwony.
Pierścień użyty był zatem niedawno, gdyż inaczej lak sczerniałby.
Doktór schował pierścień w małe pudełko, pudełko to zamknął na klucz, i pogrążył się w rozmyślaniach. Myślał o dziecku.
— Teraz nic już mnie nie zatrzymuje — mówił do siebie — muszę się dowiedzieć co Maksymilian uczynił z moją córką.
Wieczorem po lekkiej wieczerzy, rzucił się na łóżko, i tak wielkiem było jego znużenie, że pomimo zaprzątnięcia myślami umysłu, spał kamiennym snem aż do rana.
Promień słońca padający na łóżko, obudził go.
W stał, ubrał się szybko, wypił filiżankę bulionu i kieliszek xeresu, uprzedził Wilhelma że wyjeżdża i według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powróci na noc do Kwadratowego domu. Wyszedł z Morfontaine i udał się do stacyi Survilliers, a ztąd koleją do Compiègne.
Przybywszy do tego miasta, udał się na cmentarz, i zgłosił się do urzędnika mającego tam nadzór.
— Chciałbym zadać panu kilka pytań.
— I owszem panie... Odpowiem panu na wszystkie o ile będę mógł najlepiej.
— Wszak pochowano na tym cmentarzu niedawno, zwłoki hrabiego Maksymiliana de Vadans?
— Rzeczywiście panie, bardzo niedawno... po grzeb odbył się wczoraj... Gilbert wyjął portfel ażeby notować.
— Wczoraj... — powtórzył zapisując datę, poczem dodał: — hrabia umarł w Compiègne?
— Nie panie, w Paryżu... Familia otrzymała pozwolenie przewiezienia ciała tutaj, gdzie zmarły posiadał grób familijny. Ceremonia pogrzebowa odbyła się właśnie w Compiègne.
— Czy dużo osób było na pogrzebie?
— Tak dosyć. Z Paryża, piękny świat tamtejszy. Około czterdziestu osób...
— Czy możesz mnie pan powiedzieć w jaki sposób odbyło się przewiezienie zwłok z Paryża do Compidègne?
— W furgonie przedsiębierstwa pogrzebowego. Takie jest rozporządzenie policyi.
— Wiem o tem, ale czy furgon, przewieziony był koleją żelazną, czy też końmi.
— Tego niewiem panie.
— Jakże się o tem można dowiedzieć?
— Zapytując w biurze przedsiębierstwa pogrzebowego w Paryżu. Wszelkie tam panu dadzą wyjaśnienia.
— To prawda... dziękuję panu.
Gilbert wyszedł z cmentarza i udał się do miasta, mówiąc do siebie:
— Nie ulega wątpliwości, że zamiana dokonaną była podczas drogi... Inaczej być nie mogło...
Brat Maksymiliana szedł prędko, kierując się ku przedmieściu, gdzie osiemnaście lat temu widzieliśmy go stukającego do drzwi mieszkania Honoryny Lefebvre.
Szukał domu który dobrze pamiętał.
Domu nie było. Na miejscu na wpół walącej się chałupy, zajmowanej niegdyś przez Honorynę, stał nie wielki budynek prawie ładny.
— Kazała pewno przebudować, za pieniądze które jej dałem... — myślał doktór.
Zbliżył się do drzwi i zadzwonił.
Drzwi otworzył jakiś staruszek i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Szukam — odpowiedział Gilbert — niejakiej Honoryny Lefebvre, i jak się zdaje omyliłem się...
— Nie omyliłeś się pan bynajmniej, dom pani Honoryny Lefebvre, tu był właśnie, kupiłem od niej grunt i kazałem przebudować...
— Dawno temu?
— Siedemnaście, czy osiemnaście lat.
— I pani Honoryna nie mieszka już w tej okolicy?
— Nie mieszka już wcale w Compiègne.
— A czy nie wiesz pan gdzie mógłbym ją znaleźć?
— Kiedy pani Honoryna sprzedała mi swoją własność wybierała się, jak mi mówiła, do kraju zkąd pochodzi i tam stale osiąść zamierzała... jak się zdaje spadła na nią jakaś mała sukcesya.
— A czy wiesz pan gdzie ten kraj leży?
— Wiem bardzo dobrze, ponieważ tam posłałem pieniądze, które jej się odemnie należały za sprzedaną własność. Miejscowość ta nazywa się Vic-sur-Salon, jestto wioska pomiędzy Joigny i Auxerre.
Doktór Gilbert notował to wszystko w swoim portfelu.
— Bardzo panu jestem obowiązany, kochany panie — rzekł do staruszka Gilbert kłaniając mu się — udam się do Vic-sur-Salon.
Opuściwszy przedmieście powrócił do miasta.
Idąc rozmyślał:
— Nagły jej wyjazd osiemnaście lat temu łatwy jest do wytłomaczenia. Obawiając się mego brata, opuściła tę okolicę z pieniędzmi które odemnie dostała... Zapewne nie wie co się stało z Joanną... Maksymilian w pierwszej chwili szalonego gniewu, zdusił może nieszczęśliwe dziecko, lub też kazał je wychowywać zdala od siebie? Jakim sposobem przekonać się o tem? Zanim się udam do Paryża, muszę starać się wszelkiemi siłami dowiedzieć się... Być może dziecko jeżeli żyło, zostało zapisane w księgach stanu cywilnego.
Gilbert udał się do merowstwa Compiègne, i wszedł do biura urodzeń. Tam znalazł młodego urzędnika bardzo uprzejmego.
— Czem mogę panu służyć, kochany panie? — zapytał urzędnik ż uśmiechem, gdyż przy swem monotonnem codziennem zajęciu, a raczej quasi-próżnowaniu, każda wizyta, szczególniej obcego, stanowiła pożądaną dystrakcyę.
— Przychodzę nadużyć pańskiej grzeczności kochany panie... — odrzekł doktór.
— Proszę pana bardzo i owszem. Jestem całkiem na pańskie rozkazy.


XXII.

— Muszę z panem pomówić o rzeczach z przed osiemnastu lat... — rzekł doktór Gilbert.
— Jestem w merowstwie dopiero od lat pięciu... zauważył urzędnik.
— Wszystko to jedno... aby mi odpowiedzieć dość będzie rzucić okiem w księgi stan u cywilnego.
— A czego się pan chce dowiedzieć?
— Czy jedno lub kilkoro dzieci zostało zapisanych w księdze urodzeń, 17 lub 18 grudnia 1863 roku... chodzi o sprawę sukcesyjną...
— Mówisz pan 17 lub 18 grudnia 1863 roku?
— Tak jest panie...
— Księgi z tego roku są w archiwum. Zechciej pan usiąść i chwilkę poczekać... Uczynię wszystko żeby pana zadowolić.
Młody urzędnik zawołał woźnego i rzekł mu:
— Rene, idź proszę do archiwum i poproś dla mnie o księgę urodzeń za rok 1863.
Woźny wyszedł.
Gilbert wziął krzesło i czekał milcząc.
Oczekiwanie, zresztą niedługo trwało.
Po upływie dziesięciu minut woźny ukazał się z księgą wziętą z archiwum i położył ją na biurku przed urzędnikiem.
Urzędnik otworzył ją zaraz.
Doktór wstał i zbliżył się.
— Zaraz się dowiemy, kochany panie — rzekł urzędnik przewracając karty — oto miesiąc grudzień...
Gilbert pozornie bardzo spokojny, w rzeczywistości straszny uczuwał niepokój.
— Siedemnastego grudnia... — mruczał urzędnik. Jedna tylko jest deklaracya pod tą datą.
— Jakaż? — zapytał doktór z żywością.
— Dziecka płci żeńskiej, urodzonego z hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville jego małżonki... Dziecko zapisane zostało pod imieniem Genowefy. Ojciec stawił się osobiście w towarzystwie dwóch świadków... Oto jego podpis... Czy o tem chciał się pan dowiedzieć?
— Tak... — odrzekł Gilbert, którego twarz przybrała wyraz niezmiernej radości, potem dodał: — Czy zechciałbyś pan, wydać mi kopię tego aktu urodzenia?
— Czy chcesz pan ażeby ta kopia była legalizowaną.
— Koniecznie panie.
— W takim razie nie może być na dziś gotową z powodu formalności, które należy dopełnić.
— Czy byłbyś pan łaskaw, przysłać ją do mnie przez pocztę?
— Z największą chęcią.
— Zostawię więc panu mój adres... pisz pan z łaski swojej:
Urzędnik umoczył pióro i na rogu arkusza bibuły napisał za dyktowaniem Gilberta:
Doktór Gilbert w Morfontciine Seine-et Oise.
— A teraz panie — rzekł Gilbert kładąc na stole bilet pięćdziesięciofrankowy, oto na koszta.
— Nie mam drobnych ażeby zdać panu resztę — rzekł urzędnik.
— Oddaj pan na ubogich, to co się zostanie...
Urzędnik skłonił się.
— Liczę na pana, kochany panie — mówił dalej Gilbert.
— Nie stracę ani chwili, możesz pan być pewny.
— Kiedy otrzymam ten wyciąg?
— Pojutrze, najpóźniej.
Gilbert wyszedł z merowstwa.
— Genowefa!... Genowefa!.. — szeptał radośnie idąc szybkim krokiem. — Mój brat miał litość nad tem niewinnem stworzeniem... dał jej nazwisko... Może nawet wychował ją i trzymał przy sobie... Ona żyje, bezwątpienia... jest już duża i prześliczna... Moja Genowefa!! moja córka!! Trzeba udać się do Paryża aby się o wszystkiem dowiedzieć... odnaleźć moją córkę... i odkryć zasłonę tej tajemnicy pokrywającą trumnę mego brata... Jadę do Paryża.
Gilbert spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej. M usiał jeszcze godzinę oczekiwać na pierwszy pociąg idący do Paryża.
Mając dosyć czasu, wszedł do restauracyi w pobliżu dworca i kazał podać śniadanie.
Doktór zmienił się nie do poznania, wydawał się innym człowiekiem, mając teraz cel przed sobą i nadzieję w życiu, odmłodniał o lat dwadzieścia.
Siedząc w wagonie unoszącym go całą siłą pary, zakreślił sobie plan postępowania. Plan ten był nader prosty.
Zamierzał pytać się, szukać, dowiadywać się o całym biegu rzeczy, lecz nie chciał dać się poznać, przynajmniej do czasu...
Przybywszy na dworzec Północny wsiadł w fiakra i kazał się zawieźć na plac Saint-Sulpice.
Od osiemnastu lat doktór nie widział tej strony miasta, w której tak długo mieszkał.
Wysiadając z fiakra w pobliżu jednej z tych dwóch wież, nie skończonej i która zapewnie nigdy ukończoną nie będzie, uczuł lodowate zimno w głowie, i serce mu się ścisnęło.
Skierował kroki ku ulicy Garancière.
W chwili kiedy miał wejść w nią, zmuszony został zatrzymać się na chwilę. Wspomnienia przeszłości dusiły go.
Długo patrzał na tę starą ulicę, gdzie nic się nie zmieniło, poznawał każden dom, każde drzwi, każde okno. Gwałtownem wysileniem zmusił się iść dalej.
Im więcej zbliżał się do pałacu de Vadans, tem silniejsze ogarniało go wzruszenie. Przed bramą pałacu zatrzymał się znowu.
Z po za muru ujrzał zamknięte okna; mieszkanie to kiedyś zajmował, niżej było mieszkanie brata. Wszystko wyglądało ponuro i smutnie.
Oczy doktora skierowały się ku tej części pałacu, którą zajmowała Joanna, jego bratowa... Dwie łzy spłynęły po jego policzkach. W tej chwili doświadczał strasznej boleści. Przed oczami stanęło mu jego szczęście i zbrodnia. Przez ciąg tych kilku minut nanowo przeżył całe przeszłe życie. Gorączkowo ścisnął głowę rękami, nie mało toby dziwić mogło przechodniów... Lecz ulica Garancière była pusta.
Przywołując na pomoc całą odwagę aby dokonać dzieła które przedsięwziął, zbliżył się do drzwi, podniósł młotek znajdujący się w ich punkcie środkowym i opuścił go.
Na bruku dziedzińca dały się słyszeć kroki, klucz zaskrzypiał w zamku; drzwi się otworzyły.
Stary furman-odżwierny Berthaud ukazał się w drzwiach nawpół otwartych.
Gilbert poznał go od pierwszego rzutu oka, choć się bardzo zestarzał.
— Aby tylko on mnie nie poznał — mówił sobie.
Berthaud przypatrywał mu się z uwagą, lecz dalekim był od myśli, że miał przed sobą Gilberta, przekonany, że ten dawno umarł w Ameryce.
— Czem panu mogę służyć? — zapytał z grzecznością starego sługi dobrego domu.
Gilbert poczuł suchość warg i ściśnięcie w gardle.
— Wszak to jest, pałac hrabiego Maksymiliana do Vadans?
— Tak panie — rzekł Berthaud.
— Czy mógłbym widzieć się z panem hrabią?
Słysząc to pytanie Berthaud wzniósł ręce ku niebu, i zawołał:
— Chyba nie mieszkasz pan w Paryżu!?
— Nie, przyjeżdżam...
— A więc nic pan nie wiesz?
— Nic... cóż się stało? — zapytał Gilbert udając zdziwienie.
— Co się stało? stało się, że pan hrabia umarł.
— Umarł! — powtórzył Gilbert.
— Tak jest panie, umarł trzy dni temu! Zwłoki jego zawieziono do Compiègne i złożono w grobie familijnym.
— Nic nie wiedziałem o tem. Ale w pałacu musi być ktoś z jego krewnych...
— Nie, nie ma nikogo...
— Jakto, nikogo — wyjąknął Gilbert z niepokojem. — Czyż pan hrabia nie miał dziecka? córki?
— Nie panie...
— Więc jego córka nie żyje.
— Nigdy nie miał córki... Pan hrabia od wielu lat miał tylko przy sobie, swego siostrzeńca, wicehrabiego Raula de Challins, nieobecnego teraz...
Doktór zapisywał w pamięci każdą odpowiedź Berthaud.
— Ale — rzekł po chwili — pan de Vadans musiał mieć kamerdynera, przywiązanego do jego osoby...
— Tak panie, Honoryusz był przy nim przez dwadzieścia pięć lat.
— Czy pan Honoryusz, jest w pałacu?
— Jest panie...
— Mógłbym się z nim widzieć?
— Naturalnie, jeżeli pan sobie tego życzysz...
— Proszę więc mnie do niego zaprowadzić.
— Bądź pan łaskaw, iść za mną.
Krótki ten dyalog, który tu podaliśmy, miał miejsce około bramy.
Na zaproszenie odźwiernego Gilbert wszedł na dziedziniec.
Bertkaud zamknął drzwi, udał się do swej loży i pocisnął dzwonek, dwa razy. Doktór zwiesił głowę na piersi.
— Nie miał dzieci... — mówił do siebie z goryczą. — Nigdy ich nie miał... Czyż Genowefa wychowywała się zdala od niego? czy żyć przestała zaraz po urodzeniu?...
Na najwyższym schodzie peronu prowadzącego do przedsionka, ukazał się Honoryusz.
— Otóż i kamerdyner zmarłego pana — rzekł Berthaud.
Gilbert postąpił kilka kroków naprzeciw Honoryusza, który ze swej strony podszedł na spotkanie nieznajomego...
Zaufany sługa hrabiego nie miał więcej jak lat sześćdziesiąt, lecz pochylony wskutek trudów służby, bardzo uciążliwej przez ciąg ostatnich lat życia hrabiego, wydawał się daleko starszym. Pomimo jednak tego upadku sił fizycznych, władze umysłowe pozostały nie naruszone. Wzrok osłabł mu bardzo; inteligencya nic nie straciła.
Zbliżywszy się do Gilberta, długo i uważnie przypatrywał się mu, zdawało się, że poznaje te rysy twarzy, lecz nie może sobie przypomnieć.
— Czy ze mną życzy pan sobie widzieć się? — zapytał.
— Tak jest, panie.
Na dźwięk głosu Honoryusz zadrżał. Znowu spojrzał na Gilberta.
Pewnym był, że widział go przedtem, teraz zaś pewnym był również, że już głos ten słyszał.
— Zechciej pan iść za mną — rzekł.
Przebywszy stopnie peronu, wprowadził doktora do małego salonu na dole, a raczej buduaru formy zaokrąglonej, umeblowanego dawnemi sprzętami, temi samemi co przed laty osiemnastu.


XXIII.

Gilberta, gdy przestępował próg tego pokoju wzruszenie o mało nie zadusiło. Tu po raz pierwszy szeptał słowa miłości do ucha Joanny.
Aby ukryć wzruszenie, potrzebował nowego wysiłku woli.
Honoryusz nie spuszczając z nieznajomego badawczego wzroku, wskazał mu krzesło i stając przed nim, zapytał:
— Do kogo mam honor mówić?
— Nazywam się doktór Gilbert — odpowiedział brat zmarłego hrabiego.
Stary kamerdyner zadrżał gwałtownie. To imię Gilbert uderzyło go, dźwięk głosu obudził niejasne wspomnienia.
— On mnie pozna — myślał Gilbert. — Zresztą co to szkodzi?
Honoryusz wyjąknął:
— Zdaje mi się panie, że miałem honor widzieć już pana, dawno temu.
— Być może... Nawet to bardzo prawdopodobne.... kiedyś bywałem często w tym domu.
— A nie byłeś pan od osiemnastu lat, nieprawdaż? — mówił kamerdyner.
— To prawda...
Honoryusz wydał okrzyk.
— A więc — mówił wyciągając drżące ręce do Gilberta — serce moje słusznie zabiło silniej kiedym głos pański usłyszał.. Jesteś pan tym któregośmy mieli za umarłego w Ameryce... Jesteś bratem pana, którego opłakujemy... Jesteś hrabią Gilbertem de Vadans, tak nam drogim, i powracasz pan do domu, do własnego domu... Witam mego pana, bo wszak jesteś moim panem! mówił starzec z oczami pełnemi łez. — Pozwól pan wiernemu słudze wyrazić ile powrót pański tak niespodziany, nieoczekiwany, przynosi mu radości i pociechy.
Stary sługa prawie na klęczkach, schwycił ręce Gilberta i usiłował zbliżyć je do ust.
Doktór wyrwał je z łagodnością.
— Milczenie Honoryuszu! — rzekł — milczenie!... brat hrabiego Maksymiliana de Vadans umarł w Ameryce. Nie powinien żyć! Jestem dla ciebie, jak i dla świata całego doktorem Gilbertem, obcym, nieznanym...
— Rozkazuj pan, będę mu posłusznym! jestto mój obowiązek! — rzekł wstając stary sługa — ale nie chcę słyszeć, żebyś pan nie miał być moim ukochanym panem.
— Tak, jestem Gilbertem de Vadans, twoim panem, jeśli chcesz tego... albo raczej twoim przyjacielem, ale nikt na świecie wiedzieć tego nie powinien.
— Nikt wiedzieć nie będzie! nikt! Rozkazujesz pan milczeć, będę milczał.
— Prosząc cię o to mam bardzo ważne powody.
— Nie potrzebuję ich wiedzieć. Jakiekolwiek one są, szanuję je...
— Uspokój się stary mój przyjacielu i posłuchaj... Chciałbym ci zadać kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiadać...
— Kiedy mój brat umarł?
— Cztery dni temu.
— Który doktór go leczył?
— Żaden.
Gilbert wstrząsnął się.
— Nie było żadnego doktora? — powtórzył.
— Nie panie...
— Dla czego?
— Pan Raul de Challins, pański siostrzeniec, od lat kilku mieszkający tu przy wuju, mówił mi, że kilkakrotnie w ostatnich czasach błagał pana hrabiego o pozwolenie sprowadzenia doktora, lecz on zawsze odmawiał...
— Ależ ty sam Honoryuszu, czyż nie mogłeś wytłomaczyć memu bratu, że stan jego wymaga pomocy nauki? Posiadałeś całe jego zaufanie, pozwalał ci swobodnie mówić co myślisz...
— Niegdyś, tak jest panie... — odrzekł stary sługa — ale wszystko bardzo się zmieniło... pan hrabia przestał mi okazywać dawne zaufanie, tę poufałość, z której byłem tak dumny... trzymał mnie zdala od siebie... co najwyżej pozwalał mi wchodzić do swego pokoju aby posłać łóżko.
— Któż więc go pielęgnował?
— Pan Raul... Mój pan do niego tylko jednego miał przywiązanie...
— Raul de Challins, miał zaledwie siedm lat kiedy opuściłem Francyę — rzekł Gilbert — nie mogłem wtedy wiedzieć co się stanie z tego dziecka, kiedy wyrośnie na mężczyznę... Powiedz mi szczerze Honoryuszu. Jakie jest twoje zdanie o Raulu?
— Jestto zacny i dzielny młodzieniec! — Zawołał kamerdyner z widocznem przekonaniem. — Kochał on bardzo swego wuja, i aż do ostatniej chwili okazywał mu głębokie przywiązanie...
— Kiedy mój brat ostatnia wydał tchnienie, kto był przy nim?
— Pan Raul.
— Sam?
— Sam, tak panie.
— Kto towarzyszył furgonowi pogrzebowemu przewożącemu do Compiègne ciało mego brata?
— Pan Raul...
— Zawsze on! — pomyślał doktór i pochyliwszy głowę zatopił się w myślach przez chwil kilka.
Kamerdyner myśląc o pytaniach, jakie mu zadawał, spoglądał na niego niespokojny.
Gilbert mówił dalej.
— Czy mój siostrzeniec Raul de Challins, widząc zbliżającą się ostatnią chwilę nie kazał wezwać mojej siostry baronowej de Garennes?
— Pan hrabia nie chciał widzieć, ani pani de Garennes ani drugiego swego siostrzeńca, pana Filipa.. — odpowiedział Honoryusz — nie lubił ich...
— Cóż się stało z Filipem, co robi teraz?
— Jest adwokatem.
— Bardzo to szlachetne powołanie. Dla czegóż mój brat odsuwał od siebie siostrzeńca?
— Pan hrabia zarzucał panu Filipowi, że jest marnotrawcą, hulaką, tracącym pieniądze...
— Ah! — rzekł Gilbert marszcząc brwi — człowiek dotrzymał, co dziecko obiecywało... Dobrzem osądził Filipa... — po chwili dodał:
— Ale pan de Challins, po śmierci mego brata, zawiadomił natychmiast swoją ciotkę i kuzyna... nieprawdaż?
— Tak jest panie, zrana w sam dzień zgonu... pan Raul i ja upadaliśmy z utrudzenia, czuwaliśmy kilka nocy z rzędu... Pani baronowa i pan Filip zastąpili nas przy łożu śmiertelnem naszego biednego pana...
— Siostra moja razem z synem tu przyszła?
— Tak jest; razem...
— A czy przed śmiercią brat mój napisał ostatnie rozporządzenie?
— Nie panie...
— Jesteś tego pewny?
— Tak mi się zdaje...
— Na czemże opierasz to przekonanie?
— Notaryusz pana hrabiego, którego pan Raul zapytywał, czy jest depozytaryuszem testamentu, odpowiedział przecząco.
— Wszak brat mój mógł złożyć testament w szufladzie jakiego sprzętu.
— Żadna szuflada nie była zamknięta. Szukałem ale nic nie znalazłem...
— Czy dopełniono opieczętowania?
— Nie panie.
— Z jakiej przyczyny?
— Pani de Garennes i pan Raul jedyni sukcesorowie ponieważ pana uważano za umarłego: sądzili to zbytecznem.
Gilbert nic nie odpowiedział. Zdawał się być coraz bardziej zaprzątniętym.
Honoryuszu — rzekł nagle — oczekuję po tobie formalnego zobowiązania się, uroczystej obietnicy...
— Przyrzekam bez wahania.
— Przysięgnij mi, nie wyjawić nikomu ani władnym wypadku, że ja żyję, przysięgnij zachować w tajemnicy, to co mówiliśmy i to co mi pozostaje do powiedzenia.
— Przysięgam!
— Trzeba zrozumieć całą rozciągłość obietnicy jakiej od ciebie wymagam... W tem słowie nikomu nie ma żadnych wyjątków... powinieneś milczeć, choćbyś miał być zapytywany przez policyę, przez sędziego śledczego, lub przez prokuratora rzeczypospolitej...
— Sędziego śledczego.. prokuratora — powtórzył kamerdyner zdumiony.
— Tak jest...
— Ależ panie czyż to jest możliwe?
— Nie chodzi o wypytywanie mnie, tylko o przyrzeczenie.
— A zatem panie, przysięgam na mój honor, na wszystko co mam najświętszego w życiu, że będę niemym, jakkolwiek upoważnieni będą ci, którzy by żądali abym mówił.
— To dobrze, liczę na ciebie.
— Może pan liczyć... Choćby mnie głowę ucięto, nie powiem ani słowa...
— Teraz, Honoryuszu, zbierz swoje wspomnienia, i odpowiadaj mi z zupełną szczerością.
— Do tego także panie zobowiązuję się.
— Czy nie słyszałeś nigdy ażeby mój brat miał córkę?
Kamerdyner spojrzał na Gilberta z widocznem zadziwieniem.
— Córkę... — powtórzył potrząsając głową — córkę... pan hrabia... Ależ nie, z pewnością nie, nigdy o czemś podobnem nie słyszałem...
— Nie widziałeś tu nigdy młodej jakiej dziewczyny?
— Nigdy, mogę pana zapewnić, że żadna młoda dziewczyna nie przestąpiła progów tego domu w jakiejkolwiek bądź okoliczności.
— A czy nic w papierach mego brata nie nasuwa myśli o urodzeniu dziecka?
— Nie... przeglądałem papiery aby je uporządkować... nie było w nich nic... chyba...
Honoryusz przerwał.
— Chyba co? — powtórzył Gilbert, którego oddech zatrzymał się.
— Pan hrabia chował niektóre papiery, w małem biurku w sypialnym pokoju.
— Nie oglądałeś więc tego biurka?
— Nie panie... Chciałem to uczynić, ale coś mi przeszkodziło, nie pamiętam już co, a później nie myślałem już o tem.
— Szkoda że zapomniałeś. Być może to biurko zawiera testament, może jest w nim jakaś notatka odnosząca się do dziecka, o którem mówię...
— Pozwoli mi pan z kolei zadać sobie pytanie? — rzekł Honoryusz nieśmiało.
— Bezwątpienia.
— Jest więc pan zupełnie pewny istnienia tego dziecka?
— Zdaje mi się że tak, i chciałbym zapewnić się, że się nie mylę. Czy nie moglibyśmy obejrzeć tego biurka o którym mowa, Honoryuszu?
— Dla czego nie? Masz pan do tego wszelkie prawo... Jesteś pan u siebie!
— Nie jestem wcale u siebie, nie mam prawa do niczego, i mieć nie chcę.
— Jednakże...
— Powiedziałem ci już raz, przerwał doktór — powiedziałem, że Gilbert de Vadans, brat zmarłego hrabiego Maksymiliana nie żyje! Powtarzam ci raz jeszcze i proszę, żebyś odtąd pamiętał o tem... Jednocześnie proszę cię o obejrzenie tego biurka w mojej obecności...
— Chodźmy panie...
Honoryusz zaprowadził Gilberta do pokoju, w którym hrabia oddał ostatnie tchnienie.
Pokój ten znamy. Tam to właśnie, około śmiertelnego łoża, czytelnik widział jak Filip ukradł testament swego wuja.
W pokoju wszystko było uporządkowane.
Jedno tylko biurko i pulpit na niem stojący, pozostały w tym samym stanie, jak w chwili śmierci hrabiego.
Pióra, lak leżały tam dotychczas. Stary sługa porządkując pokój, podniósł i położył na biurku arkusz bibuły, rzucony przez Filipa na ziemię poza biurko.
— Oto jest ten sprzęt — rzekł Honoryusz do Gilberta, którego łzami okryte oczy patrzały na łóżko na którem brat jego zasnął snem wiecznym.
Gilbert zwrócił się do Honoryusza:
— Czy masz klucze? — zapytał go.
— Są w zamkach — odrzekł kamerdyner.
— Zobacz więc czy to biurko nie zawiera czasem jakich papierów odnoszących się do tego czego poszukuję.
Honoryusz przejrzał wszystkie szuflady. Nie zawierały one nic coby mogło przedstawiać jakikolwiek interes. Kamerdyner wtedy podniósł wieko pulpitu hebanowego inkrustowanego miedzią.
Kilka arkuszy bibuły zsunęło się na ziemię.
Gibert schylił się aby je podnieść i z roztargnieniem spojrzał na hieroglify prawie nieczytelne, którem i były okryte.
Nagle zadrżał, tak samo jak przedtem zadrżał Filip de Garennes, i spojrzał uważniej.
Litery cokolwiek nie jasne, lecz nie trudne do odczytania, formowały, czytając z prawej do lewej ręki, ten krótki frazes:

To jest mój testament“.

— Wszak to nie złudzenie. Najwyraźniej cztery słowa: „to jest mój testament!’* — mówił do siebie brat Maksymiliana.
Poczem rzekł głośno do Honoryusza:
— Cóż znalazłeś cokolwiek?...
— Nic, panie doktorze...
— Ani testamentu, ani notatki odnoszącej się do istnienia testamentu?
— Nie, nie ma nic podobnego.
Gilbert złożył arkusz bibuły, ze śladami pisma i włożył je do kieszeni, podczas gdy Honoryusz zamknął pulpit, i rzekł:
— Wszak mówiłeś, że mój siostrzeniec Filip de Garennes przebył kilka godzin w tym pokoju?
— Tak, panie.
— Sam?
— Z panią baronową, swoją matką.
— W nocy, czy w dzień?
— W połowie w nocy, a w połowie w dzień.
— A kiedy wyszli z pałacu?
— Po wyniesieniu zwłok mego nieodżałowanego pana... przed wczoraj o czwartej popołudniu.
— Dziękuję ci Honoryuszu... Nie mam już, przynajmniej jak na teraz, nic więcej do pytania... i zbytecznem uważam przypominać ci znowu zupełne milczenie o tem, co się tutaj stało.
— Dałem panu słowo, że będę milczał, i nikt nie będzie w stanie zmusić mnie do złamania przyrzeczenia.
— Ah! ale słówko jeszcze... Czy wiesz kiedy spadkobiercy zostaną wprowadzeni w posiadanie sukcesji po moim bracie?
— Nie panie i jak sądzę żadne kroki dotychczas w tym przedmiocie nie zostały jeszcze poczynione.
— Chciałbym być uprzedzonym o dniu, w którym wezwani zostaną do notaryusza.
— Dam panu znać...
— Liczę na ciebie...
— Gdzie mam panu przysłać to zawiadomienie?
Gilbert zbliżył się do pulpitu, wziął pióro i nakreślił kilka wyrazów na arkuszu listowego papieru, który mu podał Honoryusz.
— Pod tym adresem, który ty jeden będziesz znał — rzekł.
— Panie doktorze — rzekł stary sługa — cała ta tajemnica przestrasza mnie, pytania jakie mi pan zadawał przerażają mnie.
— Dlaczegóż?
— Zdaje się, że pan wierzysz, że coś strasznego zdarzyło się w pałacu, jakaś niegodziwość...
— Niczemu jeszcze nie wierzę Honoryuszu, nie podejrzywam niczego i nikogo — odrzekł doktór. — Szukam dowodów których potrzebuję aby rzucić światło na pewne rzeczy... Do widzenia... wkrótce być może...
Ścisnął rękę starego sługi, który go odprowadził do bramy od ulicy Garancière, potem poszedł przez plac Saint-Sulpice, gdzie czekał fiakr którym przyjechał, i kazał mu jechać do biura administracyi pogrzebowej, na ulicę Aubervillers.
— Gubię się w domysłach — mówił do siebie jadąc — co za labirynt! co za przepaść ciemności! Żadnego śladu Genowefy, której urodzenie brat mój ukrywał, chociaż zapisał ją pod swojem nazwiskiem w księgach stanu cywilnego... Nie ma testamentu, gdy tym czasem słowa odbite na bibule są dla mnie niezbitym dowodem, że testament był napisany! — Został zatem usunięty... Przez kogo? Dla czego, w jakim celu? wszak żadna zbrodnia nie została spełnioną, śmierć Maksymiliana była naturalną, niczego nie potrzebowano ukrywać, dla czegóż więc odmówiono memu bratu spoczynku w grobie familijnym i zakopano jego zwłoki na polu, tak jak się zakopuje trupa jakiegoś wstrętnego zwierzęcia? Nie pojmuję! lecz choćbym miał świat poruszyć, muszę znaleźć rozwiązanie tej ponurej zagadki...
W pałacu nikt nie wiedział o istnieniu Genowefy, nie ona jest zatem powodem usunięcia testamentu.
Wypowiedziawszy te słowa Gilbert zatrzymał się i począł się zastanawiać.
— Kto wie? — rzekł nareszcie — nic nie dowodzi, żeby w ostatniej chwili brat mój nie zwierzył się ze swej tajemnicy przed Raulem de Challins, który go nie opuszczał. Być może — testament wyjawiał istnienie córki, miejsce w którem była ukrytą, a wtedy Raul, ażeby odzyskać sukcesyę, której go Genowefa pozbawiała, zniszczył ten akt... Ah! nie masz go jeszcze, tego majątku panie Raulu de Challins, i jeżeli córka moja żyje, nie będziesz go miał nigdy... przysięgam!
W tem miejscu monologu Gilberta, fiakr się zatrzymał.
— Stanęliśmy już panie — rzekł woźnica nachylając się do portyery.
Doktór wysiadł z powozu i wszedł pod sklepienie prowadzące na wielki dziedziniec dachem szklannym pokryty.
Jeden z urzędników zbliżając się zapytał:
— Czy pan życzy sobie zamówić pogrzeb?
— Nie, przychodzę prosić panów o pewne wyjaśnienie.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie przewiezienia zwłok.
— Które miało miejsce?
— Przed trzema dniami.
— Bardzo dobrze panie... Tam, na lewo, na dole, biuro n r. 3.
Idąc za tą wskazówką, Gilbert wszedł do biura pod nr. 3 gdzie stary urzędnik przyjął go grzecznie i zapytał czego sobie życzy.
— Przychodzę do pana — rzekł mu doktór — aby go prosić o informacyę, w jaki sposób przewiezione zostały zwłoki hrabiego Maksymiliana de Vadans, zmarłego w Paryżu w swoim pałacu, przy ulicy Garancière?
— Nic łatwiejszego, zaraz się dowiem.
Otworzył księgę i zapytał:
— Powiedz mi pan jeżeli łaska ścisłą datę przewiezienia zwłok?
— Dwudziestego siódmego tego miesiąca.
Urzędnik szukał pod wskazaną datą.
— Oto nazwisko, o które pan pytasz. Hrabia Karol Maksymilian de Vadans, zmarły przy ulicy Garancière; przewieziono do Compiègne (Oise) — furgon N. 7, wyjechał z Paryża o czwartej minut trzydzieści popołudniu...
— Zapewne na kolej...
— Nie panie; furgon udał się drogą kołową, a ponieważ odległość jest znaczna, konduktor otrzymał rozkaz, zatrzymania się w wiosce Pontarmé; przybył tam o dziewiątej wieczór, nocował, i pojechał dalej o czwartej rano, na miejscu zaś przeznaczenia w Compiègne stanął o dziewiątej minut trzydzieści zrana...
— A zatem furgon, zatrzymywał się w Pontarmé?
— Tak panie, około siedmiu godzin...
— Czy kto z familii towarzyszył zwłokom?
— Ten który podpisywał papiery, pan Raul de Challins, siostrzeniec zmarłego, jak sądzę...
— A kto prowadził furgon?
— Niejaki Saturnin, jeden z naszych najdawniejszych furmanów, bardzo uczciwy człowiek, na nieszczęście czasem się upija... Może pan jesteś członkiem familii, może masz pan jakie zażalenie przeciw furmanowi?
— Nie bynajmniej, żadnego zażalenia... potrzebowałem tylko dowiedzieć się, czy przewiezienie ciała odbyło się koleją, czy też zwykłą drogą... Wiem co chciałem i pozostaje mi tylko podziękować panu.
— Nie ma pan za co dziękować, jesteśmy na rozkazy publiczności.
Gilbert odszedł.
— To com się dowiedział, upewnia mnie co do jednego punktu: furgon zatrzymał się w Pontarmé, i stał tam około siedmiu godzin. Miejsce w którem Agra i Nello wytropili trumnę, leży na terytoryum Pontarmé, najwyżej o dwa kilometry od wioski. W Pontarmé zatem, podczas nocy, świętokradzka ta zamiana została dokonaną. Raul de Challins towarzyszył furgonowi pogrzebowemu, on zatem spełnił zbrodnię... nikt inny... ale dla czego? Zawsze wychodzi dziwna zagadka, której rozwiązania znaleźć nie mogę!... Znajdę je jednakże! Tak jest, koniecznie muszę znaleźć, przyszłość rzuci na to światło. Teraz zajmę się Genowefą... muszę się dowiedzieć czy ona żyje czy też umarła... Honoryna Lefebvre wyniosła się do Vic-sur-Salon... Pojadę tam odnaleźć ją i to dziś jeszcze, nie czekając jutra!...
Gilbert napowrót wsiadł do fiakra.
— Na dworzec Lyoński — rzekł do woźnicy.
Na dworcu dowiedział się o godzinach odejścia pociągów do Joiguy, stacyi do. której należy dojechać udając się do Vic-sur-Salon, oddalonego się od Joigny o osiem do dziesięciu kilometrów.
Pociąg pośpieszny wychodził z Paryża o siódmej minut czterdzieści, stawał w Joigny na kilka minut przed wpół do jedenastej.
Gilbert postanowił pojechać tym pociągiem.
Przenocuje w Joigny i nazajutrz każe się zawieźć do Vic-sur-Salon.
Tak zdecydowawszy, zjadł obiad w bufecie dworca, i o siódmej minut czterdzieści pojechał do Burgundyi na poszukiwanie Honoryny Lefebvre.


XXIV.

Tegoż samego dnia popołudniu Raul de Challins, odwiedził swą ciotkę baronowę de Garennes. Przedtem jednakże wstąpił do notaryusza swego wuja, aby go zapytać co czynić należy, żeby zakończyć prędko sprawę sukcesyi.
Notaryusz odpowiedział:
— Biorę na siebie załatwienie wszelkich kroków sądowych. Za osiem dni wszystko może być ukończone... Proszę tylko pana o dostarczenie mi bezzwłocznie papierów ustanawiających stopień pokrewieństwa, tak pana samego jak i pani baronowej de Garennes ze zmarłym hrabią de Vadans, niezbędnych jako dowody praw waszych do spadku.
Raul zażądał od baronowej tych papierów. Były one gotowe. Młody człowiek dodawszy swoje odniósł je notaryuszowi, poczem powrócił na obiad, na ulicę Madame.
Wolałby odwiedzić panie de Brénnes, a raczej Genowefę, której zamierzał wyznać swą miłość, lecz nie śmiał odmówić zaproszeniu ciotki i kuzyna.
Około dziesiątej pożegnał się i powrócił na ulicę Garancière.
Filip odprowadził go do placu Saint-Sulpice i poszedł do swego domu na ulicę Assas.
Julian Vendame oczekiwał go w swoim pokoju paląc cygara z pudełka pana, pijąc stary rum po chodzący z pańskiej piwnicy, i czytając najnowszy romans również wzięty z biblioteki swego pana.
Usłyszawszy powracającego Filipa porzucił książkę, rum i cygaro i zeszedł na dół udając wielką pilność.
— Mam z tobą pomówić Julianie — rzekł mu adwokat.
— Czy wszystko idzie według życzenia pana barona? — zapytał kamerdyner z uśmiechem.
— Wszystko idzie jak najlepiej.
— Zamiana nie została odkrytą?
— Naturalnie że nie, zbyt dobrze wszystko było obmyślane...
— Ah! panie baronie, przypadek bywa czasem tak złośliwy...
— Kiedy się przewidziało wszystko, można sobie drwić z przypadków.
Julian Vendame drapał się w ucho.
Znajdował zuchwałem i nierozsądnem takie wyzywanie przypadku, strzegł się jednak głośno z tem odezwać.
Filip mówił dalej.
— Nader ważna rzecz wychodzi na jaw...
— A więc to dla tego pan baron ma taki poważny wyraz twarzy?...
— Są to skutki tego, o czem się dowiedziałem.
— Cóż się stało?
— Chodzą pogłoski, że mój wuj, hrabia de Vardans, umarł otruty.
— Otruty! — powtórzył Vendame blednąc.
— Tak jest.
— Czyż to podobna?
— Na nieszczęście bardzo to prawdopodobne.
— I czy podejrzywają kogo?
Filip dał głową znak potakujący.
— Kogoż więc? zapytał z zajęciem Julian.
— Czyż nie odgadujesz?
— Boże! czy czasem nie pana barona?
— Tracisz głowę mój chłopcze! rzekł adwokat wzruszając ramionami, cóż się stało z tą jasnością umysłu, która dotychczas pozwalała ci zrozumieć wszystko z jednego słówka. Czyż ja byłem przy moim wuju kiedy on umarł? Czyż ja u niego mieszkałem? Czyż go pielęgnowałem? Czyż to ja zadawałem mu bez recepty doktora, owe mikstury preparowane z jakichś ingredyencyi znajdujących się w aptece pałacowej?
— A więc — mówił Julian — a więc to pan Raul de Challins robił to wszystko...
— Mój kuzyn, tak jest...
— A zatem jego posądzają?
— Jego samego... na nieszczęście!
— A czy istotnie jest winny?
— Któż to może wiedzieć; tylko jeżeli mój wuj został otruty, jak utrzymują, nikt inny nie mógł się tej zbrodni dopuścić chyba tylko on.
— To byłoby straszne!
— O tyle straszniejsze, że mój wuj bardzo był dla niego dobry...
— Ależ w jakim celu on to uczynił?
— Ba! w celu prędszego odziedziczenia!
— Wszakże nie sam dziedziczył, pracując dla siebie, pracował i dla pana barona...
— Niewątpliwie, a nawet, nie wiedząc o tem, być może, pracował dla mnie tylko samego.
— Jakto, panie?
— Pogłoski te rozejdą się, ludzie będą gadać... Cóż wtedy nastąpi?
— Pan de Challins znajdzie się pod ciężarem strasznego oskarżenia.
— Na to właśnie rachuję... rzekł Filip ostrym i ponurym tonem.
Vendame pomimo zepsucia i zakamieniałej duszy, spojrzał na swego pana z prawdziwem przerażeniem.
— Ależ, wyjąknął, jeśli oskarżają pana Raula, zostanie aresztowany. — Koniecznie. — A jeśli zostanie aresztowany, będą szukać dowodów... zarządzą ekshumacyą ciała na cmentarzu w Compiègne, aby dopełnić sekcyi...
— To również niewątpliwie nastąpi.
— I znajdą w grobie familijnym trumnę pustą to jest napełnioną ziemią... i...
— I, przerwał baron de Garennes, tak samo jak oskarżają dziś mego kuzyna o otrucie swego wuja, oskarżać go również będą o usunięcie zwłok noszących dowód jego zbrodni.
— Nieszczęśliwy nie będzie mógł się bronić.
— Probować będzie, ale napróżno... Oczywistość będzie przeciwko niemu, oczywistość materyalna, niewątpliwa, ponieważ on sam towarzyszył zwłokom w podróży z Paryża do Compiègne... Zostanie więc skazany, a sam fakt skazania, czyni go niezdolnym do dziedziczenia.. Zaczynasz więc odgadywać do czego zmierzam?...
Julian Vendame podskoczył i uderzył się pięścią w głowę.
— Co za osioł zemnie! zawołał. — Zaczynałem już żałować tego naiwnego chłopca!
— Teraz rozumiesz?
— Rozumiem i podziwiam! Pan baron jest wielkim człowiekiem! Ta mała kombinacyjka w wyższym jest gatunku! Nic równego nie widziałem nawet w Ambigu, najlepsi autorowie nie wpadli na taki pyszny pomysł! Niepodobna sprytniej usunąć współspadkobiercy! Dumnym się czuję, będąc w pańskiej służbie!
— A więc jak widzisz, potrzeba teraz ażeby pogłoski o otruciu hrabiego de Vadans rozeszły się w okolicach placu Saint-Sulpice...
— Tak jest panie, i widzę również, że dość będzie kilku słów zręcznie i w porę rzeczonych... aby ta plotka wielkie przybrała rozmiary, jak to zwykle bywa. Strumyk zamienia się w potok... Komisarz policyi zawiadomi prokuratora, a jak tylko sądy się wdadzą, interes pójdzie jak po mydle...
— Chodzi o założenie grzechotki.
— To rzecz bardzo łatwa.
— Twój własny interes wymaga abyś się tem zajął, ponieważ jak tylko obejmę w posiadanie spadek po wuju, otrzymasz majątek...
— Majątek bardzo skromny — rzekł Vendame. — Pan baron wspominał o stu piędziesięciu tysiącach...
— Tak jest, zdawałeś się zadowolony?...
— Zastanowiłem się później. Spadek jest zbyt piękny... Pan baron podwyższy do dwóchkroć.. przecież to go nie zrujnuje...
— Ależ — rozpoczął Filip.
— Targować się! byłoby to bardzo brzydko... — Przerwał Julian. — Sto pięćdziesiąt tysięcy za interes Pontarmé, a pięćdziesiąt tysięcy za grzechotkę.
— No zresztą, niech tak będzie, zgadzam się.
— Pan baron dobrze czyni... Ja się za to wywdzięczę... dziś już za późno, ale zaraz jutro od samego rana zabiorę się do roboty i zaręczam, że opinia publiczna zapali się jak mina prochu.
— No porozumieliśmy się. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia i idę spać.
— Mam honor życzyć panu baronowi spokojnej nocy...
— Dobranoc Julianie.
Filip poszedł do swego pokoju, położył się do łóżka, trudno jednakże byłoby zaręczyć czy spał spokojnie.
Nazajutrz Julian, uważając, że nowa jego misya zwalnia go od służby przy panu, włożył swą rudą perukę, wyszedł od samego rana udając się w stronę ulicy Garancière.
W tej części miasta nikt go nieznał; mógł się więc pokazać bez obawy, puścić z ust kilka słów mających się stać owym strumykiem, który zamieniwszy się w straszny potok, spadnie na głowę nieszczęśliwego Raula de Challins.
Przeszedł ogród Luksemburski, ulicę Vaugirard aż do placu Saint-Sulpice, z uwagą przyglądając się rzadkim w tej stronie miasta sklepom, poczem wszedł na ulicę Garancière.
Mały zakład fryzyerski, a raczej golarnia zwrócił jego uwagę; sklepik ten znajdował się prawie naprzeciwko pałacu zmarłego hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans.
Nad drzwiami, jak gdyby w jakiemś małem prowincyonalnem miasteczku zawieszona była mosiężna miseczka do golenia, i napis:

Golenie, strzyżenie i fryzowanie
za 30 centymów.

— W golarniach tych, jak wiadomo zbierają się wszystkie plotki z całej okolicy, — rzekł do siebie Vendame. Potrzebuję tylko kazać sobie brodę ogolić.
Wszedł do sklepu.
Gospodarz południowiec, gadatliwy jak sroka, golił jednego ze swoich klientów z sąsiedztwa, którego niebieski fartuch, wskazywał rzemiosło szynkarza.
— Brawo! — pomyślał kamerdyner Filipa — nigdybym sam lepiej nie wybrał, drugiego mego słuchacza.
— Zaraz skończę z tym panem, i za chwileczkę będę na pańskie rozkazy — rzekł golarz obracając się Juliana Vendame i wskazując na krzesło, poczem rozpoczął na nowo z akcentem prowansalskim najlepszego gatunku, rozpoczętą rozmowę.
— Zapewne, że ich jest dwoje do podziału spadku — mówił — to jednak nie przeszkadza, że każde weźmie piękny kawał grosza. Zadowolniłbym się ja sam, jak mnie pan widzisz, połową czwartej części. Powróciłbym do Beaucaire, mego rodzinnego miasta, i żył sobie spokojnie nic nie robiąc, jak jaki gruby mieszczuch.
— Bardzo panu wierzę — rzekł szynkarz — mówią o pół tuzinie milionów.
— Gdyby nawet było więcej, to i to nie zdziwiłoby mnie wcale — odrzekł golarz — ogromne dochody, których się nie wydaje, szybko zwiększają majątek. Bogaty był jak Krezus, ten hrabia de Vadans.
Julian Vendame, nastawiający ucha, a przyznać należy, że przypadek wybornie mu usłużył, uznał chwilę stosowną do wtrącenia się do rozmowy.
— Ah! — rzekł — wszak to o hrabi de Vadans jest mowa?
— Właśnie o nim — odrzekł golarz.
— Czy znałeś go pan?
— Nigdy go nie widziałem, ale dużo o nim mówią u mego pana.
— Mieszkasz pan w tych stronach?
— Tak, właśnie wszedłem do służby na kamerdynera u jednego senatora przy ulicy Vaugirard. Zabawna to śmierć tego hrabiego de Vadans, jakaś tajemnicza, zastanawiająca...
Figaro z ulicy Garanciére, skończył golić swego klienta. Ten wstał i poszedł umyć twarz zimną wodą z dodatkiem octu Bully, i odezwał się:
— Dlaczegóż zastanawiająca, wszakże był już dosyć stary, ani też tajemnicza także, bo umarł bardzo zwyczajną śmiercią.
— To wszystko jeszcze wcale niedowiedzione — rzekł Vendame zagryzając usta.
— Czyś pan co słyszał? — zapytał golarz z ciekawością.
— Ho! ho! bardzo wiele...
— Cóż takiego?
— Naprzód, jak utrzymują, żadnego doktora nie wzywano do chorego.
— Rzeczywiście i ja to słyszałem.
— Ci którzy byli przy nim, nie pozwalali doktorowi przestąpić progu pałacu, rzecz więc prosta, że mieli swoje powody — mówił Julian.
— Ależ,.. — rzekł szynkarz — więc śmierć nie miałaby być tak naturalną, jak się zdawało.
— Eh, eh!
— Przyśpieszono więc hrabiego?
— Ba! być może...
— Trucizną pewnie...
— Wielu jest takich, których by to może nie zadziwiło.
— Ale któżby to mógł uczynić?
— Co do mnie ja nic nie wiem... ale tam w familii są siostrzeńcy, którym pewnie pilno było odziedziczyć.
— Wiesz pan co, że to byłaby gruba historya, gdyby tak policya się o tem dowiedziała!!!
— Zdaje się, że ona już wie — mówił Vendame — i któregokolwiek dnia, możecie panowie zobaczyć prokuratora Rzeczypospolitej, w towarzystwie sędziego śledczego i kilku agentów, stukających do drzwi pałacu.
— Jeden z tych siostrzeńców tam mieszka... — mówił golarz — ten co to nigdy starego nie opuszczał... Nawet to wszystkim wydawało się bardzo dziwnem.
— Ten siostrzeniec, to właśnie lis, który polował na kurę znoszącą złote jaja...
— Tak, tak nie ma wątpliwości... Widzicie panowie, jakoś mi się wszystko w tym pałacu nie wydaje tak jak być powinno... — odezwał się szynkarz. — Nikt nigdy nie wiedział co się tam dzieje... Służący, jakieś niedźwiedzie, a i siostrzeniec ma taki wyraz twarzy, który mi się niepodoba... zawsze sobie coś złego myślałem o tym chłopcu... wczoraj naprzykład mówiliśmy o tem z moją żoną... no pójdę jej to wszystko opowiedzieć... przyzna mi choć raz w życiu, że umiem się poznać na ludziach... ślicznie to będzie i sprawiedliwie jeżeli truciciela poszlą po sukcesyę na plac de la Roquette... Do zobaczenia sąsiedzie...
Szynkarz wyszedł.
Vendame zajął miejsce i rozmawiał dalej z gospodarzem w tym samym przedmiocie.
Ten ostatni, pociągając brzytwą po brodzie swego klijenta, zapewnił go, że oddawna znajdował u tych ludzi z pałacu, jakieś dziwne zachowanie, do najwyższego stopnia podejrzane.
Julian mu potakiwał, i po ogoleniu opuścił sklep.
Tryumfował.
— Nim wieczór nadejdzie — myślał — cała ta okolica wiedzieć będzie co się gadało u golarza...
Powrócił na ulicę Assas.
Filip czekał na niego, i przywitał go słowami:
— No i cóż?
Kamerdyner śmiejąc się opowiedział swemu panu swoje znalezienie się w sklepie golarza przy ulicy Garancière.
— Wybornie! — rzekł Filip kiedy skończył — winszuję ci pośpiechu i inteligencyi. Mina jest założona... Czekajmy aż wybuchnie.


XXV.

Margrabina de Brennes i jej córka, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością oczekiwały przybycia Raula.
Słowa przez niego wyrzeczone w Compiègne, dawały Leonidzie nadzieję, wkrótce jak sądziła, mającą się urzeczywistnić.
Wielokroć razy z matką obracały słowa młodego człowieka na wszystkie strony. Przychodziły zawsze do jednej i tej samej konkluzyi:
Raul de Challins oświadczy swoją miłość i prosić będzie o rękę Leonidy.
Genowefa również przypominała sobie niektóre wyrazy powiedziane przez Raula: Chodziło mu o jego szczęście, o jego przyszłość.
Słowa te nie dające się zastosować do niej, sprawiały w jej sercu boleść.
Nie wątpiła, że pan de Challins mówiąc to, uczynił aluzyę do przyszłego swego związku z panną de Brénnes...
Od tej chwili czuła się bardzo smutną, a próżna radość, której Leonida nie starała się ukrywać, zwiększała coraz bardziej smutek biednego dziewczęcia.
Matki i córki nie było w domu, kiedy Raul przyszedł odwiedzić ich na ulicę Saint-Dominique.
Przyjęła go Genowefa.
Ujrzawszy wchodzącego, oddech jej się zatrzymał i jak gdyby zemdleć miała.
Raul niewątpliwie przychodzi oświadczyć się.
Biedne dziewczę, — pomimo pomięszania i smutku cieszyła ją nieobecność margrabiny i jej córki.
— Pani de Brénnes i panna Leonida wyszły panie — wyszeptała blednąc i czerwieniąc się na przemiany — powrócić mają dopiero w godzinę obiadową.
— A więc... pani — odrzekł Raul nie mniej jak i ona wzruszony i pomięszany, jestem szczęśliwy, że tych pań nie zastałem.
— Szczęśliwy... — powtórzyła Genowefa.
— Tak panno Genowefo...
— Dla czego?
— Dla tego, że daje mi to sposobność pozostania sam na sam z panią, czego oddawna pragnąłem, a nigdybym nie ośmielił się prosić...
— Ze mną? pragnąłeś pan ze mną pomówić sam na sam? — rzekło młode dziewczę zdumione, zaledwie mogące wierzyć temu co słyszało.
— Tak jest panno Genowefo z panią samą...
— Ależ jeszcze raz pytam się: dla czego?
— Bo mam wiele rzeczy pani do powiedzenia... i mam nadzieję, że uczynisz mi ten zaszczyt i tę radość, że zechcesz m nie wysłuchać...
Genowefa chwiała się pod wpływem wzruszenia. Serce jej biło jak gdyby miało wyskoczyć.
Raul chciał z nią długo pomówić. Mój Boże, cóż on jej chce powiedzieć. Czy o pannie de Brénnes mają we dwoje rozmawiać?
— Jestem gotowa słuchać pana — rzekła słabym głosem — siadaj pan proszę...
Pan de Challins usiadł.
Genowefa, której nogi nie były już wstanie utrzymać, upadła prawie na krzesło o kilka kroków od niego. Nerwowe drżenie opanowało ją.
Młody człowiek przez chwilę jak gdyby zbierał myśli, poczem rozpoczął:
— Czy przypominasz sobie pani, słowa które powiedziałem przy niej i w obecności pań de Brénnes w Compiègne, w chwili kiedyście panie odjeżdżały do Paryża?
— Czy przypominam sobie? — odpowiedziała Genowefa z wysileniem. — Oh! tak przypominam sobie!!! Mówiłeś pan pani de Brénnes i jej córce, że masz im uczynić pewne ważne zwierzenie... że chodzi o pańskie szczęście... przyszłość...
— Mówiłem prawdę, chodzi o moją przyszłość, o moje szczęście... Zwierzenie to chciałem uczynić pani de Brénnes... Nie ma jej, cieszy mnie to... Pani więc je uczynię, i tak będzie lepiej, gdyż za nim z temi paniami się rozmówię, będę pewny pani przyzwolenia...
— Mego przyzwolenia? — powtórzyła Genowefa — źle słyszę, albo źle rozumiem...
— Nie, słyszysz pani dobrze, i rozumiesz dobrze.
— Ależ to niepodobna, zbyt mało tu znaczę, ażeby moje zezwolenie, mogło być panu potrzebnem.
— Mylisz się pani... jestto jedyne bez którego nie mogę się obyć, ponieważ chodzi o panią.
— O mnie, — wyjąknęła Genowefa.
— Tak jest pani, o panią? Jeżeli do tej chwili nie uczyniłem ci wyznania, które usłyszysz, ta dla tego, że zanim mogłem pomyśleć o przyszłości, musiałem myśleć o teraźniejszości... Przywiązanie i szacunek zatrzymywały mnie przy boku starca, będącego ojcem dla mnie, obowiązkiem moim było chwilowo poświęcić mu wszystko. Dziś, ten starzec, mój wuj ukochany, żyć przestał... Pozostawia mi wielki majątek, o który mnie nie chodzi, lecz śmierć jego daje mi swobodę rozporządzania moją osobą. Przychodzę więc wyjawić ci pani moje uczucia, i prosić o pozwolenie wypowiedzenia ich przed panią de Brénnes, której powierzyła cię familia i na nią zlała władzę macierzyńską.
Raul zatrzymał się, oczekiwał odpowiedzi.
— Zdaje mi się, że to sen — rzekła cichym głosem Genowefa. — Napróżno usiłuję zrozumieć pana. Słowa twoje uderzają w moje uszy, ale nie nie przedstawiają żadnego umysłowi memu znaczenia. O mnie tu chodzi, mówisz pan i mówisz pan zarazem o swej przyszłości, o szczęściu...
— Naturalnie, że mówię! — rzekł Raul, potem nagle z ogniem, namiętnym tonem dodaje: — Genowefo; od pierwszego dnia kiedym cię ujrzał, pokochałem cię... Genowefo kocham cię...
Genowefa zbladła jak śmierć, wstała i przyciskając obydwoma rękami lewą stronę piersi, wyjąknęła cichym głosem:
— Pan mnie kochasz. Mnie, kochasz.
— Z całego mego serca, z całej mojej duszy. Na zawsze!
Raul również powstał.
Schwycił rękę Genowefy, ta uczuła ogień przebiegający jej ciało i słodkie upojenie ogarniające całą jej istotę. Ręki nie odebrała.
Raul mówił dalej:
— Dziś kiedy niezależę już od nikogo, przychodzę prosić cię o pozwolenie wyjawienia mej dla ciebie miłości przed panią de Brénnes, jako zastępującej twoją rodzinę, i proszenia jej o twoją rękę. Czy pozwalasz mi Genowefo?
— Nie... nie... — zakrzyknęło młode dziewczę — nie... nie uczynisz pan tego!
Potem nagle, zamilkła, obawiając się czy nie powiedziała za wiele...
Raul w tej chwili pobladł, tak jak przedtem pobladła Genowefa. Straszna niepewność opanowała jego serce.
— Czyż pomyliłem się — wyjąknął — kiedy zdawało mi się, że czytam w twoich oczach, że nie jestem ci obojętnym? Kiedy mi się zdawało, że mogę mieć nadzieję posiąść twój szacunek, sympatyę, przyjaźń nakoniec, jeżeli nie miłość? Czyż bym się pomylił?
Zamiast odpowiedzieć wprost na to pytanie, Genowefa wyszeptała:
— Wierz mi panie Raulu, że to coś mi powiedział wzrusza mnie do głębi serca... Ale czy dobrze zastanowiłeś się?
— Nad czem, chcesz abym się zastanawiał? — przerwał Raul. — Jedno wiem tylko... że cię kocham...
— Jestem córką biednych zrujnowanych wieśniaków.
— Cóż mnie to może obchodzić? Ja cię kocham!...
— Jesteś pan człowiekiem światowym, gentlemanem, nazywasz się wicehrabia de Challins, a ja... nazywam się Genowefa Vendame.
— A więc Genowefa Vendame zostanie wicehrabiną de Challins, chyba, że mnie nie możesz kochać, chyba, że oddałaś serce innemu!...
— Ja! — zawołało dziewczę z gwałtownym ruchem przeczenia. — Oddać innemu moje serce! Ah! nie wierz pan temu...
— Powiedz mi więc, że mnie kochasz Genowefo, albo przynajmniej, że kochać mnie będziesz... że mogę mieć nadzieję szczęścia, i że do nikogo innego należeć nie będziesz tylko do mnie...
— Nie będę należeć do innego, przysięgam...
— Słowa te czynią mnie najszczęśliwszym z ludzi, bo widzę w nich wyznanie!... Zaczekam powrotu margrabiny i jej córki, i powtórzę im w twojej obecności, to co tu powiedziałem.
Genowefa złożyła ręce, wyciągnęła je do Raula i zawołała błagającym głosem...
— Ah, nie... nie... proszę pana... zaklinam nie mów nic tym paniom. Proszę cię Raulu na kolanach, błagam cię... niech one nic nie wiedzą...
— Nic!... — powtórzył Raul pognębiony. — A więc odmawiasz zostać moją żoną, i myliłem się sądząc, że mogłabyś mnie pokochać?...
— Ah! milcz pan!... milcz!... — rzekła dziewczyna prawie w obłąkaniu. Rozum tracę, słuchając pana! Nie wątp o mnie! Jeżeli mnie kochasz, ja cię kocham także, kocham cię ze wszystkich sił moich... Ale nie możesz mnie zaślubić... Podobne małżeństwo jest niemożliwe...
— Niemożliwe!! Dla czego?
— Pani de Brénnes, jeżeli trwać pan będzie przy tym zamiarze udania się do niej, powie że jesteś szaleńcem! Dowiedzie panu nieuniknione skutki mezaliansu, którego pierwszy byś pan żałował. Nakoniec ojciec mój nadał jej nademną prawa matki, ona nie zgodziłaby się nigdy na tak niestosowny związek... Oskarżyłaby mnie o przyciąganie pana, bez względu na szacunek jaki winnam samej sobie, na wstyd!... Wypędziłaby mnie ze swego domu!...
Raul zadrżał...
— Wypędzić, ciebie!! — powtórzył. — Margrabina wypędziłaby cię...
— Tak.
— Posłuchaj mnie, Genowefo wytłomacz się, ukrywasz coś, błagam cię otwórz mi swoje serce. Pani de Brénnes ma niewątpliwie przywiązanie do mnie, a przytem zdaje się kochać cię bardzo... Dlaczegożby, widząc wspólną naszą miłość, chciałaby przeszkodzić naszem u szczęściu? Dlaczegóż by miała sprzeciwiać się naszemu małżeństwu, i wypędzać cię z domu?
— Czy chcesz pan wiedzieć, dlaczego?
— Błagam cię, powiedz.
— Dla tego, że miłość którą dla mnie uczuwasz, byłaby ruiną jej nadziei...
— O jakiej mówisz nadziei?
— O nadziei ujrzenia panny de Brénnes wicehrabiną de Challins...
— Leonida! moją żoną!! — zawołał Raul zdumiony, nigdy bowiem myśl wypowiedziana przez Genowefę nie postała w jego umyśle. — Ależ to szaleństwo!
— To jest prawda, przysięgam ci! Oddawna już Leonida sądzi się być kochaną i z dnia na dzień oczekuje, kiedy się pan matce oświadczysz...
— Jakim sposobem wiesz o tem?
— Bez przerwy o tem przy mnie mówią. Panna de Brénnes rachuje na oświadczenie się. Słowa wyrzeczone przez pan a w Compiègne, w dniu pogrzebu pańskiego wuja, nie zostawiły jej żadnej co do tego wątpliwości... Była przekonaną, że pan mówisz o przyszłem z nią małżeństwie, tak jak i ja sama sądziłam, i Bóg wie jak mnie to bolało!
— A zatem Genowefo, sądziłaś, że byłem zakochany w Leonidzie, kiedyś ty tu była?...
— Czyż mogłabym być tak szalona i zarozumiała żeby przypuszczać, że o mnie myślisz? Nie, Bóg widzi, nie przypuszczałam tego ani na jedną chwilę!... a pomimo to cierpiałam myśląc, że panna de Brennes, zostanie twoją żoną.
— Leonida nie kocha mnie.
— Czyż ona zdolną jest kochać?
— Ja ją znam dobrze... Oczekiwała po mnie jednej tylko rzeczy, wielkiego majątku, któryby pozwolił jej zadawalniać pragnienia zbytków i rozkoszy... Niech się zjawi bogatszy, przełoży go nademnie.
— Niewątpliwie, ale ponieważ bogatszy się nie trafia, ciebie ona chce... Rozumiesz pan, że zwierzyć się przed panią de Brénnes, byłoby to wywołać jej gniew.
— O, gniew jej zniosę z lekkiem sercem. Ostatecznie chwilowo tylko zależysz od margrabiny i raczej pozornie aniżeli w rzeczywistości... Ojciec powierzył cię pani de Brénnes, lecz zachował swe prawa nad tobą... Udam się do niego, a z tej strony nie obawiam się odmowy... Szczęśliwym będzie wiedząc, ciebie szczęśliwą... Czy upoważniasz mnie do powiedzenia mu o tem?
— Czyż mogę powiedzieć nie, teraz kiedym ci wyznała tajemnicę mego serca?
— A więc kochasz mnie, droga Genowefo?
— Boże! czy cię kocham!...
Raul upojony, przyciągnął dziewczę i objąwszy ją ramieniem przycisnął usta do jej czoła.
— To pierwszy pocałunek twego narzeczonego — rzekł.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos powozu wjeżdżającego w dziedziniec.


XXVI.

Genowefa szybko wyrwała się z objęć Raula i pobiegła do okna.
— Pani de Brénnes — zawołała z przerażeniem, widząc matkę i córkę wysiadające z powozu.
— Uspokój się moja droga, moja najukochańsza — rzekł młody człowiek z uśmiechem — powitam te panie z całą zimną krwią, bądź pewna, że mowy o tobie nie będzie.., Wkrótce zresztą dom ten opuścisz... Nie tu miejsce przyszłej wicehrabiny de Challins.
W chwili kiedy Raul kończył te słowa, drzwi salonu otwarły się.
Margrabina z Leonidą ukazały się w drzwiach salonu.
— Czegóż to się dowiaduję mój drogi chłopcze, jesteś tu już podobno przeszło od godziny!
Raul uścisnął rękę matki, potem córki i odpowiedział:
— Istotnie... Rozmawiałem z panną Genowefą, która była tak dobrą, że dotrzymywała mi towarzystwa...
— Czas musiał wydawać się panu bardzo długi... — rzekła naiwnie Leonida.
— O nie, wcale nie, zapewniam panią...
— No nareszcie jesteśmy — mówiła pani de Brénnes — i mam nadzieję, że nam przebaczysz to mimowolne opóźnienie... Nie wiedząc, że tu jesteś, nie spieszyłyśmy się z powrotem...
Leonida zdjęła kapelusz i mantylkę... Podała to wszystko Genowefie, mówiąc do niej:
— Zanieś to do mojego pokoju, proszę cię... Nie będę potrzebowała dzwonić na Justynę...
Genowefa zaczerwieniła się po uszy, spoglądając na Raula.
Młody człowiek nagle zbladł. Brwi mu się zmarszczyły, usta poruszyły, lecz powściągnął się i nie rzekł ani słowa.
To co usłyszał niedawno z ust Genowefy o projektach margrabiny i Leonidy zamknęło mu usta. Wzrok jego skrzyżował się z wzrokiem Genowefy, która wyszła niosąc kapelusz i lekkie okrycie panny de Brénnes.
— Siadaj kochany Raulu... — rzekła margrabina biorąc sama krzesło. — Oczekiwałyśmy twojej wizyty z niecierpliwością... Miałeś wiele interesów nieprawdaż?
— Tak droga pani, bardzo wiele... — odrzekł pan de Challins.
— Ale teraz jesteś pan już zupełnie swobodnym? — rzekła Leonida ożywionym tonem: — Będziemy częściej się widywać, mam nadzieję i liczę na to... Czy wiesz pan panie Raulu, że przez pana popełniłyśmy grzech ciekawości...
— Przezemnie pani? a to jakiem sposobem?
— Obiecując nam zwierzyć się...
Raul udał zadziwienie.
— Czyż mówiłem o jakimś zwierzeniu?
— Niewątpliwie, a nawet miało być bardzo ważnem, gdyż jak pan mówiłeś, chodziło o pańskie szczęście...
— Szczęście to rzecz rzadka, pragnie się go — oczekuje — spodziewa... a najczęściej nie przychodzi.
— Jeżeli jest kto, nie mający prawa tego mówić, to chyba ty panie Raulu! — rzekła margrabina. — Szczęście samo do ciebie wchodzi. Śmierć wuja, w tak młodym wieku, robi cię panem olbrzymiej fortuny.
— Pieniądze mogą dać rozkosze, ale nie szczęście.. — rzekł Raul.
— Ależ to paradoks! — odezwała się Leonida — pieniądz jest królem świata, jest wszystkiem!
— Pozwolisz pani, że będę przeciwnego zdania.
— Oh! moje dzieci, nie sprzeczajcie się! — przerwała margrabina. — Pogarda bogactw jest w bardzo dobrym guście, i najmniejszej nie sprawia przykrości kiedy się je posiada. Ale nie o to chodzi. Oczekujemy obiecanego zwierzenia... Wszystko co ciebie dotyczy mój Raulu... bardzo nas interesuje... Mów więc...
Raul miał umysł prawy i zacną z gruntu naturę. Wiedząc o złudzeniach pani de Brénnes względem siebie, uważał za swój obowiązek rozczarować je.
— Będę więc paniom posłusznym — odrzekł — lecz ciekawość wasza nie będzie zadowoloną, nie tyle bowiem pragnę zwierzyć się przed paniami, jak raczej prosić o radę.
— O radę?... — zapytała margrabina.
— Tak jest.
— W jakim przedmiocie?
— W przedmiocie zamiaru, jaki powziąłem.
Leonida słuchała z łatwą do zrozumienia chciwością, od samego początku całej tej rozmowy. Sama pani de Brénnes również była bardzo wzruszoną.
Raul mówił dalej:
— Byłaś pani przyjaciółką mojej matki i mnie okazywałaś zawsze życzliwość, panią zatem naturalnie, chciałem prosić o radę, kiedy idzie o moją przyszłość.
Margrabina spojrzała na córkę.
Leonida zrozumiała znaczenie tego spojrzenia i zaczerwieniła się po uszy.
Manewr ten nie uszedł uwagi pana de Challins i dowiódł mu, o ile Genowefa miała słuszność.
— Słucham cię Raulu, nietylko z uwagą, ale sercem całem — rzekła pani de Brennes.
— Rzecz to nader prosta... — mówił Raul całkiem naturalnym tonem. — Jestem w położeniu niezależnem... wkrótce obejmę majątek, którego cyfra o wiele przewyższa moją ambicyę i moje nadzieje... Czy nie zdaje się pani, że byłoby rozsądnie ożenić się?...
Leonidzie serce biło gwałtownie.
Nie ma wątpliwości wkrótce zostanie wicehrabiną de Challins i milionerką?
— Istotnie to byłoby bardzo rozsądnie! — odpowiedziała margrabina. — Radzę ci z całej duszy mój Raulu, ażebyś jaknajprędzej przyprowadził do skutku to mądre postanowienie... Ażeby zająć w świecie miejsce godne nazwiska które nosisz, powinieneś kobietę postawić na czele twego domu.
— Tak właśnie myślałem i z góry byłem przekonany, że mogę liczyć na słowa zachęty z ust pani... Otóż mój dług zapłacony, to jest obiecane przezemnie zwierzenie...
Leonida, dotknięta złem jakiemś przeczuciem, zadrżała.
— Czy to wszystko? — zawołała.
— Tak jest pani, to wszystko.
— Ależ — zauważyła pani de Brénnes — słuchając pana, zdawałoby się, że tu chodzi o jakiś mglisty, oddalony projekt.
— Nie pani... Postanowienie moje jest stanowcze, nieodwołalne...
— I czy zarówno jak postanowienie i wybór uczyniony? — wyjąknęła margrabina drżącym głosem.
— Tak pani.
— Czy nie będzie niedyskretnem zapytać się czy wybór pański padł na osobę nam znaną?
Leonida i jej matka przestały oddychać.
— Pytanie nie jest bynajmniej niedyskretnem... rzekł Raul z uśmiechem — chodzi o osobę, której panie nie znacie...
Pani de Bénnes uczuła krew stygnącą w żyłach. Spadła z wysokości!...
— O osobę, która zasługuje zarówno na miłość jak i na szacunek — mówił dalej Raul.
— Kocham ją oddawna... lecz zmuszony byłem czekać, zanim zostałem w zupełności panem samego siebie.
Słowa te Raula nie pozostawiały żadnej nadziei. Matka i córka obie powstały.
— Mój drogi chłopcze — rzekła margrabina z widocznym przymusem, życzę ci aby twój wybór zapewnił ci szczęście.
— Zapewni mi je niezawodnie! — odrzekł Raul z rozjaśnioną twarzą — mam silną wiarę.
— Wierzy się zawsze temu czego się pragnie — rzekła Leonida suchym tonem. — Niech Bóg ustrzeże pana od zawodu!
— Dziękuję pani, że mi tego życzysz... — odpowiedział młody człowiek kłaniając się.
Zrozumiał, że wizyta zbyt długo już trwała i opuścił dom przy ulicy Saint-Dominique nie zobaczywszy Genowefy. Ani matka, ani córka kroku nie zrobiły aby go odprowadzić.
— No i cóż na to powiesz? — zapytała pani de Brénnes Leonidy, skurczonemi palcami rozdzierającej chusteczkę.
— Powiem, że Raul jest głupcem, który zakochał się w jakiejś intrygantce, a my byłyśmy bardzo naiwne sądząc, że on o mnie myśli! Nie sądź matko żebym żałowała tego pana, ale szkoda mi tej pozycyi o której marzyłam, jakiej nigdy nie znajdę, nigdy... nigdy...
— Kto wie?
— Ja wiem, i ty wiesz także moja matko... Mężczyźni mający miliony, nie żenią się z pannami bez posagu! Zamyślałam olśnić Paryż, a z tych świetnych marzeń spadam w miernotę, niedostatek prawie!... Wszelka nawet nadzieja szczęścia znikła już dla mnie! Ah! ten Raul, jak ja go nienawidzę! Gdybym mogła zemścić się nad nim!
Leonida zalała się łzami gniewu, wyszła z salonu trzaskając drzwiami i udała się do swego pokoju.
Genowefa znajdowała się tam.
Widząc twarz strasznie zmienioną i łzy źle otarte w oczach panny de Brénnes, domyśliła się, że Raul rozwiał przywidzenia i złamał nadzieję tych kokiet. Wiedząc, że Leonida nie ma serca, żyje tylko dla zbytków i próżności, nie mogła jej żałować. Boleść jej jednakże nie radowała jej.
— Zostaw mnie samą! — rzekła Leonida rozkazującym tonem.
Genowefa wyszła nie mówiąc ani słowa.
Panna de Brénnes jak tylko została sama puściła wodze wybuchom gniewu, nie bez trudu dotychczas powściąganego.
— A więc oszukałam się! padłam ofiarą własnej pomyłki! — rzekła prawie głośno. — Żeni się, i śmiał mi to powiedzieć! Kocha inną, a ja jestem porzucona, pogardzona, odepchnięta! Głupiec, łotr, nędznik!!
Leonida aby ulżyć swym nerwom, pochwyciła wazon japoński z kominka, gwałtownie cisnęła na ziemię, mówiąc:
— Ah! jakżebym chciała poznać tę niegodną rywalkę, która mi moje dobro zabiera! Dla czego Raul przekłada ją nademnie? Jestem piękna, powabna... mogę się podobać!... Dlaczego się niepodobałam? Dla tego że inna, chytrzejsza odemnie opanowała tego głupca, i kradnie miliony; które powinny do mnie należyć. Oh! ta kobieta! ta kobieta! zemszczę się na niej... i na nim!.. W jaki sposób? nie wiem, a le się zemszczę!!...


XXVII.

Doktór Gilbert o wpół do jedenastej wieczór, wysiadł w Joigny, jakeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów, i noc przepędził w hotelu.
Nazajutrz wstał bardzo rano i zapytał czy może dostać powozu, który by go odwiózł do Vic-sur-Salon.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, przykazał ażeby powóz przygotowano jaknajprędzej, i w godzinę potem był już w drodze do wioski gdzie jak przynajmniej zapewniano, przeniosła się Honoryna Lefebvre.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami oberży pod „Czerwonym koniem“.
— Będzie pan jadł śniadanie? — zapytał go oberżysta.
— Tak jest ale nim będzie gotowe, pójdę załatwić pewien interes. Wskaż mi pan gdzie tu jest merowstwo, jeśli łaska?
— W pośrodku wioski, na placu, obok kościoła, za pięć minut staniesz pan na miejscu.
Wkrótce rzeczywiście doszedł do placu, wszedł do merowstwa, otworzył drzwi kancelaryi, znalazł się wobec małego człowieczka, z piórem za uchem.
— Przychodzę panie — rzekł mu — po pewne objaśnienie... Czy to do pana mam się udać?
— Tak jest panie... jestem jedynym tu urzędnikiem... czego pan sobie życzysz dowiedzieć się.
— Czy w tej wiosce mieszkała lub może mieszka jeszcze, niejaka Honoryna Lefebvre, która ztąd pochodzi?
— Dawna lekarka?
— Właśnie ona.
— Już nie mieszka w Vic-sur-Salon.
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu.
— Ale, wszak ma tu pewno krewnych?
— Nie ma nikogo.
— Ależ nakoniec musi ktoś tu wiedzieć co się stało z panią Lefebvre? — zapytał doktór bardzo zaniepokojony tem co posłyszał.
— Naturalnie, że wiedzą... pani Lefebvre jest w Ameryce.
— W jakiem mieście?
— W Nowym Yorku, gdzie podobno zrobiła wielki majątek.
Gilbert notował wszystko co mu mówił urzędnik.
— Czy możesz mi pan dać bliższe wskazówki? — rzekł.
— Nie mogę... bardzo żałuję — odpowiedział urzędnik.
— A to coś mi pan powiedział, czy jest pewne?
— Najzupełniej.
— Od kogo pan to wiesz?
— Od osoby godnej wszelkiego zaufania, która widziała Honorynę Lefebvre w Nowym Yorku przed paroma miesiącami.
— A czy nie mógłbym skomunikować się z tą osobą?
— Niepodobna. Osoba ta podróżuje za swemi interesami, i w tej chwili znajduje się w głębi Rosyi.
— Dziękuję panu, odniosę się wprost do Nowego Yorku.
Doktór nie nazbyt był zadowolony z rezultatu swojej podróży, ponieważ coraz nowe powstawały trudności, narażając go na utratę drogiego czasu, powrócił do oberży pod „Czerwonym koniem“, kazał się odwieść de Joigny, zaraz po śniadaniu, i tegoż samego wieczora powrócił do Paryża.
Podczas drogi obmyślał sposoby trafienia na ślad Honoryny w Nowym Yorku.
Opuściwszy Francyę przed osiemnastoma laty, Gilbert, jak wiemy, przebywał w Ameryce. W owym czasie liczne tam miał znajomości. Stosunki przerwane, można zawiązać na nowo.
— Napiszę do mego dawnego bankiera... — powiedział sobie. — Chętnie on się podejmie uczynić, a przynajmniej nakazać poszukiwania.
Nazajutrz zatem rano napisał do bankiera Mortimera list długi i naglący, prosząc go o energiczne zajęcie się wyszukaniem w Nowym Yorku francuzki, nazwiskiem Honoryny Lefebvre, lekarki z profesyi, i dowiedzenie się od niej, co się stało z dzieckiem urodzonem w szalecie w Compiègne 17 grudnia 1863 roku. Zakończył prośbą o zawiadomienie depeszą o rezultacie pierwszych poszukiwań.
Gilbert osobiście list oddał na pocztę, i powrócił do Morfontaine.
Za przybyciem do Kwadratowego domu, znalazł kopertę pod swoim adresem. Koperta ta zawierała akt urodzenia Genowefy de Vadans zalegalizowany według wszelkich form prawnych.
— Oto jest dokument — myślał doktór Gilbert — który gdy nadejdzie pora działania, przeszkodzi panom Raulowi de Challins i Filipowi de Garennes, zagrabić majątek mego brata. Dokument ten wybornie zastępuje testament, który ci panowie z pewnością ukryli... Gdyby nie ja, odziedziczyliby!! Na szczęście ja tu jestem.
I schował kosztowny ten arkusz papieru stemplowego w szufladę, od której klucz zawsze nosił przy sobie.


XXVIII.

Kilka dni upłynęło od czasu kiedy widzieliśmy Juliana Vendame, wchodzącego do golarni przy ulicy Garancière, aby rozpuścić tam owe plotki poprzednio przez nas podane.
Filip uważał, że nadeszła sposobna chwila do rozpoczęcia stanowczego działania.
W tym celu wziął arkusz owego ordynarnego listowego papieru, jaki się wszędzie sprzedaje, i napisał kilka następnych wierszy, zmieniwszy charakter pisma:

„Do pana prokuratora Rzeczypospolitej!

„Wielu uczciwych i spokojnych ludzi (do k tórych ja należę) dziwi się, że pogłoski obiegające w okolicy placu Saint-Sulpice, dotyczące śmierci hrabiego de Vadans, zmarłego w swoim pałacu, na ulicy Garanciére, nie doszły jeszcze pańskich uszu, lub jeżeli doszły, że nie zostały przedsięwzięte żadne środki, dojścia do ich źródła i zbadania ich dokładności.
„Nikt nie zdaje się wątpić, że śmierć starego milionera była rezultatem zbrodni...
„Powinno to być dostatecznem, panie prokuratorze Rzeczypospolitej, ażebyś pan postarał się dowiedzieć, czy wszyscy ci ludzie mylą się, czy też wszyscy ci ludzie mają słuszność...
Opinia publiczna domaga się śledztwa“.

„Przyjm pan etc.

Młody baron napisał następnie drugi list tej samej treści w innym tylko stylu i odmiennym charakterem, do szefa Bezpieczeństwa Publicznego... Poczem włożywszy oba listy w koperty i położywszy na nich adresy, wsunął je własnoręcznie, jeden do skrzyńki pocztowej przy merowstwie Saint-Sulpice, drugi zaś do skrzynki na ulicy Dauphine.
— Rezultat będzie nieunikniony — i niedaleki — rzekł do siebie — oczekujmy teraz wypadków.
Rzeczywiście wypadki nie długo kazały na siebie oczekiwać.
Notaryusz, depozytaryusz tytułów majątku ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, pospieszył się z wyrobieniem upoważnienia do wprowadzenia sukcesorów w posiadanie spadku.
Dopełniwszy wszelkich formalności napisał dwa listy wzywające na trzeci dzień do swego gabinetu Raula de Challins i baronowę de Garennes w towarzystwie syna.
Raul ucieszył się bardzo odebrawszy ten list, nie z uczucia chciwości, dalekiej bardzo od jego umysłu, lecz dla tego, że raz pozbywszy się tych interesów dotyczących sukcesyi, będzie mógł wykonać swój projekt proszenia Mikołaja Vendame o rękę je go córki.
Od czasu owej rozmowy z panią de Brénnes, rozmowy nie zostawiającej żadnej nadziei w umyśle matki i córki; pan de Challins nie był ani razu w pałacyku przy ulicy Saint-Dominique. A tym sposobem nie mógł również widzieć Genowefy. Nawet nie śmiał do niej napisać.
Gdyby miłość jego dla Genowefy wyszła na jaw (rozumiał to dobrze), sprowadziłaby na głowę biednego dziewczęcia nienawiść obu tych kobiet, bota śnie dotkniętych zawodem, jaki je spotkał.
Mogłyby więc jeżeli nie przejmować listy do niej pisane, to prawdopodobnie poznałyby charakter jego pisma. Wystarczałoby to ażeby obudzić podejrzenia i wielkie spowodować dla Genowefy przykrości. Rozsądek zatem nakazywał wstrzymać się.
Strasznie długiem wydawało się to oczekiwanie Raulowi, miłość jednakże dodawała mu odwagi...
Filip de Garennes, czytając list powołujący matkę i jego samego do notaryusza, bardzo się zaniepokoił.
Zapytywał siebie dla czego prokurator uprzedzony przez opinię publiczną i anonimy, dotychczas jeszcze nie dał znaku życia.
Czyżby podział majątku hrabiego de Vadans dopełniony być miał bez żadnej przeszkody? Zkąd to niewytłomaczone opóźnienie oczekiwanego wybuchu?
Raul okazujący staremu służącemu Honoryuszowi zwykłe zaufanie, powiedział mu, że za dwa dni zostanie wprowadzony w posiadanie swej części sukcesyi.
Honoryusz ze swej strony pamiętny na instrukcyę daną przez doktora Gilberta, którego uważał teraz za swego prawdziwego pana. Powiedział sobie, że powinien zawiadomić go o dniu i godzinie wprowadzenia w posiadanie, tak jak się zobowiązał, i z obawy aby list się nie spóźnił postanowił wysłać depeszę telegraficzną.
Mając adres zostawiony przez brata ś. p. hrabiego Maksymiliana, poszedł do biura telegraficznego i posłał telegram treści następującej:
Doktór Gilbert, M orfontaine (Oise)
Pojutrze w sobotę, zebranie u notaryusza Hervieux ulica Bonaparte, 29, w celu podziału sukcesyi, {{f|align=left|lewy=70%|Honoryusz“.} W trzy godziny później depesza wręczoną została Gilbertowi w Kwadratowym domu.


XXIX.

Filip de Garennes był w błędzie przypuszczając, że prokuratorya i prefektura policyi, nie zwróciły uwagi na anonimy do nich adresowane.
Przyjmując z pogardą na jaką zasługują podobnie nikczemnie denuncyacye, pisane przez ukrywających swą osobistość, biorą je jednakże względnie pod uwagę.
Dziewięćdziesiąt dziewięć listów anonimowych na sto bywa czystą potwarzą, wykręcającą najniewinniejsze fakta, lecz jedna setna zwraca czasami uwagę na jakąś zbrodnię, która bez tego nigdy nie byłaby wykrytą.
Dwa listy Filipa przybyłe wieczorem, zostały wręczone jeden w biurze prokuratora Rzeczypospolitej drugi w gabinecie szefa Bezpieczeństwa Publicznego.
Szef Bezpieczeństwa przychodzący co rano bardzo wcześnie dla rozpatrzenia korespendencyi i raportów agentów, pierwszy ów list przeczytał.
Po chwili namysłu, schował go portfelu i zajął się dalszem rozpatrywaniem codziennych spraw. Ukończywszy tę pracę, i wydawszy rozkazy udał się do Pałacu Sprawiedliwości i kazał się zameldować u prokuratora Rzeczypospolitej, który przyjął go natychmiast, i powiedział jak tylko się ukazał:
— Przychodzisz pan właśnie w porę... Miałem kazać pana prosić abyś przyszedł pogadać ze mną.
— O czem?
— W przedmiocie listu, który znalazłem w mojej dzisiejszej poczcie.
Prokurator biorąc drugi list Filipa ze stołu, podał go szefowi Bezpieczeństwa.
Ten ostatni szybko go odczytał. Poczem otworzywszy swój portfel wyjął z niego pierwszy list.
— To bardzo ciekawe — rzekł — właśnie przychodzę zakomunikować panu list bardzo do tamtego podobny.
Z kolei prokurator odczytał anonymową denuncyacyę, i rzekł:
— Idzie tu o tę samą sprawę... Chociaż pismo jest różne, listy mogą pochodzić od jednej i tej samej osoby...
— Niewątpliwie.
— Oskarżenie pomimo to może być uzasadnione.
— Być może... Czy znałeś pan tego hrabiego de Vadans?
— Wiele o nim słyszałem. Był to człowiek dawnej rasy, posiadał ogromny majątek, ale przytem dziwny oryginał, oddawna siedział zamknięty w swoim pałacu jak w klasztorze. Synowiec jego, młody baron Filip de Garennes jest tu u nas adwokatem, wielkiej przyszłości.
— Cóż z tem uczynić?
— Wyszlij pan swych agentów na zwiady, nakaż im pan wielką ostrożność, i absolutną dyskrecyę, i niech zasięgną w okolicy pałacu informacyi. Jeżeli pogłoski przez nich zebrane potwierdzą denuncyacyę... Wtedy postanowimy, co czynić.
— Dziś zaraz rozpocznę działanie... Czy możesz mi pan powierzyć oba te listy?
— Oto są.
Szef Bezpieczeństwa powrócił do prefektury, wszedł do swego gabinetu i kazał przywołać jednego z agentów, w którym pokładał całe swoje zaufanie.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, chudy, nerwowy, wieku lat czterdziestu kilku, cokolwiek siwiejący, powierzchowności dość pospolitej, lecz inteligentnej fizyognomii. Nazywał się Jodelet.
— Pan szef ma mi coś do rozkazania? — zapytał nizko kłaniając się.
— Tak jest.
— Oczekuję na instrukcye pana szefa Bezpieczeństwa.
— Przedewszy8tkiem przeczytaj te listy.
— Ab, ah! — rzekł Jodelet rzucając okiem na listy podane mu przez zwierzchnika — anonymowe denuncyacye.
Mówiąc to skrzywił się pogardliwie.
— Pochodzące od dwóch różnych osób, zauważył urzędnik sądowy.
— Albo też od jednej. Oba charaktery pisma widocznie są zmienione, a zatem mogą być napisane przez jedną osobę...
Agent uczynił uwagę, z którą już przedtem wystąpił prokurator Rzeczypospolitej.
— To bardzo być może — rzekł szef. — Pojmujesz czego po tobie oczekuję.
— Rozumiem doskonale, udam się zasięgnąć informacyi, niby nie wiedząc o niczem, co myślą i mówią, w okolicy placu Saint-Sulpice o śmierci hrabiego de Vadans, i czy rzeczywiście zgon jego wydaje się podejrzanym.
— Oto właśnie idzie... Potrzebuję ścisłego raportu o wszystkiem co się tyczy ostatnich chwil hrabiego. Weź się zaraz do roboty. Nie ma w tem nic trudnego. Dziś popołudniu o trzeciej zdasz mi sprawę z tego co zrobisz i z tego czego się dowiesz.
— Pan szef Bezpieczeństwa będzie ze mnie zadowolony.
— Liczę na to.
Jodelet ukłonił się i wyszedł.


XXX.

Jodelet od lat dwunastu należał do służby bezpieczeństwa. Był to agent sumienny, inteligentny i pełen gorliwości.
Nieraz policyjne jego zdolności zwracały uwagę zwierzchników.
Nie posiadał on wprawdzie nieporównanych zalet Lecoq’a albo Jobin’a, nie brakło mu jednak sprytu ani wytrwałości, a kiedy powierzono mu jaką sprawę, osiem razy na dziesięć, doprowadzał ją do dobrego rezultatu.
Wychodząc z prefektury, mówił do siebie:
— Jeżeli gadają o śmierci tego hrabiego, wkrótce będę wiedział. Nie potrzeba wielkiego sprytu aby ludzi wyciągnąć na słowa.
Szybkim krokiem wszedł na plac Saint-Sulpice.
Przeszedł ulicę Garancière, uważnie przyjrzał się pałacowi zamieszkałemu przez wuja Raula i Filipa.
Pałac, jak zwykle, miał pozór dziwnie melancholiczny. Okiennice wszystkich prawie okien szczelnie były zamknięte.
Ukończywszy przegląd pałacu, Jodelet zwrócił uwagę na sklep kupca win, przestąpił próg jego i zapytał, czy mógłby dostać śniadanie?
Gospodarz tego sklepu była to właśnie taż sama osobistość, która znajdowała się u golarza na ulicy Garancière, w dniu kiedy Julian Vendame wszedł tam w celu wiadomym czytelnikom.
— Zwykle nie trzymamy jedzenia dla gości — odrzekł szynkarz — ale za chwilę siadamy do stołu... I jeżeli pan zechcesz zadowolnić się naszą codzienną strawą, potrawką z baraniny, sałatą i serem, mogę panu zaraz służyć?
— I owszem, proszę... — rzekł Jodelet.
— A więc siadaj pan, każę panu przy nas postawić nakrycie.
I szynkarz wskazał na stół, na którym już znajdowały się trzy nakrycia i czterofuntowy bochenek chleba.
Garson dodał talerz, serwetę, szklankę, widelec i nóż, i postawił na stole dymiący półmisek, poczem gospodyni domu weszła i usiadła przy stole.
— Wyborna ta fasola z baraniny! — zawołał Jodelet aby rozpocząć rozmowę.
— Tak, tak... — rzekł szynkarz — gospodyni wcale nieźle kucharuje... W restauracyach nazywają to navarin... I powiedz mi pan dla czego?... Fasola, to rozumiem, boć tu wchodzą kartofle i rzepa; co do mnie jestem za staremi zwyczajami... stare wina... stare ulice.
— A dawno pan mieszkasz na tej ulicy?
— Całe życie mieszkałem w tej stronie miasta, a tu na ulicy Garancière i w tym domu, mieszkam już od lat dziewięciu... Piękny kawałek czasu, nieprawdaż?
— Ulica Garancière mało jest uczęszczana; dziwi mnie, że pan tu możesz robić interesa.
— Nic dziwnego, że pana to zastanawia,.. Wszystkim tak się zdaje jak panu, i wszyscy mylą się. A jednak interes idzie wcale nieźle, nie mogę się skarżyć... klientów mi nie brakuje.
— I z kogóż się głównie składają ci klienci?
— Ze stangretów, masztalerzy, kamerdynerów z pałaców i bogatych domów tej okolicy miasta, jest to solidna klientela... Płacą dobrze, i nigdy nie żądają kredytu...
— Tak... tak służba domowa lubi dobrze żyć, i nie zważa na wydatek... Śluby, chrzty, pogrzeby, wszystko to się kończy w handlu win... Ale mówiąc o pogrzebach, mieliście tu w ostatnich czasach jakiś pogrzeb na waszej ulicy.
— Ależ nie panie... — odezwała się żona szynkarza wtrącając się do rozmowy.
— Jakto! — zawołał Jodelet z miną zdziwioną — wszakże umarł hrabia de Vadans?
— Tak panie, w swoim pałacu, czwarty dom ztąd...
— A więc?
— A więc! W Paryżu nie było ani pogrzebu, ani nabożeństwa żałobnego... Nic, jednem słowem, poprostu wywieziono ciało...
— Gdzie?
— Do Compiègne, gdzie jak się zdaje familia posiada swój grób.
— Czy on był bardzo stary, zmarły hrabia?
— Przeszło sześćdziesiąt lat, co najmniej.
— A czy staro wyglądał?
— Nigdyśmy go nie widzieli.
— Jakto być może, mieszkając na tej samej ulicy?
— Pan de Vadans, wyjeżdżał tylko w powozie, i to bardzo rzadko, a w ostatnich czasach wcale nie opuszczał pałacu... sprzedano nawet konie.
— To był kawaler nieprawdaż?
— Nie, wdowiec.
— Nie miał dzieci?
— Nie miał...
— Ani blizkich krewnych?
— Dwóch siostrzeńców... jeden szczególniej nigdy go nie opuszczał. Miał on tylko dość skromny majątek, a teraz będzie miał niewiedzieć wiele milionów.
Jodelet słuchał z wielką uwagą i zapisywał sobie w pamięci każde słowo gospodyni...
— A na jaką hrabia umarł chorobę?... — zapytał.
Handlarz win przybrał minę tajemniczą, powtarzając:
— Na jaką chorobę umarł?
— Tak, na jaką chorobę?
— Bardzo byłby sprytny ten, ktoby mógł panu na to odpowiedzieć.
— A toż dla czego?
— Bo to cała historya, i dziwi nas tu wszystkich, że ona dotychczas nie doszła do uszu policyi?
— Ba! — rzekł Jodelet z cudownie odegranem zadziwieniem... — Czyżby tam miało być coś nie w porządku, ze śmiercią hrabiego de Vadans?
— Ha! jeśliby wierzyć temu co gadają, jest tam istotnie coś nie zupełnie jasnego. Ja tu w sklepie widzi pan, usługując klientom, mimowoli słyszę co gadają przed bufetem, każden coś dorzuci... otóż zdawało by się, że jeżeli hrabia de Vadans umarł, to dla tego, że go zanadto dobrze pielęgnowano!
— I któż to pielęgnował, go tak zanadto dobrze? — zapytał Jodelet, kładąc również nacisk na te dwa słowa.
— A któżby, do licha, — siostrzeniec, ten który go wcale nie opuszczał...
— No to, to wydaje mi się bardzo nieprawdopodobnem...
— A toż dla czego?
— Przecież doktór byłby spostrzegł, gdyby było coś podejrzanego.
— Ba! doktór!! Tu właśnie cała rzecz się wikła! Nie było żadnego doktora. Siostrzeniec nie wzywał żadnego doktora, tak panie, ani razu przez cały ciąg choroby trwającej sześć miesięcy!... A co? I cóż pan o tem myślisz?
— Myślę, że to nie jest bez znaczenia.
— Tak kochany panie z pewnością nie bez znaczenia!... — mówił szynkarz. — W całej okolicy o niczem więcej nie mówią, a wielu utrzymuje, że wysłano ciało do Compiègne umyślnie dla tego, żeby policya się tem nie zajęła.
— A więc — rzekł agent — przypuszczają zbrodnię?
— Nietylko przypuszczają ale są przekonani, że tak było niezawodnie.
— Zapewne otrucie?
— Tak utrzymują.
— Do licha! kiepski interes dla siostrzeńca, bo łatwo zrozumieć, że jeżeli chodzą takie pogłoski lada chwila policya się dowie, i rozpocznie poszukiwania.
— Będzie miała słuszność!... Zbyt byłoby wygodnie, w ten sposób pozbywać się ludzi, aby po nich spadek zagrabić!! Trzeba żeby winny został ukarany... Tembardziej, że ten okazuje piekielną bezczelność!...
— Jakto, cóż robi?
— Tak jest zuchwały, że ciągle mieszka w pałacu, w którym zadawał pigułki na szczury, swemu pocziwemu wujowi! Chodzi sobie jak gdyby nic się nie stało... Jak gdyby był najpewniejszym, że mu nic nie będzie... Czyż to nie oburzające!
— A służący?
— Jest ich tylko troje; stary kamerdyner, stary stangret i stara również kucharka?
— Czyżby i oni byli w zmowie?
— Oh co do tego to nie, najpoczciwsi to ludzie w świecie, ale stare niedołęgi, którym wszystko wmówić można...
— Mówiłeś pan przed chwilą o dwóch siostrzeńcach?
— Tak, ale jeden się nie liczy.
— Jakto?
— Tamten drugi nie był w łaskach u starego, jak się zdaje i nigdy nie przychodził do pałacu. Niepodobna go podejrzywać. To ten ukochany siostrzeńczyk, faworyt, spiesząc się schwycić sukcesyę dodawał do lekarstw arszeniku, czy innej jakiejś trucizny, której ślady znalezionoby na pewno, jeżeliby wykopano zwłoki i dopełniono autopsyi.
Jak widzimy plotka tak zręcznie rzucona przez Juliana Vendame, rozeszła się szybko i przyjęła ogromne rozmiary.
Najprostsze gadaniny, na żadnej nie oparte podstawie, stają się strasznem oskarżeniem.
— A więc siostrzeniec otrzymał spadek? — zapytał Jodelet.
— Prawdopodobnie, a nawet na pewno... Rozumiesz pan, że nie zrobił by czegoś podobnego ot tak sobie, dla niczego. Łotr pewny był swego. Cała okolica nasza jest oburzona, do najwyższego stopnia.
— Cóż na to mówią służący?
— Nikt ich nigdy nie widzi. Żyją jak niedźwiedzie w swojej jaskini. Zdawałoby się, że boją się pokazać ludziom na oczy i rozmawiać.
W tej chwili kilku klientów weszło do sklepu.
Szynkarz wstał aby im usłużyć.
Jodelet, skończywszy śniadanie, uznał zbytecznem nowe zadawać pytania.
Zapłacił i wyszedł.
— Prawdopodobnie — rzekł do siebie — we wszystkich zakładach tej strony miasta usłyszę toż samo i w tych samych słowach... muszę się o tem zapewnić.
Sklep perukarza znajdował się o parę kroków.
Jodelet pod pozorem odświeżenia włosów wszedł do sklepu. Czytelnicy domyślają się zapewne co usłyszał od wymownego perukarza, podczas gdy pracował nożyczkami.
Wiadomości te jako pochodzące z tego samego źródła, były naturalnie indentycznie też same co i te które posłyszał u handlarza wina.
Nie ma dymu bez ognia!... — rzekł do siebie agent policyjny. — Stare przysłowia zawsze mają słuszność, w głębi tego wszystkiego coś być musi...
Wszedł do jednej z kawiarni Cité, kazał sobie podać szklankę grogu i napisał raport.
Punkt o trzeciej, tak jak mu rozkazano, udał się do gabinetu szefa Bezpieczeństwa i kazał się zameldować woźnemu.
— No i cóż? — zapytał go urzędnik.
— Zdaje mi się — rzekł — że należy zwrócić uwagę na te anonimy, adresowane do pana i do sądu.
— Sprawdziłeś więc istnienie pogłosek oskarżających?
— Tak jest. Wszyscy przekonani są, w okolicy placu Saint-Sulpice, że zbrodnia spełnioną została na osobie hrabiego de Vadans. Może pan raczy rzucić okiem na mój raport... Odpowiem potem na pytania jakie uzna pan za stosowne mi zadać.
Szef Bezpieczeństwa uważnie odczytał raport Jodeleta.
— Istotnie — rzekł ze zmarszczonemi brwiami ukończywszy czytanie — wygląda to bardzo poważnie. Od kogo masz te wyjaśnienia?
— Od dwóch kupców z ulicy Garancière, szynkarza i perukarza; w ich sklepach zbierają się ci ludzie o których wspominałem.
— To dobrze, nie oddalaj się. Zakomunikuję twój raport prokuratorowi Rzeczypospolitej i zażądam od niego instrukcyi... Będę cię potrzebował zapewnie.
— Oczekiwać będę w biurze agentów, na rozkazy pana szefa Bezpieczeństwa.
Jodelet wyszedł, podczas gdy jego zwierzchnik udał się do sądu, i natychmiast wprowadzony do gabinetu prokuratora, rzekł mu:
— Ani minuta nie została straconą. Jeden z moich najinteligentniejszych ludzi, udał się w stronę placu Saint Sulpice, dla zbadania stanu rzeczy, oto jego raport, zawierający rezultat. Przeczytaj pan proszę.
Prokurator Rzeczypospolitej przeczytał pismo Jodeleta.
— Ależ to bardzo ważne... — rzekł — szkoda, że ciało hrabiego de Vadans odwiezione zostało do Compiègne... Gdyby nie to, dziś jeszcze nakazałbym ekshumacyę i autopsyę.
— Nic nie przeszkadza porozumieć się z pańskim kolegą w Beauvais... Pojedziemy do Compiègne... Jeżeli zbrodnia zostanie stwierdzoną, ponieważ spełnioną została w Paryżu, będziemy mogli sprowadzić tu ciało.
Prokurator Rzeczypospolitej wsparł łokcie na biurku, oparł głowę na dłoniach i milczał przez kilka sekund.
— Pozwolisz mi pan zapytać się, o czem myślisz? — rzekł po chwili szef Bezpieczeństwa.
Prokurator podniósł głowę.
— Myślę — odrzekł — że powinniśmy postępować z jak największą ostrożnością, gdyż ostatecznie oskarżenie opiera się jedynie na pogłoskach.
— Bez wątpienia, lecz pogłoski zbyt są rozpowszechnione i zbyt uparte, abyśmy mogli je lekceważyć...
— Jaką jest pańska osobista opinia?
— Jeżeli istotnie Raul de Challins, mieszkając z wujem sam jeden, zamknął umyślnie drzwi pałacu przed lekarzami podczas choroby wuja, tem samem już przyśpieszał śmierć bogatego krewnego, po którym dziedziczył.
— Tak jest, ale nie mamy najmniejszego dowodu, że tak się istotnie rzeczy miały.
— Dowód ten mieć będziemy.
— Koniecznem jest dowiedzieć się prawdy, ale należy przytem strzedz się wejść na fałszywą drogę. Jeden z siostrzeńców hrabiego, jak już panu wspominałem, należy do ciała adwokatów paryzkich, i że ma przed sobą świetną przyszłość..
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść. — Rzekł prokurator Rrzczypospolitej. W drzwiach ukazał się woźny, trzymając w ręku kopertę z żałobną obwódką.


XXXI.

Gilbert otrzymawszy w Morfontaine depeszę Honoryusza uczuł radość.
— Nadeszła chwila wezwania pomocy prawa... — rzekł. — Zbrodnia została spełnioną, pod tym względem nie ma wątpliwości. Brat mój zrobił testament, a testament ten zniknął, dowód to jasny, że aktem tym uznał prawa Genowefy. Prawa te muszą być jej przyznane. Jeżeli żyje, cały majątek hrabiego de Vadans do niej należy. Rzecz ta musi być na jaw wyprowadzoną. Sprawiedliwość ostrzeżona, znajdzie bezwątpienia rozwiązanie zagadki, którego szukam napróżno, i wyjaśni tajemnicę Pontarmé.
Usiadłszy przy biurku Gilbert wziął duży arkusz papieru listowego z szeroką czarną obwódką, i napisał słowa następujące:

„Do prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany.

„Mam zaszczyt podać do pańskiej wiadomości fakta następujące:
„Hrabia Karol Maksymilian de Vadans zmarł w Paryżu w swoim pałacu przy ulicy Garancière.
„Pozostawił znaczny bardzo majątek.
„Baronowa de Garennes, siostra zmarłego, i wicehrabia R aul de Challins, jego siostrzeniec, mają być jutro t. j. w sobotę wprowadzeni w posiadanie sukcesyi, w tym celu wezwani zostali do notaryusza Hervieux, mieszkającego pod nr. 29 na ulicy Bonaparte.
„Pani de Garennes i pan de Challins nie mają żadnego istotnego prawa do majątku, który ma być im oddany.
„Istnieje dziedziczka w prostej linii.
„Dziedziczka ta jest legalną córką hrabiego de Vadans, który z przyczyn niewiadomych, oddalił od siebie to dziecko, i egzystencyę jego w ścisłej zachowywał tajemnicy.
„Jestem być może jedynym człowiekiem znającym prawdę, i uważam za swój obowiązek przeszkodzić uzurpacyi tego spadku.
„ W poparciu mojego twierdzenia, znajdziesz pan dołączoną tu kopię zalegalizowaną aktu urodzenia córki z małżeństwa Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefville.
„Czy córka ta istnieje dotychczas? O tem należy się zapewnić...
„Niczego nie zaniedbam aby to wyśledzić, i nie wątpię, że sprawiedliwość ze swej strony nakaże przedsięwzięcie potrzebnych w tym celu kroków.
„Ośmielam się upraszać prokuratora Rzeczypospolitej o zarządzenie opieczętowania w pałacu przy ulicy Garancière. Nie było testamentu, jak mówią. Jestem w możności dowieść gdy zajdzie potrzeba, że testament był napisany, i dziwna tajemnica, niewytłomaczona, jeżeli nie niedowytłomaczenia, otacza śmierć hrabiego.
„Racz pan przyjąć panie prokuratorze zapewnienie szacunku

„Doktór Gilbert“.
Odczytawszy list powyższy, brat hrabiego Maksymiliana, włożył go w kopertę, wraz z aktem urodzenia Genowefy i napisał:
„Do pana prokuratora Rzeczypospolitej departamentu Sekwany. W jego biurze“.

Nazajutrz opuścił Morfontaine, udając się do Paryża.
Na dworcu Północnym wsiadł do fiakra i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości.
Tam zapytał gdzie się znajduje gabinet prokuratora Rzeczypospolitej, oddał list woźnemu, którego widzieliśmy wchodzącym do gabinetu prokuratora.
— Co to jest? — zapytał ten ostatni.
— Pilny list do pana prokuratora Rzeczypospolitej. Osoba która go przyniosła utrzymuje, że chodzi o rzecz wielkiej wagi.
— Kto jest ta osoba?
— Jakiś pan już nie młody, powierzchowności wzbudzającej szacunek... w grubej żałobie...
— Czy czeka na odpowiedź?
— Nie, odszedł zaraz po oddaniu mi listu.
— Daj mi go.
Woźny podał kopertę prokuratorowi, który spiesznie przeciął ją scyzorykiem i wydobył zawierające się w niej papiery.
Akt urodzenia przedewszystkiem zwrócił jego uwagę. Położył go, przebiegł oczami, i na twarzy jego dał się widzieć wyraz głębokiego zadziwienia, zawołał.
— Ależ to cudowne!
— Cóż to takiego? — zapytał szef Bezpieczeństwa.
— Rzecz całkiem nieprzewidziana, zadziwiająca! Zgadnij pan co mi przysłano. Zresztą nie mógłbyś pan nigdy odgadnąć. Wszak mówiliśmy o sprawie hrabiego de Vadans.
— Tak jest, czy ten list sprawy tej dotyczy?
— Jak nie może być więcej, daje mi on wiadomość niesłychaną prawdziwie! Oto akt urodzenia autentyczny legalnej córki hrabiego, córki, której istnienia nikt nie podejrzywał.
— Cóż to znaczy? — poszepnął szef bezpieczeństwa.
— List dołączony do aktu zapewne nas objaśni.
Odczytał głośno, powoli i wyraźnie te kilka frazesów, któreśmy wyżej przytoczyli.
— I któż podpisał? — zapytał szef bezpieczeństwa.
Doktór Gilbert.
— Nazwisko zupełnie mi nieznane.
— Ani mnie także, zdawałoby się, że to pseudonim.
— Sprawa staje się coraz bardziej tajemniczą...
— Nie takiem jest moje zdanie — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej — zaczynam, jak sądzę, odgadywać. Jeden z dwóch siostrzeńców, wicehrabia de Challins, wiedząc o istnieniu legalnej dziedziczki, zniszczył testament i otruł testatora, postarawszy się o zamknięcie go przed całym światem, aby tajemnica na jaw nie wyszła... Cóż pan o tem myślisz?
— Myślę, że to jest logicznem, a tem samem prawdopodobnem...
— Ale, od kogo pochodzi to ostrzeżenie? Kto to może być ten doktór Gilbert.
— Zapewne lekarz przed którym zwierzył się kiedyś hrabia de Vadans, o urodzeniu córki.
— Co za przyczyna tej tajemnicy otaczającej to urodzenie?
Szef Bezpieczeństwa wzniósł w górę ręce i opuścił je z gestem znaczącym jasno:
— Nie pytaj mnie pan o to. Jakim u licha sposobem miałbym wiedzieć.
— Jak się przekonać, czy ta legalna dziedziczka żyje? — mówił dalej prokurator Rzeczypospolitej.
— Pański korespondent donosi, że rozpocznie potrzebne kroki.
— Z naszej strony również należy działać.
— Masz pan carte blanche... Rozpocznij kampanię ze swymi agentami.
— Właśnie to uczynię, ale poszukiwania będą nadzwyczaj trudne, ponieważ brak punktu wyjścia... Czy nakażesz pan dopełnić aresztowania natychmiastowego Raula de Challins, wszystko wskazuje w nim winnego?
— Nie ma nić pilnego. Nie wiedząc, że go podejrzywają nie będzie się starał wymknąć nam... Zbrodniarz zresztą rzadko zrzeka się korzyści swej zbrodni i chętnie ryzykuje... Jednakże przez ostrożność, każ pan pilnować pana de Challins... Zastanowię się nad tem wszystkiem... Jutro powezmę jakieś postanowienie.
— Do jutra więc? O której godzinie przyjść mam do pana?
— Uprzedzę pana.
Szef Bezpieczeństwa oddalił się.


XXXII.

Od dwóch dni Raul de Challins nie był u baronowej de Garennes.
Czyżby nieobecność ta była skutkiem aresztowania? które oboje z Filipem uważali za nieuniknione i nader blizkie, którego pragnęli z całej duszy, oczekiwali z niecierpliwością? Filip udał się na ulicę Madame w porze obiadowej.
— Czy sądzisz, że go już aresztowano? — zapytała baronowa.
— Zdaje się, że nie... — odrzekł — gdyby policya zeszła do pałacu na ulicy Garancière, Honoryusz z pewnością przyszedł by nas uprzedzić.
— Jakoś się bardzo opóźniają...
— Twoje listy, nie były może dość wyraźne?
— Były napisane tak jak być powinny, i bądź pewna, moja matko, że skutek wywarły...
— Pomyśl, że wprowadzenie w posiadanie majątku mego brata, nastąpić ma jutro...
— Cóż to szkodzi? Jeżeli mój kuzynek weźmie swoją część, z łatwością przyjdzie mu ją odebrać. Zresztą nie dziś to jutro niewątpliwie działać zaczną... Oprócz tego mam zamiar napisać znowu dziś wieczór, i list każę zanieść do gabinetu szefa Bezpieczeństwa.
W tej chwili dźwięk dzwonka oznajmił odwiedziny.
Baronowa i Filip zadrżeli.
W usposobieniu umysłu, w jakiem się oboje znajdowali wszystko ich niepokoiło, najprostsze rzeczy wywoływały pomieszanie.
Oznajmiono Raula de Challins.
Matka z synem zamienili spojrzenia, poczem Filip pospiesznie podszedł na spotkanie krewnego i uściskał mu rękę.
— Co się z tobą stało wczoraj, mój kochany kuzynie? — zawołał. Spodziewaliśmy się zobaczyć cię, i zostaliśmy zawiedzeni w naszem oczekiwaniu.
— To moja wina — odrzekł Raul. — Powinienem był uprzedzić drogą ciotkę, że niepodobna mi było przyjść na obiad...
— Dlaczegóż niepodobna? — rzekła baronowa.
— Jeździłem do Compiègne, aby dać pewne polecenie ogrodnikowi szaletu, powróciłem dopiero o dziewiątej wieczór.
— Ale za to dziś zostaniesz u nas n a obiedzie mój kochany chłopcze? — odrzekła pani Garennes.
— Jeżeli pozwalacie...
— A więc wybornie...
Służący oznajmił, że dano do stołu.
Raul podał ramię ciotce, i zaprowadził ją do sali jadalnej.
Podczas obiadu, baronowa pragnąc ukryć myśli jakiemi umysł jej był zaprzątniony, mówiła bez przerwy; w końcu rozmowa skierowała się na sukcesyę po hrabi de Vadans.
— Lubisz tak bardzo szalet? — zapytała.
— Tak jest moja ciotko, bardzo.
— Przekładasz nad pałac przy ulicy Garancière.
— Nieskończenie.
— Dwie te własności równą mają wartość, jak się zdaje.
— Prawie równą, tak jest, moja ciotko.
— A więc przy podziale weźmiesz sobie szalet a ja zadowolnię się pałacem...
Mówiąc to baronowa myślała.
Spodziewam się mieć jedno i drugie.
— Dziękuję ci moja ciotko — odrzekł Raul — i całem sercem korzystać będę z tak życzliwej propozycyi. Lubię bardzo wieś, szczególniej podobają mi się okolice Compiègne... Tam zamieszkam stale, jak tylko się skończą te nudne interesa sukcesyjne.
— Jakto chcesz się zakopać na prowincyi, w twoim wieku! — zawołał Filip śmiejąc się. — Zostać wieśniakiem. Pewno o tem na seryo nie myślisz...
— Ale owszem przeciwnie, myślę i to bardzo seryo.
— Ależ to jest pomysł z tamtego świata!! Nie przypuszczałem żebyś miał takie dzikie zachcenia.
— Nie jestem wcale dziki; — nie mając jednak wcale zamiaru żyć jak wilk, pragnąłbym pozostać w samotności pracować.
— Pracować! na cóż, kiedy się jest bogatym?
— Aby rozszerzyć kres moich wiadomości, rozwinąć inteligencyę... Czyż to nic nie jest?
— Jestto poprostu niedorzeczne, mój drogi Raulu! — rzekła śmiejąc się baronowa — w twoim wieku samotność jest niemożliwa. Nie bierzesz pod uwagę namiętności i jak się zdaje nie podejrzywasz ich w sobie, ale wezmą one z pewnością górę, i przebudzą cię z tych pięknych marzeń o życiu samotnem. Potem przebudzeniu, przyjdzie nieunikniona nuda i uczujesz, że klasztorne życie nie dla ciebie, powrócisz do Paryża dziś pogardzanego, a od którego zdala żyć nie podobna...
Pan de Challins uśmiechnął się.
— Chcesz nawracać już nawróconego moja ciotko — odrzekł.
— Jakto?
— Chwaląc rozkosze samotności porobiłem pewne zastrzeżenia... Przedstawiałem obraz samotności, to prawda, ale samotności we dwoje.
— Założę się, że myślisz o małżeństwie! — zawołała pani de Garennes...
— Możesz się śmiało założyć moja kochana ciotko, wygrasz zakład na pewno.
— Małżeństwo z miłości?
— Tak jest.
— A ja myślałam, że ty nie wiesz co to namiętność!!
— Namiętność która mnie opanowała, jest spokojna, głęboka, bez burz i trwać będzie zawsze.
— Osoba którą kochasz, zapewne posiada piękne nazwisko, majątek odpowiedni twojemu?
— Przeciwnie, pochodzi z nieznanej rodziny, a całym jej posagiem piękność, wdzięk i niewinność...
— A zatem mezalians?
— Nazwij to jak chcesz, moja kochana ciotko... Określenie nic tu na rzecz samą nie wpływa... Najważniejsza być szczęśliwym... i będę nim.
Pani de Garennes wyciągnęła obie ręce do sufitu.
— Jesteś więc na drodze do szaleństwa, kochany siostrzeńcze! — rzekła — ale w ostatniej chwili zastanowisz się mam nadzieję! Powstrzymasz się naczas! Nie zrobisz tej niedorzeczności!
— Niedorzeczność, czy nie, zrobię ją, i bądź pewna moja ciotko, że przyszłość okaże, że miałem słuszność.
— Rób jak ci się podoba... Ostatecznie żenisz się dla siebie, a nie dla mnie.
Raul nie odpowiedział, lecz uśmiech jego mówił jasno:
— Tak jest, uczynię według mojej woli; nie dbam o tych, którym się to niepodoba...
Jednocześnie baronowa myślała:
— Biedny chłopiec, buduje zamki n a lodzie, nie wie co go czeka...
Zaraz po obiedzie Filip pod pozorem pilnej pracy, studyowania akt, pożegnał się z matką i kuzynem.
— Do jutra, u notaryusza na ulicy Bonaparte — rzekł mu Raul — punkt o dwunastej.
— Będziemy tam z matką niezawodnie... — odrzekł adwokat.
Wyszedł i szybko skierował kroki ku ulicy d’Assas.
Julian Veadame oczekiwał go i powitał słowami:
— No cóż, panie, czy już jest w cieniu?
— Jeszcze nie...
— Jakto? czy pan baron jest tego pewny?
— W tej chwili z nim się rozstaję... jedliśmy razem obiad u matki.
Kamerdyner wzruszył ramionami z miną zirytowaną.
— To prawdziwie obrzydliwe, jak ta policya jest dziś urządzoną!! — rzekł — istotnie łotry biorą górę na świecie!!! Może jeszcze pozwolą mu odebrać suk— Nic nie ma dotychczas straconego, ani nawet zepsutego. Od dziś do jutra do południa, wiele się rzeczy może się wydarzyć... Bądź gotów Julianie.
— Pa n mnie gdzie posyła?
— Tak, zaniesiesz natychmiast list.
— Na pocztę?
— Nie, do Prefektury Policyi.
— Zrozumiano... Niech pan pisze, za dwie minuty będę gotów...
Filip wszedł do swego gabinetu, zapalił świecę, i na papierze bez znaków, nakreślił zmienionym charakterem słowa następujące:

„Obywatelu szefie Bezpieczeństwa!

„Co prawda dziennniki napadające na policyę grubo mają słuszność. Jestto instytucya wyszła z mody, która już się zestarzała. Ma oczy aby nie widzieć, uszy aby nie słyszeć, i nie wie albo nie chce wiedzieć, o czem głośno mówią w okolicy placu Saint Sulpice. Wicehrabia Raul de Challins (oh! ta szlachta!) — niewątpliwie otruł swego wuja, hrabiego de Vadans, mieszkającego na ulicy Garancière, co mu nie przeszkadza spacerować z nosem podniesionym w górę zupełnie spokojnie, i naturalnie nie przeszkodzi mu jutro, w sobotę, odebrać u notaryusza swoją część sukcesyi.
„Prosty robotnik, pokorny proletaryusz, oskarżony albo tylko posądzony o podobny fakt, oddawna byłby pod kluczem!...

„Przyjaciel legalności i prawa“.

Filip włożył list w kopertę. W chwili kiedy kończył pisać, Julian ukazał się na progu gabinetu.
— Jestem gotów, panie baronie — rzekł.
— List ten odnieś do biura szefa Bezpieczeństwa. Trzeba żeby otrzymał go dziś wieczór jeszcze, albo co najmniej jutro, bardzo rano.
— Dobrze panie baronie.
Julian wziął list i wyszedł.
Zbliżywszy się do Prefektury Policyi, zatrzymał się, zapytując siebie, czy nie byłoby nierozsądnem samemu list wręczać?
— Nie — odpowiedział sobie po namyśle — nic nie ryzykuję. — Wiem przecie jakie są obyczaje w tem miejscu. Potrzebuję jedynie wejść na podwórze Permanence, wskażą mi skrzynkę do listów, wyłącznie służącą do korespondencyi osobistych szefa Bezpieczeństwa... Wsunę tam kopertę, i nikt na mnie nie zwróci nawet uwagi... No chodźmy!...
I Vendame bez wahania zbliżył się do kraty Permanance. Stało się tak jak przewidział. Agent zapytał go czegoby chciał, a po odpowiedzi wskazał mu skrzynkę. Kamerdyner włożył w nią list i powrócił na ulicę d’Assas.
— Panie baronie — rzekł — czy pan baron ma jeszcze co do rozkazania?
— Nie, już nic więcej.
— Takim razie, życzę dobrej nocy panu baronowi. Położę się do łóżka i spać będę snem niewinności.


XXXIII.

Jeśli Raul gorąco pragnął zobaczyć Genowefę, z niemniejszą niecierpliwością młode dziewczę oczekiwało chwili widzenia się; ponieważ jednak, żadnej nie miała wątpliwości, co do zapewnień pan a de Challins, najzupełniejsze pokładała w nim zaufanie, i czuła się kochaną, uzbroiła się przeto w odwagę i rezygnacyę.
Odwagi i rezygnacyi potrzebowała bardzo wiele, gdyż od chwili ostatniej rozmowy Raula z paniami de Brennes, owej rozmowy, którą czytelnik pamięta, życie stało się nieznośnem w pałacyku na ulicy Saint-Dominique. Szczególniej dla Genowefy; gdyż Leonida zawiedziona, upokorzona, zdenerwowana, mściła się za swoją przygodę na pannie do towarzystwa, i często doprowadzała aż do zuchwalstwa manifestacye złego humoru.
Biedne dziecko cierpiało jak męczennica.
Córka Gilberta de Vadans i Joanny de Viefville, Genowefa, czuła buntującą się pod ciosami obelg szlachetną krew płynącą w jej żyłach, lecz nie śmiała skarżyć się, ani nawet odpowiadać.
— Trzeba czekać cierpliwie — mówiła sobie — myśleć o przyszłości, starać się zapomnieć o tem co się dziś dzieje.
Najczęściej, ile razy to było moźliwem ukrywała się w 6woim pokoju; tam dawała ulgę sercu i swobodnie płakała, myśląc o Raulu, przyjacielu, narzeczonym, zbawcy...
Jednakże pewnego dnia rano wyczerpana z sił, zraniona aż do głębi duszy brutalnością Leonidy, postanowiła napisać do Raula z prośbą aby bez zwłoki wyrwał ją z tego domu, w którym jak gdyby palono ją na wolnym ogniu.
Po krótkiej walce z myślą uczynienia młodego człowieka powiernikiem swych cierpień, i żądania od niego ratunku, boleść wzięła górę.
Poszła do swego pokoju, zamknęła się na klucz i napisała list w tych słowach:

„Panie Raulu!

„Od dnia w którym uznałeś za stosowne odebrać nadzieję pannie de Brénnes, życie stało się dla mnie w tym domu niemożliwem.
„Jeżeli by tylko o mnie samą chodziło, milczałabym, lecz w każdej chwili słyszę imię pańskie wymawiane z wyrazem nienawiści, słyszę dodawane do tego imienia pogardliwe epitety, i to stanowi dla mnie mękę ponad moje siły...
„Można by sądzić, że panna Leonida, odgadła naszą tajemnicę i wie, że moje serce należy do pana, każde bowiem jej słowo, zdaje się mieć na celu znieważanie mojej miłości... To okrucieństwo i nikczemność...
„Upadam pod ciężarem oburzenia ogarniającego moją duszę... Jeżeliby stan ten rzeczy miał się przedłużyć, przestanę panować nad sobą, i zniewagą od powiem aa zniewagę...
„Zanim ośmieliłam odezwać się z tem do pana, walczyłam długo... lecz zostałam zwyciężoną...
„Ty którego kocham, ty który mnie kochasz, przyjdź w pomoc biednej dziewczynie, żyjącej tylko dla ciebie... U ratuj mnie... Mam nadzieję i czekam....

„Genowefa“.

Po napisaniu tego listu, nowa walka rozpoczęła się w umyśle młodej dziewczyny.
— Czyż to co czynię nie jest występnem? — pytała siebie — czyż mogę być pewną, że tak postępując nie przekraczam granic przyzwoitości? Raul powiedział, że mnie kocha i wierzę mu... ale czyż mam prawo narzucać mu sposób postępowania, jeżeli list mój rozgniewa go?
Mówiąc to, Genowefa wkładała list w kopertę i pisała adres.
Zaledwie skończyła, rozległ się odgłos dzwonka.
Genowefa drżąc cała wsunęła list do kieszeni i udała się na wezwanie panny de Brénnes.
— Dzwoniłam dwa razy — rzekła Leonida ostrym tonem.
— Słyszałam tylko raz jeden — — odpowiedziała Genowefa i przychodzę...
— Gdzieś była?
— W moim pokoju.
— Od pewnego czasu zanadto uczuwasz potrzebę samotności... — rzekła ostrym głosem córka margrabiny. — Nie dla tego abyś się zamykała w swoim pokoju przyjęłam cię do służby, nie zapominaj o tem!...
Powiedzieliśmy już, że cierpliwość Genowefy była na schyłku. Napastnicza gwałtowność z jaką Leonida się do niej odezwała, doprowadziła ją do uczynienia pogardliwego ruchu ramionami, którego nie była wstanie całkiem ukryć.
Leonida ruch ten spostrzegła i zbladła ze złości.
— Cóż to na Boga — zawołała — pozwoliłaś sobie wzruszyć ramionami?!
— Bardzo być może — odpowiedziała Genowefa, której oczy okryły się łzami — źle może uczyniłam, lecz zechciej pani pamiętać, że choć jestem u niej na służbie, nie jestem służącą... Racz więc postępować ze mną odpowiednio, gdyż nie pozwolę się upokarzać...
Blada przed chwilą twarz Leonidy, okryła się nagle czerwonością.
— Zapominasz się Genowefo! — rzekła świszczącym głosem — zapominasz nietylko o uszanowaniu ale i o wdzięczności! Zdajesz się nie pamiętać, że jesteś u tych którzy cię przytulili w chwili kiedy miałaś popaść wraz z twojemi w ostatnią nędzę, i że rodzice twoi dali nadali nam prawo robić z tobą co nam się podoba. Na przyszłość nie zapominaj się, radzę ci, jeżeli się to raz jeszcze powtórzy, zostaniesz wypędzona.
Łkania które Genowefa napróżno powstrzymać usiłowała wybuchły.
— Nie idzie tu o płacz — mówiła dalej Leonida — ale o posłuszeństwo. Weź książkę, która tam leży i czytaj głośno dalej to coś wczoraj zaczęła. Prędzej... Czekam!
Genowefa czyniąc heroiczne wysilenie, wstrzymała łkania i wyciągnęła chustkę z kieszeni aby otrzeć łzy spływające po twarzy. Nagłość tego ruchu spowodowała, że list do Raula który miała w kieszeni wypadł na dywan, zanim się spostrzegła.
Nic nie uchodziło badawczego wzroku Leonidy.
— Co to za list? — zapytała.
Genowefa zaczerwieniła się i szybko podniosła kopertę.
— Co to za list? — powtórzyła rozkazującym tonem.
— List do mojej matki — wyjąknęła Genowefa z widocznem pomięszaniem.
Pomieszanie to zdradziło biedną dziewczynę.
Panna de Brénnes odgadła, że Genowefa nie powiedziała prawdy.
— Odkądże to — rzekła — pisujesz do rodziców nie uprzedziwszy matki mojej albo mnie? Miałaś zwyczaj pokazywać nam swoje listy a nie chować je po kieszeniach! Chcę zobaczyć ten list. Pokaż mi go...
— Nie, pani, nie pokażę... — odrzekła Genowefa niemal pewnym głosem.
— Odmawiasz?
— Odmawiam.
— I dla czego, jeśli łaska?
— To co piszę do mnie należy...
Leonida zdumiała się z zadziwienia. Co za przyczyna mogła być tej zmiany tak wielkiej i tak niespodzianej, w tem dziecku tak skromnem i pokornem dotychczas? Zaduszona prawie gniewem zakrzyknęła:
— Przypomnij sobie, że jesteś tylko płatną służącą, i kiedy rozkazuję musisz być posłuszną.
W tej chwili margrabina weszła do pokoju.
— Cóż się tu dzieje — zapytała. — O co chodzi?
— O list napisany przez Genowefę (tak przynajmniej utrzymuje) który jej wypadł z kieszeni — odrzekła Leonida. — Chcę ten list zobaczyć... Ona odmawia... Upiera się przy odmowie... Czyż to naturalne? czyż to można tolerować?
— Naturalnie że nie... — odrzekła pani de Brénnes, potem zwracając się do Genowefy dodała: Masz zwyczaj, pokazywania nam listów do rodziców, nigdy nic przeciwko temu nie miałaś. Dlaczegóż dziś się buntujesz? Opór ten jest dziwny, tajemnica niedowytłomaczenia... Pokaż mi ten list...
— Nie pani... — rzekła Genowefa — nie pokażę go, zarówno pani, jak i pannie Leonidzie... Nie rozporządzam swoją osobą, ani czynami, ale chcę zachować przynajmniej swobodę myśli...
— Kłamie! kłamie! — rzekła Leonida piskliwym od gniewu głosem. — List ten nie jest do matki adresowany! W tem się ukrywa jakaś tajemnica, którą trzeba poznać.
— Nikt jej wiedzieć nie będzie! — odrzekła Genowefa drąc kopertę, potem otworzyła okno, i rzuciła na ulicę kawałki papieru, które wiatr porwał i poroznosił na wszystkie strony.
Leonida chciała mówić.
Margrabina ruchem ręki nakazała jej milczenie.
— Genowefo — rzekła — niegodny czyn którego się dopuściłaś dowodzi, że kłamiesz! Ten list przez ciebie podarty, nie był do matki pisany... Rodzice twoi nadali mi prawo i obowiązek czuwania nad tobą, widzę że obowiązku tego nie spełniłam, ponieważ nie myślałabyś ukrywać rzeczy, do której mogłabyś się przyznać... Dotychczas, za wiele pozostawiałam ci wolności, żałuję tego... Odtąd mniej będziesz jej miała i postaram się poznać tę tajemnicę, mogącą prawdopodobnie skompromitować twój honor i dobrą sławę mojego domu.
— Uspokój się pani! — odrzekła z dumą Genowefa podnosząc głowę. — Ani o mój honor ani o sławę swego domu, nie potrzebujesz się obawiać.
— Życzę sobie tego więcej aniżeli spodziewam, i napiszę do twoich rodziców zdając im sprawę z twe go postępowania. Od kilku dni spostrzegam w tobie chęć buntowania się, zachcenia niepodległości, które są całkiem w niezgodzie, z zależnością twego stanowiska. Postaraj się ażeby to drugi raz się nie powtórzyło! Powróć do tego czem byłaś, inaczej będę zmuszoną rozstać się z tobą. Staraj się mieć to na myśli.
Genowefa płakała już nie z boleści ale z gniewu.
Zdawało jej się, że upokarzając ją, depcząc nogami, podejrzywając o coś przynoszącego ujmę honorowi, ją, narzeczonę Raula, — pani de Brénnes jego samego znieważała.
— Otrzyj te śmieszne łzy — rzekła ostro margrabina i nie zapominaj mego ultimatum! Odejdź!
Młoda dziewczyna powróciła do swego pokoju.
— O Raulu, Raulu! — mówiła wśród łkań — kiedyż mnie wydobędziesz z tego przeklętego domu!


XXXIV.

Podczas gdy w pałacyku na ulicy Saint Dominique odegrywała się tylko co opisana scena, pani de Garennes z Filipem udali się na ulicę Bonaparte na czas jakiś przed godziną oznaczoną na zebranie się spadkobierców. Wezwani na dwunastą przybyli o kwadrans wcześniej.
Filip bardzo był blady. Rysy jego wyrażały niepokój.
Nic nie dozwalało mu przypuszczać, żeby Raul miał już być uwięzionym. Od rana, Julian Vendame chodził tam i z powrotem około pałacu przy ulicy Garancière.
Około dziesiątej ujrzał wychodzącego wicehrabiego de Challins, i nie straciwszy ani minuty, uprzedził o tem swego pana.
A więc według wszelkich pozorów Raul swobodnie chodził po Paryżu, nie będąc wcale niepokojonym.
Baronowa więc z synem znajdowali się u notaryusza Hervieux, który zajęty w swoim pokoju układaniem punktów jakiegoś kontraktu ślubnego, nie mógł ich przyjąć natychmiast i prosił aby zaczekali.
W samo południe starszy dependent notaryusza wszedł do salonu i oświadczył im, że pan Hervieux oczekuje ich.
Filip i jego matka przez chwilę mieli nadzieję. Raula nie było dotychczas.
Notaryusz grzecznie powitawszy nowoprzybyłych, zapytał:
— Pan de Challins jeszcze nie przyszedł?
— Nie panie — odpowiedział pisarz.
— To mnie dziwi... — rzekł Filip — kuzyn mój zwykle nadzwyczaj jest akuratnym.
— Dotychczas spóźnił się dopiero o pół minuty — rzekł pan Hervieux z uśmiechem, jeszcze to nic wielkiego.
— Pewno zaraz przyjdzie... — rzekła baronowa.
W chwili kiedy wymawiała te słowa, drzwi gabinetu otwarły się i wszedł Raul.
— Proszę przebaczyć mi to mimowolne opóźnienie — rzekł — ale to nie moja wina... Jechałem w powozie... Koń przewrócił się łamiąc hołoble. Musiałem dokończyć drogi pieszo.
— Jesteś pan zupełnie wytłomaczony panie wicehrabio — rzekł notaryusz — racz pan zająć miejsce. Zajmijmy się więc naszym interesem.
Raul usiadł obok ciotki.
Pan Hervieux rozłożył arkusz papieru stemplowego, rzucił nań okiem i zaczął mówić:
— Wartości z których się składa sukcesya ś. p. hrabiego Maksymiliana de Vadans, nieodżałowanego mego klienta, reprezentują sumę siedmiu milionów, trzysta siedemdziesiąt siedem tysięcy dziewięćset dwadzieścia dziewięć franków, sześćdziesiąt pięć centymów. Oprócz tego dwie nieruchomości stanowią również część sukcesyi, mianowicie pałac przy ulicy Garancière, i majątek ziemski w Compiègne. Majątek i pałac ocenione są każde w okrągłych cyfrach, po trzykroć sto tysięcy franków.
— Ciotka moja życzy sobie, aby pałac przy ulicy Garancière wszedł do jej działu... Co do mnie wezmę majątek w Compiègne.
— Wybornie — rzekł notaryusz — nic łatwiejszego jak to urządzić... Sukcesya podzieloną być ma na trzy części...
— Jakto na trzy części! — zawołała baronowa — wszak dwóch jest tylko sukcesorów, ja, jako siostra zmarłego i mój siostrzeniec Raul, syn drugiej jego siostry.
— Pani baronowa zapomina, że pan de Vadans, oprócz dwóch sióstr miał jeszcze brata...
— Gilberta... Nie, nie zapominam o tem wcale... Ale on umarł w Ameryce, osiemnaście lat temu... Nikt o tem nie wątpi.
— Nikt o tem nie wątpi, ale nic tego nie dowodzi — odrzekł notaryusz. — Mamy tylko deklaracye nieobecności, lecz część nieobecnego, będzie mogła być podniesioną dopiero po trzydziestu latach, od czasu zniknięcia, chyba jeżeli przed tym terminem złożony zostanie autentyczny akt zejścia... Pan Filip de Garennes, jako adwokat, wie o tem tak dobrze jak i ja...
— To prawda — odezwał się Filip — nie wiedziałem tylko, że nie ma dowodu śmierci mojego wuja.
— Nie ma go dotychczas, a zatem powtarzam, sukcesya dzieli się na trzy części...
Baronowa z synem zamienili spojrzenia, w których malowało się uczucie zawodu.
Notaryusz zabierał się rzecz swoją dalej prowadzić, gdy zapukano z żywością do drzwi gabinetu.
— Proszę wejść — rzekł notaryusz z gestem niecierpliwości.
Starszy dependent ukazał się z twarzą wzburzoną.
— Co tam takiego?
— Pan prokurator Rzeczypospolitej, z szefem Bezpieczeństwa... Proszą o przyjęcie ich natychmiast pomimo wszelkich choćby najpilniejszych spraw — rzekł dependent.
Filip i pani de Garennes zamienili spojrzenia tym razem wyrażające zadowolenie.
— Prokurator Rzeczypospolitej i szef Bezpieczeństwa u mnie!... — zawołał notaryusz. — Cóż za interes sprowadza tych panów?
Drzwi pozostały otwarte. Prokurator ukazał się w nich.
— Odpowiem panu w dwóch słowach — rzekł kłaniając się notaryuszowi. — Przychodzimy tu w imieniu prawa.
Mówiąc prokurator ukłonił się baronowej i mówił dalej:
— Bardzo żałuję, że interwencya nasza musi mieć miejsce wobec pani, ale nie wybieraliśmy ani miejsca ani godziny... Nagłość sprawy nakazuje to nam.
Filip odezwał się:
— Pozwól pan zapytać się, czy matka moja i ja nie moglibyśmy oddalić się?
— Nie kochany adwokacie; proszę pana pozostać — obecność pańska może być konieczną, ale wkrótce wolność zostanie panu powróconą... Pan de Challins znajduje się tu, nieprawdaż?
Raul zdziwiony, postąpił kilka kroków i odpowiedział:
— Tak panie, jestem tu.
— Mam zadać panu kilka pytań.
— Służę panu...
— Byłeś pan obecny przy ostatnich chwilach życia pańskiego wuja, hrabiego de Vadans?
— Tak panie.
— Mieszkałeś pan w pałacu?
— Tak.
— Byłeś pan zwykle sam w jego pokoju?
— Bardzo rzadko opuszczałem pokój mego wuja od początku choroby.
— Pielęgnowałeś go pan ciągle?
— Było to moim obowiązkiem i szczęśliwy byłem mogąc go wypełniać.
— Te ciągłe starania spełniałeś pan sam jeden?
— Tak jest, prawie zawsze sam.
— Dla czego? Czyż nie było służących... zaufanego kamerdynera?
— Przez czas ostatnich kilku tygodni, poprzedzających śmierć, mój wuj z trudnością znosił obecność Honoryusza swego kamerdynera, pomimo, że nie wątpił o jego przywiązaniu i wierności.
— A zatem hrabia de Vadans, wyjawił panu ostatnią swoją wolę?
— Tylko pod jednym względem...
Filip i jego matka zadrżeli. Jakaś niespokojność poczęła ogarniać ich umysł.
— Jakaż to była ta ostatnia wola? — zapytał prokurator.
— Aby po śmierci ciało odwiezione było do Compiègne i pochowane w grobie familijnym.
Pani de Garennes i Filip odetchnęli.
— Czy to wszystko? — zapytał prokurator.
— Tak, wszystko.
— Jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— Hrabia de Vadans nie powiedział panu, że zrobił testament?
Baronowa i adwokat znowu poczuli dreszcz przechodzący po skórze. Filip zapytywał siebie, czy czasem duplikat testamentu, nie znajduje się w rękach prokuratora.
Raul odrzekł z żywością:
— Nic mi o tem nie wspominał. Ze wszystkiego wnoszę, że nie napisał testamentu... Robiliśmy wraz z Honoryuszem poszukiwania we wszystkich sprzętach jego pokoju, żadna szuflada nie była zamkniętą.
— I nic pan nie odkryłeś?
— Nic zupełnie... Zdaje mi się zresztą, że gdyby testament, był napisany byłby zdeponowany u notaryusza mego wuja.
Po chwili milczenia prokurator Rzeczypospolitej odezwał się:
— Czy w chwili śmierci, lub podczas choroby, czy też nakoniec w epoce poprzedniej, pan de Vadans nigdy nie dał panu do zrozumienia, że istnieje spadkobierca, którego prawa mają pierwszeństwo przed prawami pańskiej ciotki i pana samego?
— Nigdy panie.
Prokurator zwrócił się ku baronowej:
— A czy pani, swojej siostrze, nie wspominał nigdy o czemś podobnem?
— Oddawna, rzadko tylko bardzo widywałam mego brata — odpowiedziała pani de Garennes. Charaktery nasze mało z sobą sympatyzowały... Maksymilian nie zwierzał się z niczem przedemną... Ale rodzina nasza nie jest liczną i jedyni jej reprezentanci tu się znajdują...
— Przyznać należy, że tajemnica dobrze była utrzymaną!
Słowa te pozostawiły Raula zupełnie spokojnym, lecz wywołały głęboki niepokój w pani de Garennes i w Filipie.
— Miałże by być testament, o którym ja bym nie wiedział? — zawołał notaryusz.
— My o tem nie wiemy — odrzekł prokurator — lecz wiemy, że jest sukcesor w prostej linii, którego prawa nie podlegają zaprzeczeniu i który bez żadnej wątpliwości zajmuje miejsce sukcesorów kolateralnych.
Słowa te wywołały piorunujące wrażenie.
Raul był zdumiony.
Baronowa i Filip uczuli zawrót głowy.
Oboje jednak zbyt byli mistrzami w sztuce udawania. Niepokój i przerażenie ukryli pod pozorem prostego zadziwienia.
— Słuchając pana, panie prokuratorze Rzeczypospolitej, zdawałoby się, że tu idzie o legalne dziecko — rzekł notaryusz. — A wszakżeż to być nie może.
— Dla czego?
— Hrabia Maksymilian de Vadans nie miał nigdy dzieci.
— Mylisz się pan, hrabia de Vadans miał córkę.
— Córkę! — zawołali interesowani jedni z niekłamanem zadziwieniem, inni ze zdumieniem cudownie odegranem.
— Córkę! — powtórzył notaryusz.
— Tak.
— Córkę więc naturalną?
— Przeciwnie najzupełniej legalną, urodzoną w Compègne 17 grudnia 1863 roku z hrabiego Karola-Maksymiliana de Vadans i Joanny de Viefviile jego żony, i zapisaną pod tą samą datą w księgach stanu cywilnego.
— Zdaje mi się, że marzę! — rzekł pan Hervieux — Jakto, żeby o tem nic nie wiedziano w rodzinie i w domu hrabiego. Wydaje mi się to niepodobnem.
— Rzeczywiście! — poparła baronowa z czelnością — w 1863 bardzo często widywałam mego brata i bratowę, a nigdy o przyjściu na świat dziecka ale słyszałam.
— Nie ma nic bardziej rzeczywistego jednakże — mówił prokurator — fakt ten stwierdzony jest autentycznym aktem. Oto ten akt:
Podał notaryuszowi arkusz papieru stemplowego przysłany mu przez doktora Gilberta.
— Jestto — dodał — akt urodzenia córki hrabiego de Vadans; hrabia podpisał oryginał wraz z dwoma świadkami... Powtarzam, że autentyczność tego aktu żadnej nie podlega wątpliwości.
Filip słuchał, a słuchając czuł, że zaczyna mu brakować gruntu pod nogami. Jednakże usiłował szukać ratunku.
— Jestto akt urodzenia, to prawda — rzekł nagle słabym głosem — należy uznać oczywistość... dziecko przyszło na świat... lecz to dziecko, czy żyje dotychczas? Co się z niem stało? Jeżeli żyje, gdzie się znajduje?
— Tego nie wiemy, kochany adwokacie — odrzekł prokurator Rzeczypospolitej, mogę dodać jednakże, że osoba przez pośrednictwo której akt ten dostał się do moich rąk, czyni w tej chwili poszukiwania potrzebne do odszukania córki hrabiego de Vadans; z naszej strony, szukamy także...
— Dla czego mój wuj ukrył to dziecko?
— Z powodów których nie znamy, i o których wcale nie wydawalibyśmy sądu, gdybyśmy je znali... Sytuacya więc przedstawia się w sposób następujący: Legalna córka, dziedzicząca z prawa, przypuszczalnie żyje — aż do przeciwnego więc dowodu, żaden podział majątkowy miejsca mieć nie może. Kolateralni staną się spadkobiercami jeśli okażą akt zejścia córki hrabiego de Vadans.
— Szczerze pragnę, żeby dziecko zostało odnalezione i weszło w posiadanie majątku... — rzekł Raul.
Podczas gdy mówił, prokurator bystro patrzał mu w oczy z wyrazem szczególnie niedowierzającym.
— Musimy więc tylko uchylić głowy... — rzekł Filip — upadający pod ciężarem tego ciosu. Oddalmy się moja matko.
— Chwilę jeszcze, proszę — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — Kwestya sukcesyi jest rozwiązaną, na teraz przynajmniej... Lecz pozostaje jeszcze inna ważniejsza, o której musiemy pomówić.
— O co chodzi? — zapytał notaryusz.
— Od czasu śmierci pana de Vadans, dziwne pogłoski, smutnej natury plotki, krążą w okolicy pałacu hrabiego de Vadans, a odnoszą się do jego śmierci. Pogłoski te w rozmaitej formie dochodziły do sądu i zaniepokoiły go... Obowiązkiem naszym przekonać się o ile one opierają się na rzeczywistej podstawie.
— Objaśnij pan nas — rzekł Raul — jakiej natury są te pogłoski?
— Czyż one nie doszły do pańskich uszu?
— Nie panie.
— Opowiem je panu w czasie właściwym. Na teraz proszę pana, panie de Challins, abyś mi towarzyszył do Compiègne, jak również panią de Garennes i jej syna...
— Do Compiègne? — zapytał Raul zadziwiony.
— Tak, aby być obecnymi przy ekshumacyi ciała pana de Vadans, które zostanie przewiezione do Paryża, i poddane autopsyi...
Raul zbladł.
— Ekshumacyi!... autopsyi! — zawołał — sądzisz więc pan, że mój wuj nie umarł naturalną śmiercią?
— Nie sądzimy, chcemy tylko dowiedzieć się...
— Przypuszczasz pan, że zbrodnia została spełnioną?
— Jeżeli można powołać się na opinię publiczną, zbrodnia jest niewątpliwą...
— Ależ w takim razie — zawołał Raul gwałtownie — mnie może podejrzywają, mnie oskarżają?...
— A toż dla czego? — zapytał prokurator suchym tonem. — Dlaczegóż by pana miano podejrzywać, a nie kogo innego?
— Dla tego, że mieszkałem z moim wujem, dla tego, że nie opuszczałem go podczas choroby, że pielęgnowałem go sam jeden prawie... Au! to ohydne, przerażające!
Filip zbliżył się z hypokryzyą wziął obie ręce Raula:
— Uspokój się kochany kuzynie — rzekł słodkim głosem. — Nie może być nic przykrzejszego nad to co się stało, przyznaję, że nic niedorzeczniejszego nad te pogłoski niewiadomo zkąd powstałe, i przez kogo rozpuszczane. Ale koniec końcem czegóż się obawiasz? Koniecznem jest dla twego i mego honoru gdyż jesteśmy solidarni, ażeby opinii publicznej zadać formalne zaprzeczenie, a zaprzeczenie to wyjdzie na jaw skutkiem śledztwa, które ma nastąpić, śledztwa, którego powinniśmy żądać, gdyby nie miało mieć miejsca...
— Masz słuszność mój kuzynie — odrzekł Raul cokolwiek uspokojony słowami Filipa, — trzeba koniecznie rzecz tę wyjaśnić... Wiedząc o podejrzeniu ciążącem na mnie, żyć bym nie mógł. Panie prokuratorze Rzeczypospolitej jestem na pańskie rozkazy...
— Czy moja obecność w Compiègne, koniecznie jest potrzebną? — zapytała baronowa, pragnąc uniknąć tej podróży w tak przykrych mającej się dopełnić i w tak niemiłych okolicznościach.
— Tak jest, bezwarunkowo nie mógłbym uwolnić pani od towarzyszenia nam.
— Mamy powóz na dole, powóz ten zawiezie nas moją matkę, kuzyna i mnie na dworzec Północny, gdzie staniemy jednocześnie z panami.
Prokurator poruszył głową.
— Prosiłbym pana de Challins aby mnie nie opuszczał — odpowiedział — po drodze mam mu zadać kilka pytań...
Formuła ta, jak się czytelnicy domyślają, ukrywała chęć nie tracenia z oczu młodego człowieka, nie aresztując go jednak oficyalnie.
Filip i baronowa zeszli pierwsi i wsiedli do najętego powozu, którym przyjechali.
Prokurator Rzeczypospolitej powiedział słów kilka na ucho notaryuszowi, wyszedł z gabinetu z Raulem i szefem Bezpieczeństwa, prosił ich żeby zabrali miejsce w powozie i sam usiadł przy nich.
Udano się do dworca Północnego.
Powóz baronowej jechał o sto kroków naprzód.
— I cóż moja matko — zapytał Filip — co myślisz o tem wszystkiem co się dzieje?
— Myślę — rzekła pani de Garennes, że po waryacku rozpocząłeś niebezpieczną partyę i przegrywasz ją! Potrzebnem było usuwać testament, i robić to coś ty robił, żeby doświadczyć zupełnego zawodu, i upadku wszystkich naszych nadziei.
— Czy obawiasz się matko?
— Szczerze mówiąc, tak jest, obawiam się...
— Czego?
— Nieznanego, nieprzewidzianego, przypadku, wszystkiego nakoniec... Szukam zkąd spadnie cios który nam grozi... Jakąż to tajemniczą drogą ten akt urodzenia dostał się do rąk prokuratora Rzeczypospolitej?
— To właśnie o czem dowiedzieć się należy! Gdybyśmy to wiedzieli, mielibyśmy rozwiązanie za gadki, i moglibyśmy przeszkodzić, krokom jakie będą czynione... Ostatecznie nie ma czego rozpaczać... Nikt nie wie dotychczas, czy córka mego wuja żyje... Zaczną jej poszukiwać, ale bez żadnych wskazówek, bez bussoli... A my, my wiemy gdzie ją znaleźć... I to stanowi naszą siłę...
— To prawda — rzekła baronowa — papier dodany do testamentu objaśnia nas, że Genowefa została powierzoną, wieśniakom w Nanteuil-le Haudoin.
— Rodzinie Vendame... a Julian mój lokaj, jest właśnie synem tych Vendamów... Przez niego dowiem się co się stało z Genowefą... Jeżeli żyje, potrzeba aby była nam użyteczną, lub też żeby zniknęła bez śladu... Biorę to na siebie... Ostatecznie nie wyrzekam się sukcesyi, moja matko, gotów jestem do walki, i liczę na zwycięztwo. Nie potrzebuję już kłopotać się o Raula i zajmę się wyłącznie Genowefą.
Ostatnie słowa wymówił głosem tak okrutnym, że baronowa uczuła dreszcz przebiegający ją od stóp do głowy.
— Mówiłeś przed chwilą o zniknięciu Genowefy? — rzekła z widoczną niespokojnością.
— Naturalnie...
— Mam nadzieję, że nie zamierzasz...
Pani de Garennes zatrzymała się.
Usunąć ją... — dokończył Filip śmiejąc się i podkreślając wyraz usunąć. — Nie obawiaj się moja matko, nie myślę o tom wcale...
I dodał cichym głosem:
— Nateraz przynajmniej... Przedewszystkiem chcę ją wynaleźć... Później zobaczę jak trzeb a będzie postąpić...
— Strzeż się — wyszeptała pani de Garennes.
— Czego?
— Niebezbieczna to gra i straszna...
— Nie odstąpię jednakże partyi... Mam w ręku wszystkie atuty... zacząłem, pójdę do końca...
Powóz zatrzymując się, przerwał rozmowę...
Przyjechano do dworca Północnego.
Filip wysiadł, pomógł wysiąść matce i zapytał urzędnika o czas odejścia pociągu. Trzeba było piętnaście minut oczekiwać na odejście pierwszego pociągu do Compiègne. Baronowa z synem weszła do sali pasażerskiej.
Ani jednego słowa nie zamieniono w powozie, w którym znajdowali się: prokurator Rzeczypospolitej, Raul de Challins i szef Bezpieczeństwa.
Raul pod ciosem oskarżenia, niepewnego lecz strasznego, które czuł ciążącem na sobie, stał się ponurym.
Chociaż nic nie miał sobie do wyrzucenia, ani w czynach, ani nawet w myśli, chociaż nie rozumiał jakim sposobem postępowanie jego dawać mogło powód do posądzenia, nie mniej jednakże uczuwał głęboki niepokój i przerażenie.
Napróżno mówił sobie i powtarzał:
— Autopsya przekona, że te pogłoski o śmierci mego wuja są potwarzą.
Postawa jego i wyraz twarzy, studyowane przez dwóch urzędników sądowych, wlewały w nich niemal pewność winy, powstałej w ich umysłach wskutek kłamliwych plotek i potwarczych denuncyacyi.
Od czasu do czasu zamieniali spójrzenia, zdające się mówić.
— Winnym jest, to oczywiste!...
Na dworcu spotkali Filipa i baronowę.
Prokurator Rzeczypospolitej, kazał się zaprowadzić do naczelnika stacyi i otrzymał od niego upoważnienie zajęcia miejsca natychmiast, wraz z osobami towarzyszącemi mu w przedziale pociągu mającego iść do Compiègne.
Po kilku minutach odgłos świstawki dał sygnał do odjazdu.
Przez czas drogi nie było już wcale mowy o powodach podróży. Prokurator Rzeczypospolitej, unikając wszelkiej o tem wzmianki, rozpoczął z Filipem de Garennes ożywioną rozmowę o wszelkiego rodzaju rzeczach światowych, artystycznych i literackich.


XXXV.

Czytelników obznajmionych ze zwyczajami sądowemi, zadziwiać może, że szef prokuratoryi departamentu Sekwany, udaje się sam osobiście spełniać czynności sądowe w departamencia Oise, co się sprzeciwia praktyce sądowej.
Należy się krótkie objaśnienie:
Tegoż samego dnia rano prokurator Rzeczypospolitej w Paryżu wysłał swego pisarza do Compiègne i do Beauvais, aby sprawdzić autentyczność aktu urodzenia przysłanego przez doktora Gilberta, i uprzedzić prokuratora Rzeczypospolitej w Beauvais, że na mocy wezwania sądu ma oczekiwać w godzinie oznaczonej na swego kolegę z Paryża na dworcu w Compiègne.
Wskutek tego przy wysiadaniu z wagonu spotkano szefa prokuratoryi z Beauvais przybyłego przed kilku minutami, w towarzystwie paru agentów niższego rzędu.
Dwaj sądownicy pocichu przez chwilę naradzali się. Poczem prokurator z Beauvais, zbliżając się do Raula de Challins, którego mu wskazał jego kolega, zapytał:
— Czy masz pan klucze od grobu familijnego hrabiów de Vadans?
— Nie panie — odrzekł Raul.
— Gdzież się te klucze znajdują?
— Powierzone są odźwiernemu szaletu. Mogę iść po nie...
— Niepotrzeba... Jeden z agentów uda się do szaletu i przyniesie klucze, lub też przyprowadzi odźwiernego.
Jakoż jeden z przybyłych z Beauvais agentów, mając sobie wskazaną drogę skierował się ku własności ś. p. hrabiego Maksymiliana.
— Udajmy się na cmentarz... — rzekł prokurator podając ramię pani de Garennes. Wszyscy udali się ku miejscu wiecznego spoczynku.
Raul szedł obok Filipa.
Szef Bezpieczeństwa postępował za nimi w towarzystwie prokuratora z Beauvais.
— Pan i drżysz, baronowo?... — zapytał prokurator paryzki, czując, że ręka pani de Garennes wsparta na jego ramieniu, zadrżała.
— Ah! panie, czyż mogę zapanować nad wzruszeniem, myśląc o tem co się dzieje? — odrzekło chytre stworzenie. — Naturalnie wierzę, pragnę wierzyć w niewinność mego siostrzeńca, ale jeżeli zostanie dowiedzionem, że pogłoski które nas tu sprowadziły mają słuszną podstawę, co za skandal, i jakiej wtedy nabierze wagi, ciążące na Raulu de Challins podejrzenie!
— Oskarżenie wtedy stanie się przerażająco ważnem, istotnie pani....
— Co za wstyd dla rodziny!
— Co do tego, przesadzasz pani... Błędy są osobiste... Hańba zbrodni spełnionej przez siostrzeńca, nie może dotykać pani...
Przeszedłszy dwie trzecie drogi, Raul przybity i nie mówiący ani słowa, nagle podniósł głowę.
— Filipie... — rzekł.
— Czego chcesz kuzynie?
— Czy ty rozumiesz wszystko to, co się tu dzieje? Zkąd pochodzi tajemnicze to oskarżenie, zdające się spadać na moją głowę?
— Jakaś anonimowa i pogardy godna denuncyacya zapewne... — odrzekł Filip. — Ale cóż to ciebie może obchodzić? Jakież mogą być dla ciebie złe skutki... nie bądźże tak ponury i zakłopotany, proszę cię kochany kuzynie... widząc twoją twarz zmienioną możnaby sądzić, że się obawiasz...
— Nie omylono by się tak sądząc... — wyszeptał młodzieniec — boję się.
— Cóż znowu! Czegóż się boisz?
— Ci sądownicy, przestraszają mnie pomimo woli...
— Ależ mój kochany kuzynie — rzekł Filip podnosząc głos tak aby być słyszanym przez idących z tyłu urzędników sądowych — kiedy się ma spokojne sumienie, sprawiedliwość nie powinna wzbudzać obawy... Ponieważ jesteś niewinny, niemasz się czego obawiać, bądź tak spokojnym, jak ja.
Raul znowu głowę pochylił i zamilkł.
Radby bardzo, rzeczywiście posiadać ten spokój, który mu tak po przyjacielsku doradzał Filip. Lecz nie mógł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przybyli do wrót cmentarza.
Z drugiej strony kraty, około furgonu, stało kilku urzędników przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Wszystko było przewidziane i z góry przygotowane. Furgon ten, miał odwieźć do Paryża trumnę Maksymiliana de Vadans.
Agent posłany do szaletu po klucz od grobowca, klucz ten przyniósł.
Wtedy udano się ku miejscu, na którem wznosiło się Mausoleum, dosyć wielkie, lecz bardzo prostej architektury, którego fryz nosił uwieńczony koroną o dziewięciu gałkach, napis:

„Grób Familii de Vadans“.

— To tutaj — rzekł stróż cmentarny.
Naczelnik Bezpieczeństwa otworzył brązowe drzwi i dał rozkaz dwóm robotnikom, odjąć kamień grobowy. Ci natychmiast zabrali się do roboty.
Głębokie milczenie panowało na cmentarzu.
Słyszano tylko głuchy odgłos dłuta, młotków i drąga żelaznego.
Raul nieruchomy bladł coraz bardziej. Drżenie nerwowe poruszało mu ręce.
Podejrzliwe spojrzenia sądowników, badały go bezustannie; czuł on na sobie ciężar tych spojrzeń, po upływie dziesięciu minut robota odmurowania kamienia była skończoną. Chodziło teraz o wydobycie trumny z grobowca.
Ludzie przedsiębierstwa pogrzebowego wzięli się do dzieła. Robota była trudną.
Skończyli ją jednakże w czasie stosunkowo krótkim; dębowa trumna ukazała się na poziomie marmurowej posadzki, i wyniesiono ją z Mausoleum.
— Kochany kolego — rzekł prokurator z Beauvais do prokuratora paryzkiego — wszak otworzenie trumny, dla wstępnego sprawdzenia odbędzie się tu na miejscu?
— Takiem jest moje zdanie — odpowiedział paryzki sądownik.
Jeden z robotników zbliżył się do trumny z narzędziem do odkręcania śrub. Pisarz usiadł na jednym z kamieni grobowych, położył na kolanach swój portfel a na nim arkusz papieru stemplowego, i przygotował się do zredagowania protokołu tej ponurej ceremonii.
— Wykręć śruby — rozkazał prokurator ź Beauvais.
Filip, od chwili otworzenia grobu, z prawdziwym talentem aktorskim, przybrał wyraz odpowiedni do okoliczności.
W chwili ukazania się trumny, lewą. ręką zdjął z głowy kapelusz, prawą przyłożył chustkę do oczu, aby obetrzeć łzy, których naturalnie nie było.
Baronowa de Garennes klęczała i zakrywając twarz obu rękami, udawała ze płacze.
Raul z oczami wlepionemi w trumnę, czuł w swem sercu odradzającą się tę boleść głęboką, jakiej doświadczał w chwili pogrzebu wuja.
Dwie wielkie łzy spływały po jego bladych policzkach.
Śruby zostały wyjęte. Człowiek odkręcający je zdawał się mieć wiele trudności.
— Spiesz się — rzekł mu szef Bezpieczeństwa.
— Robię jak mogę najlepiej, panie... — odrzekł — drzewo spęczniało wskutek wilgoci, śruby zardzewiały, i strasznie je trudno wykręcić.
Nakoniec robota ta została skończoną.
— Cóż teraz mam robić? — zapytał robotnik.
— Podnieś wieko.
Uczynił to w jednej chwili.
Zdziwienie i przerażenie odbiło się na twarzach wszystkich obecnych, z wyjątkiem baronowej i Filipa.
Okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
Czytelnicy znają przyczynę tego zadziwienia i przerażenia.
W otwartej trumnie ujrzano ziemię pokrytą kilku garściami słomy.
Prokurator paryzki włożył rękę w ziemię aby zapewnić czy nic się tam nie ukrywało, i patrząc w oczy panu de Challins, zawołał:
— Co to znaczy? Jakaż ta nowa zbrodnia, nowa profanacya?
Raul pomięszany, jakby szalony, stał osłupiały, z oczami strasznie rozszerzonemi.
— Do pana mówię! — rzekł prokurator Rzeczypospolitej — odpowiadaj pan!
— Kuzynie! — rzekł Filip — kładąc rękę na ramieniu nieszczęśliwego młodzieńca. — Wszak to ty sam jeden, byłeś przy włożeniu trupa do trumny, ty sam towarzyszyłeś furgonowi przewożącemu zwłoki mego wuja... A zatem tylko ty jeden możesz wyjaśnić tę zagadkę? Co się stało z ciałem hrabiego de Vadans naszego wuja? Wszak musisz wiedzieć? Odpowiadaj!
Pan de Challins myślał.
— Albo śnię, albo jestem szalony!
I uczuł szaleństwo ogarniające jego umysł, wobec tego położenia jedynego w swoim rodzaju, które zdawało się bez wyjścia.
— Mój kuzynie... panowie... — wyjąknął z pomięszaniem łatwiejszem do zrozumienia aniżeli do opisaniu. — Jak wy również jestem w najwyższem oburzeniu, i przerażeniu, jak wy patrzę i nie rozumiem.
— Co do mnie panie de Challins — rzekł szef Bezpieczeństwa — rozumiem, że opinia publiczna nie myliła się! Vox populi, vox Dei!... Rozumiem, że hrabia de Vadans umarł otruty i usunięto jego ciało, ażeby przeszkodzić sprawiedliwości znaleźć materyalny dowód zbrodni! Ale nie przewidziałeś wszystkiego, panie de Challins. Nie pomyślałeś, że zniknięcie ciała jest także dowodem... Dowodem stanowczym. Brak trupa w tej trumnie potępia cię!
Raul czuł straszną suchość w gardle, język wyschnięty przylepił mu się do podniebienia.
Chciał mówić...
Żaden choćby najcichszy ton nie wydobył się z jego ust, ruchy jego wydawały się jak gdyby człowieka pozbawionego zmysłów.
— Jakto — rzekł Filip udając oburzenie — brak ci słów na zbicie oskarżenia ciążącego na tobie! Zwłoki zniknęły! co się z niemi stało? Ohydne dzieło zostało spełnione! Kto z niego korzystał? No Raulu, broń się!
I chwytając go za ramię potrząsnął nim gwałtownie.
— Ja! — wyjąknął nakoniec Raul odzyskując głos... — Mnie oskarżają o otrucie wuja! Mnie oskarżają o wykradzenie jego zwłok! Ależ to szaleństwo!! Wszak ty temu nie wierzysz Filipie. Nie wierzycie temu panowie?
— A zatem wytłomacz się pan — rzekł prokurator paryzki — wytłomacz jakim sposobem znajdujemy trumnę napełnioną ziemią zamiast zwłok?
— Ah! a czyż ja mogę wiedzieć? Jakim sposobem mógłbym wiedzieć? Któżby mi powiedział? Tak jak wy wszyscy, jestem wobec problematu nie do rozwiązania.
— Sprawiedliwość rozwiąże ten problemat.
Prokurator Rzeczypospolitej dał znak szefowi Bezpieczeństwa, który działając w charakterze komisarza policyi, wyrzekł następujące słowa:
— Panie de Challins, w imieniu prawa aresztuję pana!
— Nieszczęśliwe dziecko! — zawołała baronowa de Garennes płacząc krokodylowemi łzami.
— Aresztujesz mnie pan!... — powtórzył Raul, pod wpływem prawdziwego szaleństwa. — Oh! nie uczynicie tego panowie... nie postąpicie ze mną jak ze zbrodniarzem! Przysięgam wam, że jestem niewinny... przysięgam, że kochałem mego wuja, kochałem calem sercem, głęboko... że oddałbym bez żalu życie moje aby jego życie przedłużyć... Nie tylko przeciwko niemu nic nie zamierzałem, lecz pielęgnowałem z synowskiem poświęceniem, nakoniec nie jestem ani sprawcą ani spólnikiem tego świętokradzkiego zniknięcia i nie mogę zrozumieć jego powodu.
— Śledztwo wykaże prawdę i przekona pana o kłamstwie.
— A więc nie wierzysz mi pan?
— Nie.
— Jestem więźniem?
— Jesteś pan więźniem.
— Mój Boże! mój Boże!
Raul upadły na duchu wybuchnął łkaniem.
— Spisałeś pan protokół? — zapytał prokurator Rzeczypospolitej pisarza.
— Tak jest panie...
— Odczytaj pan, podpiszemy go.
Pisarz odczytał natychmiast i protokół został podpisany.
Prokurator Rzeczypospolitej kazał zamknąć trumnę, położyć pieczęcie i wysłać furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, również opieczętowanym do Paryża, gdzie służyć miała jako corpus delicti.
Drzwi od grobowca zamknięto.
— Chodź pan z nami — rzekł rozkazującym tonem szef Bezpieczeństwa po pana de Challins.
Raul machinalnie usłuchał, i poszedł jak gdyby pijany, chwiejącym się krokiem.
— Panią baronowę, i pana kochany adwokacie — rzekł prokurator paryzki do pani de Garennes i jej syna — nic więcej tu nie zatrzymuje. Możecie państwo udać się gdzie się wam podoba...
Filip skłonił się prokuratorowi, potem zbliżając się po Raula podał mu rękę z wyrazem głębokiego współczucia.
— Kochany kuzynie — szepnął mu do ucha — jeżeli w chwili obłędu, szaleństwa, spełniłeś coś złego, czego niewątpliwie dziś żałujesz, dowiedź że żałujesz, szczerem, zupełnem wyznaniem... Oświeć sprawiedliwość... Wpłynie to dobrze na przebieg sprawy... Odwagi! licz na mnie, pomimo wszystkiego, nie opuszczę cię nigdy.
— Więc ty sądzisz, że ja jestem zbrodniarzem, Filipie? — wyjąknąt Raul z niewysłowioną rozpaczą.
— Pytanie to zasmuca mnie i nie wiem prawdziwie co na to odpowiedzieć — odrzekł pan de Garennes. — Najdroższem mojem życzeniem, najgorętszym pragnieniem, jest ażeby niewinność twoja została dowiedzioną... Nieszczęściem musisz walczyć z oczywistością, ona to bowiem oskarża cię...
Z kolei baronowa zbliżyła się do Raula i rzekła mu:
— Idź za radami Filipa, biedne moje dziecię... Wejdź na drogę wyznań... W tem tylko jedyna dla ciebie nadzieja.
— Mój Boże! mój Boże! — rzekł pan de Challins skurczonemi rękami cisnąc rozpalone gorączką czoło — wszyscy mają mnie za zabójcę... Jestem zgubiony...
I w nagłem osłabieniu, byłby upadł na ziemię, gdyby szef Bezpieczeństwa stojący obok niego nie podtrzymał go ramieniem.
Filip i baronowa wyszli ze cmentarza, i szybko udali się do dworca.
Pociąg nadchodził. Zajęli w nim miejsca i odjechali do Paryża.


XXXVI.

Podczas gdy fakta poprzednio opisane miały miejsce w gabinecie notaryusza Hervieux i na cmentarzu w Compiegne, oto co się działo w pałacu na ulicy Garancière.
O wpół do pierwszej sędzia pokoju miejscowego okręgu, jego pisarz, komisarz policyi z swym sekretarzem, zadzwonili do drzwi pałacu.
Berthaud otworzył.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Chcemy widzieć się z kamerdynerem Honoryuszem... — odpowiedział sędzia pokoju.
Honoryusz przybiegł natychmiast, i dowiedział się z zadziwieniem i przerażeniem, że przybyli w imieniu prawa, opieczętować wszystkie drzwi i zamknięcia.
— Ależ panowie, ja sam tu jestem — odrzekł. — Pana Raula de Challins, siostrzeńca zmarłego hrabiego nie ma w domu.
— Wiemy o tem — odrzekł sędzia pokoju — obecność pana de Challins nie jest potrzebną do tego co tu robić mamy... Z wyjątkiem jedynie drzwi pokojów zajętych przez służących domowych, pieczęcie muszą być wszędzie położone.
— Panie — rzekł kamerdyner z pewną stałością — reprezentuję tu spadkobierców ś. p. hrabiego de Vadans... sądzę, że mam prawo prosić panów, abyście mi powiedzieli na czyje żądanie przychodzicie tu panowie?
— Na żądanie prokuratora Rzeczypospolitej... Oto rozkaz... przeczytaj pan...
Honoryusz skłonił się, mówiąc:
— Proszę więc panów...
— Prowadź nas pan.
— Jestem na rozkazy panów. Od czego zaczniemy?
— Zaczniemy od pokoju, w którym hrabia de Vadans oddał ostatnie tchnienie. Czy masz pan klucze od sprzętów?
— Klucze były w zamkach, kiedy hrabia umarł... Dotychczas nie zostały wyjęte... Chodźcie panowie...
Dwaj urzędnicy, pisarz i sekretarz komisarza, poszli za starym służącym do pokoju zmarłego hrabiego.
Sędzia pokoju rozpoczął swą czynność; podczas gdy pisarz redagował protokół, zapisując każden sprzęt; komisarz policyi dał znak swemu sekretarzowi, aby notował, i zwracając się do Honoryusza zapytał:
— Od jak dawna jesteś pan na. służbie u hrabiego de Vadans?
— Od dwudziestu pięciu lat.
— Pan hrabia miał do niego zupełne zaufanie?
— Pan hrabia wiedział czego się trzymać co do mej uczciwości i poświęcenia, ale nigdy nie mówił mi o swoich interesach...
— Czy nic nie każe panu przypuszczać, że pan de Vadans napisał ostatnią swoją wolę?
— Nie sądzę żeby to miał uczynić.
— Dla czego?
— Pan de Challins, po śmierci swego wuja, szukał wszędzie i nic nie znalazł.
— Czy znasz pan sukcesorów ś. p. hrabiego.
— Naturalnie że znam: pani baronowa de Garennes, siostra zmarłego hrabiego i pan Raul de Challins, jego siostrzeniec...
— Ale oprócz tych?
W tej chwili Honoryusz przypomniał sobie słowa doktora Gilberta:
Przysięgnij mi, że nawet zapytywany przez sąd, nie powiesz niczego, o czem pomiędzy sobą mówimy.
I przysięgę wykonał.
Chwila dotrzymania tej przysięgi nadeszła. Odpowiedział więc bez wahania:
— Żadnych innych nie znam.
Komisarz pytał dalej:
— Kto pielęgnował hrabiego de Vadans podczas jego ostatniej choroby?
— Siostrzeniec, pan de Challins.
— Wiemy już o tem, ale pytam się jaki doktór go odwiedzał?
— Żaden.
— Tak? Wydaje się to co najmniej dziwnem...
— Nie panie... Biedny mój pan nie chciał wcale widzieć doktora.
— Czy mówił o tem panu?
— Nie mnie, ale panu Raulowi, i ten mi to powtórzył.
Komisarz nie uczynił żadnych uwag co do tej odpowiedzi, lecz zmarszczył brwi i o nic więcej już się nie pytał.
Sędzia pokoju ukończywszy opieczętowanie sprzętów w pokoju zmarłego hrabiego, przeszedł do innego.
Spieszył się bardzo i wkrótce pozostało tylko do obejrzenia mieszkanie Raula.
— Zaprowadź nas pan do pokojów zajmowanych przez pana de Challins... — rzekł.
Honoryusz zdumiony zawołał:
— Jakto panie, czy chcesz pan opieczętować mieszkanie pana Raula?
— Tak jest.
— Meble, ale nie drzwi przecież?
— I drzwi także.
— A jak pan Raul powróci?
— Pan de Challins zapewne nie powróci tak prędko do pałacu — odrzekł komisarz.
Honoryusz wcale Się nie domyślał strasznego znaczenia tych słów, i przypuszczał jedynie, że młody człowiek mieszkać będzie gdzieindziej aż do chwili zdjęcia opieczętowania.
Zaprowadził więc urzędników do pokojów Raula.
— Czy mieszkanie to łączy się z jakiem innem? — zapytał sędzia pokoju.
— Tak jest panie.
— Gdzie się znajdują drzwi łączące?
— Oto są.
Pieczęcie na tych drzwiach zostały umieszczone, potem komisarz zaczął:
— Teraz przystąpięmy do obejrzenia pańskiego pokoju, kucharki i odźwiernego... Nie ma w tem nic dla was ubliżającego... Jestto tylko prosta formalność.
Poszukiwania te nie doprowadziły do żadnego odkrycia.
— Jesteś pan mianowany nadzorcą pieczęci — rzekł sędzia pokoju do Honoryusza. Znasz prawo i wiesz jakie ciążyć będą na nim obowiązki?
— Tak panie!
— Podpisz więc protokół.
— Honoryusz podpisał.
Urzędnicy odeszli pozostawiając trzech służących zaniepokojonych, i nie pojmujących tego wszystkiego co się dzieje.


XXXVII.

Opuszczając cmentarz Compiègne, i udając się do stacyi kolei żelaznej, Filip powiedział do matki te tylko słowa:
— Miliony do nas należą.
— A córka legalna? — wyszeptała pani de Garennes.
— Ja się nią zajmę...
Podczas drogi z Compiègne do Paryża, matka z synem nie zamienili ani jednego słowa. Oboje zatopieni byli w myślach.
Przybywszy na dworzec Północny wsiedli do powozu.
Filip odwiózł baronowę na ulicę Madame, wysadził ją przed domem i obiecał tegoż samego jeszcze wieczoru przyjść jeżeliby okoliczności tego wymagały, lub miał jej coś nowego do zakomunikowania, poczem kazał się odwieźć na ulicę d’Assas.
Noc zapadła.
Julian Vendame pewny majątku jeżeli zamach, zamach przygotowany z taką piekielną zręcznością powiedzie się, oczekiwał powrotu swego pana z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
Siedząc przy otwartem oknie i paląc papierosy jeden po drugim, oczekiwał.
Podczas gdy fiakr wiozący Filipa, toczył się po bruku, rozbierał on w myśli wszystko co się dotychczas zdarzyło.
Raula wcale się nie obawiał, lecz plany mogły być wywrócone przez istnienie owej legalnej córki, której prawa jak mu się zdawało unicestwił wykradzeniem testamentu hrabiego i dołączonego do niego pokwitowania.
— Nikt nie wie czy ta dziewczyna jeszcze żyje — mówił do siebie — poszukują jej, i ja także szukać jej będę. Trzeba przybyć pierwszemu do mety aby schwycić miliony mego wujaszka.
Biorąc pod uwagę owo powiązanie okoliczności, które znają już czytelnicy, Julian Vendame musiał znowu i to więcej niż kiedykolwiek, stać się narzędziem i spólnikiem swego pana, ponieważ, cudownym wypadkiem, jedynym był człowiekiem mogącym objaśnić go co się dzieje z Genowefą.
Przypadek dał wszystkie atuty Filipowi, lecz nie należało tracić czasu.
Pokwitowanie wykradzione, wraz z testamentem mówiło o pewnej Honorynie Lefebvre, która powierzyła dziecię Vendamom. Honoryna ta opuściła już Compiègne. Filip był tego pewnym. Nie wiadomo co się z nią stało, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa tajemniczy ów korespondent prokuratora Rzeczypospolitej, wiedział o egzystencyi Honoryny.
Do niej więc on się uda, ażeby odnaleźć ślady Genowefy.
— Na szczęście — mówił sobie Filip — zanim on potrafi odszukać Honorynę dość czasu upłynie, ja zaś działać będę na pewno. Jeżeli Genowefa nie żyje, wszystko pójdzie jak najlepiej. — Jeżeli żyje... No, to zobaczymy...
Jedna rzecz szczególniej intrygowała młodego barona.
— Kto to mógł być ów tajemniczy korespondent prokuratora Rzeczypospolitej?
Jakim sposobem jest on w posiadaniu tajemnicy nieznanej nawet familii?
Na pytania te nie był w stanie odpowiedzieć i zagadka pozostała nierozwiązaną.
Fiakr zatrzymując się wyrwał go z tego zamyślenia. Wysiadł przed domem na ulicy d’Assas.
Julian Vendame, który jak wiemy, palił papierosy w oknie, ujrzawszy swego pana wysiadającego z powozu, zszedł na dół otworzył mu drzwi, potem je za nim zamknął i z pośpiechem udał się za nim do gabinetu. Zastał Filipa chodzącego wzdłuż i wszerz pokoju wielkiemi krokami, po zrzuceniu kapelusza i rękawiczek.
— Oh, oh! — mruknął lokaj, przyglądając się zmienionej twarzy Filipa. — Zdaje mi się, że nie wszystko idzie tak jakby powinno... Coś tam się stało nic dobrego sądząc z powykręcanej miny pana barona... Czyżby pan Raul de Challins wszedł w posiadanie swojej części sukcesyi?
— Mój kuzyn znajduje się pod kluczem — nagle odpowiedział pan de Garennes.
Vendame radośnie uderzył w dłonie.
— A więc tedy — zawołał — nie będzie trzeba dzielić się z nikim milionami! Jeżeli to fortuna nadaje panu baronowi ten ponury wyraz twarzy, nie życzę mu codzieć dziedziczyć!
— Fortuna wymyka mi się z ręki — rzekł Filip głuchym głosem.
Julian Vendame z oczyma wytrzeszczonemi i ostami roztwartemi, oniemiały z przerażenia, stał przez chwilę, nareszcie przychodząc do siebie, uderzył pięścią w stół i powtórzył słowa Filipa, lecz zamieniając liczbę pojedynczą na mnogą:
— Fortuna nam się wymyka?
— Tak.
— Ależ to niepodobna! Wszak pan baron zawsze swoją część odbierze...
— Nic nie odbiorę.
Rysy twarzy lokaja strasznie się zmieniły.
— Nic! — zawołał. — Jak to być może? Czyżby znalazł się testament wydziedziczający pana barona?
— Nie ma testamentu...
— A więc cóż się stało? Ośmielam się wypytywać pana barona, co nie jest może właściwem, ależ do licha! — rzecz ta interesuje mnie tyle prawie co i pana...
— Stało się, że prokurator Rzeczypospolitej wystąpił z zastrzeżeniem praw spadkobierczyni bliższej aniżeli moja matka...
— Bliższej aniżeli matka pana barona, siostra nieboszczyka!
— Tak.
— Któż więc to taki?
— Dziecko mego wuja... córka...
— Nieprawa?...
— Owszem legalna jego córka.
Zadziwienie Vendama zaczynało przybierać niesłychane rozmiary.
— Pan hrabia de Vadans miał legalną córkę! — wyjąknął. — I nikt o tem nie wiedział?
— Nikt, przyjście na świat otoczone było głęboką tajemnicą.
— Ależ to jakiś romans pan baron mi opowiada!
— Wygląda to na romans, a tymczasem jest to prawda.
— Otóż masz i sukcesyę licho wzięło!... Prawa pana barona idą do wszystkieh dyabłów, tyle zadaliśmy sobie pracy, trudu, narażaliśmy się na takie niebezpieczeństwo i to wszystko dla króla Pruskiego! Niech pioruny spalą, to przestaje być zabawnem!
Filip zmienił cokolwiek zachmurzony dotychczas wyraz twarzy.
— Ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — rzekł.
— Pan baron ma jeszcze nadzieję...
— Tak... mam...
— A więc przez odbicie, i ja także pozwalam sobie mieć nadzieję...
— Julianie...
— Słucham pana barona?
— Czy zawsze jesteś gotów służyć mi we wszystkiem, walczyć wraz ze mną?
— Do licha! wszak już zbyt dużo zrobiłem drogi, żeby nie iść aż do końca! Zresztą walka ma dla mnie coś przyciągającego... Urodziłem się aby zostać bohaterem...
— Sądu przysięgłych... — pomyślał Filip uśmiechając się, potem dodał głośno: — Jak widzę nie omyliłem się rachując na ciebie...
— I ja nawzajem, ponieważ i ja rachuję na pana! Jakież są nadzieje pana barona?
— Pokazano akt urodzenia legalnej córki mojego wuja, ale nie okazano samej córki,..
— Aha!
— Osoba nieznana mi, która wręczyła ten akt prokuratorowi Rzeczypospolitej — odrzekł Filip — nie wie sama czy dziecko to żyje... ma, jak powiada, rozpocząć natychmiast energiczne kroki do wyszukania jej.
— No! no! no! — zawołał Vendame — a zatem nic jeszcze nie dowodzi, ażeby ta nieoczekiwana dziedziczka żyła...
— Nic zupełnie...
— A to sławne!
— Nic to jednak nie znaczy, ponieważ przypuszczając nawet że umarła, dopóki nie zostanie okazany formalny akt zejścia, sukcesya pozostanie wakującą.
— Zrozumiano. A zatem, chodzi o wyszukanie tej dziewczyny, lub też zaprodukowanie aktu zejścia...
— Tak.
Julian począł się drapać w ucho.
— To poszukiwanie wydaje mi się diablo skomplikowane i trudne do doprowadzenia do dobrego rezultatu — rzekł nakoniec — bardzo to słaba nadzieja kiedy się ma działać na ślepo, w ciemnościach, potrzeba by mieć przynajmniej punkt wyjścia, ślad jakikolwiek...
Filip spojrzał swemu kamerdynerowi prosto w oczy i odpowiedział:
— Mam jedno i drugie.
— Brawo! — rzekł Julian Vendame zacierając ręce. — Ponieważ pan baron ma już ślad, od jutra można się wziąść do roboty.
— Od dziś wieczora może — odrzekł Filip.
— Od dziś wieczór?
— Tak jest. Będzie to zależeć...
— Od czego?
— Od wyjaśnień które ty mi dostarczysz...
— Ja! mógłbym panu baronowi dać wyjaśnienia? — rzekł Vendame zadziwiony.
— Możesz.
— A to jakie?
— Zaraz się dowiesz. Dziecko o które chodzi urodziło się w Compiègne.
— Miejscowość tę znam tylko ze słyszenia.
— Zostało oddane w ręce lekarki nazwiskiem Honoryny Lefebvre.
— Nigdy o niej nie słyszałem... Ale mając nazwisko, z łatwością można poszukać w Compiègne i odkryć gdzie się gnieździ ta imość.
— Opuściła Compiègne przed osiemnastu laty...
— Do stu dyabłów! gdzież więc na nią zapolować?
— Ona nam wcale niepotrzebna. Zajmijmy się temi, którym ona dziecko powierzyła.
— A czy pan baron wie, gdzie się ci znajdują?
— Wiem.
— A więc gdzie?
— W Nanteuil-le-Haudoin...
— W mojej ojczyźnie!! — zawołał Vendame — ah! o to dopiero oryginalne!! — dodał uderzając się w czoło, i szukając w pamięci — osiemnaście lat temu miałem wtedy lat dziewięć, ale mój móżdżek zadziwiająco już nad wiek funkcyonował... Coś sobie przypominam; zdaje mi się jakbym tam był... wspomnienia pomięszane zaczynają się wyjaśniać, tak, stają się coraz wyraźniejsze... Było to wieczorem, w zimie... cienka głowienka dymiła się w kominie wśród popiołu, na dworzu śniegu na pół stopy... kończyliśmy wieczerzać, smutna to była uczta panie baronie, ściskałem sobie brzuch nie podjadłszy do syta... Drzwi się otwarły... Weszła kobieta otulona na wszystkie strony chustkami i wielkim szalem... Kobieta ta w ręku trzymała dziecko i pokazała je mojej matce... Do licha!... panie baronie, czyby ten bęben, miał być tą której szukamy?
— Była to właśnie ta, której szukamy.
— A to wyborne, mamy zatem ptaszka w klatce.
— Być może. Jakże się nazywała? — Genowefa.
— To właśnie taż sama.
— Potem — mówił dalej Vendame — owa kobieta z szalem, rozłożyła na stole sumę, której cyfry nie pamiętam, ale wydawała mi się olbrzymią. Nakoniec kazała memu ojcu napisać parę słów.
— Wiedziałem o tem wszystkiem — rzekł Filip.
— Jakim sposobem?
— Papier znaleziony w pałacu przy ulicy Garancière, objaśnił mnie, że córka mego wuja powierzoną została Mikołajowi Vendame i jego żonie rolnikom w Nanteuil-le-Haudoin... Zapłacono twoim rodzicom ażeby wychowywali dziecko, i ażeby nigdy nie dowiedziało się tajemnicy swego urodzenia...
— Tak, tak, i Genowefa wychowaną była na pannę... Oddano ją do pensyonatu... Wraz z nią dostatek wszedł do naszego domu.
— Czy ona jeszcze żyje? — zapytał z żywością Filip.
— Przynajmniej żyła, kiedy ja opuściłem Nanteuil-le-Haudoin.
— Jak to dawno temu?
— Około pięciu lat.
— I nie miałeś żadnych o niej wiadomości od tego czasu?
— Ani o niej, ani o moich starych, ani o siostrze Teresie... Ojciec nie chciał słyszeć o mnie więcej, i to tak za nic... prawie... za jakieś głupstwa...
— Trzeba się dowiedzieć co się stało z Genowefą... Zresztą jak mi się zdaje nic łatwiejszego, udawszy się do Nanteuil-le-Haudoin.
Julian Vendame skrzywił się.
— O co do tego panie baronie — rzekł — zdaje mi się, że należy się jeszcze zastanowić.
— Zastanowić? — nad czem...
— Papa Vendame bardzo jest twardy, ani go ugryść! i do tego trzyma się rękami i nogami tych odwiecznych zasad, które już dawno wyszły z mody... Nie idzie wcale z postępem, ani na tyle!!.. Jestem pewny, że dotychczas śmiertelnie jest na mnie zagniewany, i nigdy nie przebaczy, że stawałem przed sądem policyi poprawczej.
— Wszakże byłeś uniewinniony...
— Dzięki panu baronowi, ale ja znam mego starego... będzie utrzymywał, że zawsze tam coś zostało, i wyrzuci mnie za drzwi, nie wkładając rękawiczek... Zresztą ta myśl, ażebym ja tam jechał, nie wydaje mi się ani rozsądną, ani też praktyczną... Jeżeliby słyszano mnie w Nanteuil, rozpytującego się o Genowefę, mnie który jestem na służbie u pana barona, przypuszczano by naturalnie, że to robię na rachunek mego pana, a to mogłoby stać się kompromitującem.
Filip zastanowił się.
— Masz słuszność — rzekł po chwili — pomimo to jednakże musimy dowiedzieć się, czy Genowefa żyje, czy ciągle mieszka u twojej rodziny i nakoniec co robi...
— Rozumiem to doskonale, ale jakże się o tem dowiedzieć tak żebym ja w to nie był wmięszany?
— Szukajmy... Mówisz, że nie widziano cię tam od lat pięciu?
— Tak jest, od czasu mego wyjazdu z Nanteuille-Haudoin.
— Czyż nie dość się zmieniłeś o tego czasu, żeby cię nie mogli poznać? Czyż nie mógłbyś udać się do wioski, albo też do sąsiedniej wsi, i nie pokazując się rodzicom, zręcznie wybadać tamtejszych mieszkańców? Przez nich możemy się dowiedzieć wszystkiego czego nam potrzeba... A jeżeli się to uda nie będę wątpił o wywalczeniu sukcesyi, nateraz tak prawie jak straconej.. Majątek nasz w twojem ręku...
— Pojadę — zawołał nagle Vendame — i nie skompromituję nikogo... Mam sposób...
— Czasu mało... kiedy pojedziesz?
— Dziś w nocy.
— A powrócisz?
— Jak tylko zbiorę wiadomości...
Cała ta rozmowa między panem a służącym miała miejsce wśród ciemności.
Julian zapalił świecę i spojrzał na zegar.
Dziewiąta tylko co miała uderzyć.
— Mam przed sobą trzy godziny — rzekł — ostatni pociąg odchodzi o dwunastej, minut dwadzieścia... Czy pan baron jadł obiad?
— Nie.
— A więc, niech pan baron zejdzie zjeść talerz zupy i skrzydełko kurczęcia do Foyota... A ja tymczasem przygotuję się do podróży... Chodzi mi o to żeby mnie nikt tam nie poznał...
— Pomyśl, że będę oczekiwał twego powrotu jak na rozpalonych węglach.
— Postaram się żeby pan baron długo za mną nie tęsknił.
Filip wyszedł na obiad.
Vendame poszedł do swego pokoju.
Julian, kiedy opuszczał Nanteuil-le-Haudoin, był typowym wieśniakiem, ciężkim parobkiem, umizgającym się po wiejsku do dziewek, i ubierającym się tak jak wszyscy na wsi. Ruchy miał chłopskie, mówił przeciągając, i mięszając miejscowe wyrazy. Oprócz tego nosił brodę i to bardzo gęstą.
Od tego jednak czasu, mieszkając w Paryżu, pozbył się dawno tej chłopskiej skorupy, i prowadząc cygański żywot, a później na służbie u Filipa de Garennes, nabrał nałogów i sposobu zachowania się, które go zmieniały nie do poznania.
Mówił z łatwością i z werwą niewyczerpaną.
Akcentu chłopskiego nie pozostało ani śladu, oprócz tego łotr umiał się ubierać i prawie elegancko wyglądał; — kiedy mu przyszła fantazya ubrać się w suknie swego pana i iść na bal Bullier umizgać się do ładnych dziewczyn, brały go one zawsze za studenta i nie okazywały się okrótniejszemi dla niego jak i dla innych.
Zapaliwszy dwie świece, rzekł, przypatrując się sobie w źwierciadle:
— Pan baron ma słuszność zupełną... Niepodobna, żeby mnie kto poznał na wsi, szczególniej jeżeli sobie pożyczę z jego garderoby jedno z jego szykownych ubrań.
Przeszedł do gabinetu tualetowego Filipa i wyjął z szafy czarny tużurek, kamizelkę i spodnie i włożył je na siebie, do tego poważnego stroju dodał paltot letni eleganckiego kroju i ciemnego koloru. Krawat atłasowy i nowy jedwabny kapelusz dopełniały przebrania.
Po ubraniu się stanął przed zwierciadłem i przeglądając się, nie mógł się powstrzymać od uśmiechnięcia się do swego obrazu.


XXXVIII.

Syn Mikołaja Vendame istotnie wyglądał prawie na przyzwoitego człowieka.
Poważne jego ubranie, twarz starannie wygolona, dawały mu pozór jakiegoś plenipotenta, urzędnika, agenta giełdowego lub lekarza.
Zachwycony tak udatną metamorfozą, wyszedł z gabinetu swego pana i wziął z biurka portfel adwokata wypakowawszy go staremi aktami.
Zajrzawszy do portmonetki w której znajdowało się kilka luidorów i cokolwiek drobnej monety wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą, udał się do stacyi fiakrów i kazał się zawieźć na dworzec Północny.
Dwie godziny miał jeszcze przed sobą, a żołądek dopominał się o swoje prawa.
Wszedł do poblizkiej restauracyi i starał się jak najprzyjemniej przepędzić czas w oczekiwaniu północy, chwili odejścia pociągu, który w dwie godziny później przywiózł go do Nanteuil-le-Haudoin.
Znając dobrze tę miejscowość wiedział, że jedynem miejscem gdzie mógł się schronić, był hotel Dworca kolejowego.
Udał się więc tam, zażądał pokoju, położył się do łóżka, i zasnął snem głębokim, a obudził się dopiero kiedy słońce już było wysoko.
Około wpół do dziesiątej, starannie się ubrawszy i zawsze z portfelem pod pachą, wszedł do ogólnej sali hotelu.
Gospodarz wziął go za młodego urzędnika sądowego, przystąpił i zapytał o rozkazy z nadskakującą grzecznością.
— Każ mi pan podać śniadanie, proszę — rzekł mu Julian — a później będę pana prosić o pewne wyjaśnienia, których potrzebuję.
— Biegnę obstalować śniadanie i natychmiast powracam i będę gotów do pańskiego rozporządzenia... co pan każe sobie jeść podać?
— Co pan masz najlepszego.
— A jakie wino?
— Najstarsze jakie pan masz w piwnicy.
— Bardzo dobrze, posiadam pewien Pomard... Będzie pan kontent niezawodnie.
Julian pozostał sam, siedząc za stołem, na którym ostentacyjnie położył portfel wypakowany staremi aktami.
W tej chwili kilku wieśniaków świątecznie wystrojonych weszło do sali.
Julian poznał jednego z nieb, jako jednego z bogatszych fermerów okolicy.
Wieśniak sękatym swoim kijem uderzył gwałtownie w podłogę.
Przybiegła służąca i zapytała:
— Co panowie rozkażą?
— Butelkę białego i coś do zjedzenia.
— Zimnego mięsa?
— Dobrze, a przytem kawałek sera. Niezdrowo puszczać się w podróż koleją z pustym żołądkiem.
Służąca pospiesznie ułożyła talerze i szklanki na ceracie służącej za obrus, poczem przyniosła chleb, wino i porządny kawał pieczonej cielęciny na zimno.
Gospodarz powrócił powrócił do Vendama:
— Otóż jestem na pańskie rozkazy — rzekł — potrzebujesz pan czegoś się dowiedzieć?
— Tak jest panie.
— Pytaj mnie pan, odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Przyjechałem dziś do tej miejscowości poraź pierwszy, i radbym wiedzieć jak daleko ztąd znajduje się ferma jednego wieśniaka, nazwiskiem Mikołaj Vendame?
Słysząc wymówione nazwisko Mikołaja Vendame, fermer krający przepyszny kawał cielęciny odwrócił głowę i spojrzał na Juliana.
— Nie masz pan szczęścia, mój panie — rzekł gospodarz hotelu — niepodobna mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Dla czego?
— Dopiero od roku trzymam ten zakład i żywej duszy nie znam w Nanteuil-le-Haudoin oprócz tych który mnie zaszczycają swoją klientelą... a osoba którą pan wymieniłeś do nich nie należy.
Fermer odezwał się:
— Ja jestem tutejszy — rzekł, i mogę pana objaśnić.
— Bardzo panu będę wdzięczny.
— Czy to do fermy Mikołaja Vendame, czy też do niego samego masz pan interes?
— Do niego samego.
— A zatem nie potrzebujesz pan chodzić do fermy...
— Dla czego?
— Dla tego że dom, ruchomości, pługi, wszystko jednem słowem, przeszłego roku sprzedane zostało przez władze sądowe... Jeżeli jesteś pan notaryuszem czy tam adwokatem, jak na to wyglądasz, i przyjechałeś odebrać pieniądze od Mikołaja, to najlepiej pan uczynisz, powracając pierwszym pociągiem tam zkąd przyjechałeś. Unikniesz pan niepotrzebnych kroków.
— Sądziłem, że Vendamowie dobrze się mają — rzekł Julian.
— Mieli się dobrze, mój kochany panie, ale to już dawno temu... Teraz gniją z nędzy... mieszkają w takiej ruderze, w której nie chciałbym świń swoich, uczciwszy uszy, pomieścić. Matka Vendame leży nawpół sparaliżowana na nędznym tapczanie, a i Mikołaj nie wiele lepiej się ma od swojej żony... Była chwila, że mieli nie mało pieniędzy, alej powoli, pola, ruchomości, narzędzia, wyprzedawać zaczęli jedno po drugiem. Biedak mógłby stanąć znowu na nogi, bo to bardzo uczciwy człowiek i dzielny robotnik, którego wszyscy żałują, a ja najpierwszy, ale do tego musiałby mieć swego chłopca przy sobie, aby mu pomagał.
— I nie ma go? — zapytał Julian.
— Nie, nie ma.
— Gdzież on był ten chłopiec?
— W Paryżu, gdzie niewiedzieć co robił; ale pewnie nic dobrego. Drapnął ztąd, zostawiając reputacyę ostatniego łajdaka. Ah, urwis, łotr nikczemny! Na szczęście nic o nim nie wiemy. Pewno zdechł, albo siedzi na galerach!
Julian, aby ukryć nieprzyjemne wrażenie jakiego doznał, uśmiechnął się z przymusem.
Po chwili odezwał się znowu:
— A więc Mikołaj Vendame miał tylko tego jednego syna?
— Miał także córkę... umarła w służbie, akurat półtora roku temu.
— Jedną tylko córkę?
— Tak.
— A ja słyszałem o dwóch.
— Ah! więc pan wiesz o tem! A więc to prawda, miał dwie: ale ta druga, Genowefa, nie była jego córką, — ludzie nazywali ją panienką.
— To nie ta umarła, tylko Teresa... Genowefa także oddaną została do służby, i ona to właśnie poczciwa dziewczyna, całemi siłami pomaga starym, których nazywa rodzicami, i przysyła im nędzne swoje zasługi... bez niej umarli by z głodu.
— I ta Genowefa jest w służbie? — zapytał Julian.
— Tak, jest panną do towarzystwa, tak się jej służba nazywa...
— Gdzie?
— W Paryżu.
— U kogo?
— U jednej wielkiej damy... margrabiny...
— A nie wiesz przypadkiem nazwiska tej damy?
— Naturalnie, że wiem, ponieważ posiada ona małą własność nie daleko ztąd... Margrabina de Brénnes...
— Genowefa u pani de Brénnes, znajomej mego pana!! — myślał Julian — co to za niespodzianki robi czasem przypadek!!
— Jednem słowem — mówił dalej fermer — jeżeli pan przyjechałeś pan odbiór pieniędzy to jakem już powiedział daremna fatyga... Vendamowie nie mają nic prócz oczu do płaczu...
— Rzeczywiście przyjechałem uregulować dawny rachunek...
— Ten z góry już uregulowany.
— Naturalnie niczego od tych biednych ludzi żądać nie będę. Ale chciałbym zobaczyć się z nimi.
— W takim razie, idź pan do miejsca zwanego małe krzaki... Na samym skraju lasu w górze Nanteuil. Zobaczysz pan mały nawpół walący się domek... tam mieszkają Vendanrowie...
— Dziękuję panu...
— O, nie ma za co... radbym czemś więcej przysłużyć się panu innym razem.
Na tem rozmowa skończyła się.
Julian zjadł śniadanie.
Jakkolwiek złym był z natury, jednakże to co posłyszał zachmurzyło mu czoło. Niewątpliwie nie odznaczał się miłością synowską, pomimo to opowiadanie fermera cokolwiek go wzruszyło. W zruszenie to zresztą krótko trwało.
Zaczął myśleć o Genowefie... o Genowefie od której zależał majątek jego pana, a tem samem i jego.
Pani de Brénnes z córką, mieszkały podczas lata — jak wiemy — w willi o trzy kilometry od Nanteuille-Haudoin.
— Pójdę aż tam — rzekł do siebie — ażeby się zapewnić o stanowisku jakie Genowefa zajmuje przy tych paniach...
Tak postanowiwszy, Julian po śniadaniu, zamiast udać się do mieszkania ojca poszedł w kierunku mieszkania pani de Brénnes.
Willa margrabiny nie miała wielkiej wartości, i zamiast cokolwiek przynosić, kosztowała jeszcze, gdyż dość obszerny park wymagał trzymania ogrodnika zamieszkującego pawilon około żelaznej kraty i spełniającego zarazem obowiązki odźwiernego.
Zbliżając się do willi Julian zobaczył, że wszystkie okna są zamknięte.
— Czyżby tych pań nie było w willi — rzekł.
Aby się o tem przekonać zadzwonił do drzwi żelaznej kraty.
Tłusta wieśniaczka otworzyła mu. Była to żona ogrodnika.
Widząc pana tak dobrze ubranego, ukłoniła się z pokorą.
— Przychodzi pan zapewne odwiedzić panią margrabinę i jej panienką? — zapytała.
— Tak jest, moja dobra kobieto.
— Widać pan nie wie, że te panie od roku prawie wcale tu nie mieszkają.
— Istotnie nie wiedziałem o tem... — odrzekł Julian. — Jestem notaryuszem... Mówią, że ta własność jest do sprzedania, jeden z moich klientów chciał ją nabyć — polecił mi zatem obejrzeć ją.
— Słyszałam istotnie, że pani chciałaby sprzedać... ale mój mąż żadnych dotychczas nie odebrał rozkazów; — to panna Genowefa wspominała nam o tem.
Imię to przypadkowo powiedziane przez wieśniaczkę ułatwiło wypytywanie Vendamowi. Skorzystał więc z tego:
— Panna Genowefa... — powtórzył — córka pani margrabiny de Brénnes?
— Nie panie... Panna Genowefa jest panną do towarzystwa panienki mojej pani, — jestto dziewczyna ztąd, z Nanteuil-le-Haudoin... jej rodzice są w potrzebie, i pani margrabina wzięła ją więcej z miłosierdzia, jak dla czego innego... Jestto piękna i dzielna dziewczyna, panna Genowefa, a uczona jak ksiądz proboszcz... Była na pensyi kiedy jej rodzice byli jeszcze w dobrych pierzach. Ona także mieszka w Paryżu razem z temi paniami... Może pan udać się do pani margrabiny, to się pan dowie na pewno, czy ta własność jest naprawdę do sprzedania.
— Pójdę z pewnością... Czy mogę się dowiedzieć o adresie pani de Brénnes?
— Ulica Saint-Dominique — Saint-Germain N.** Tam właśnie mój mąż co tydzień i jej posyła jarzyny i owoce z ogrodu.
Vendame zapisał adres, podziękował żonie ogrodnika i powrócił do Nanteuil-le-Haudoin.
Aby dojść do Dworca przeszedł wioskę w całej jej długości.
Spotykał mnóstwo ludzi, których poznawał odrazu, przyglądali mu się ciekawie, nie domyślając się, że ten pan tak przyzwoity, prawie imponujący, jest dzieckiem wioski, synem Mikołaja Vendame zrujnowanego i umierającego z głodu.
Nędzny łotr nie pomyślał nawet, aby pozostawić jakieś wsparcie biednym rodzicom, i rozradowany udaniem się swej wyprawy, wsiadł na pociąg idący do Paryża.
— Genowefa do nas należy — mówił sobie — ponieważ jest w Paryżu, a Paryż to miasto w którem wszystko jest możliwe dla tego, który potrafi na wszystko się odważyć.


XXXIX.

Filip de Garennes oczekiwał Juliana z taką samą niecierpliwością, z jaką ten ostatni poprzedniego dnia oczekiwał na swego pana.
Aby osiągnąć możliwość udania się tej trudnej i pełnej niebezpieczeństw antrepryzy, należało działać szybko, trzeba było dojść do celu prędzej aniżeli ów nieznajomy zapowiadający poszukiwanie z innej strony.
Wszystko więc zależało od podróży Julian a do Nanteuil-le-Haudoin, a raczej od rezultatu tej podróży.
Julian był z powrotem na ulicy Assas o godzinie szóstej wieczorem. Filip z uznaniem odezwał się o jego przebraniu, dającem mu pozór wysokiej dystynkcyi, potem zaczął zaraz wypytywać.
Odpowiedzi były krótkie, lecz zadawalniające.
— Genowefa mieszka w Paryżu... Jest panną do towarzystwa u margrabiny de Brénnes, przy ulicy Saint-Dominique...
Pan de Garennes bardzo mało znał panią de Brénnes, ale w każdym razie był jej przedstawionym. A zatem [w razie potrzeby możliwem będzie zawiązać stałe stosunki.
— Cóż teraz robić będziemy? — zapytał Julian po skończeniu opowiadania — czy pan baron ma jaką myśl?
Filip zastanawiał się przez kilka minut chodząc wielkiemi krokami po pokoju.
Nagle zatrzymał się.
Główne linie szeroko zakreślonego planu zarysowały się w jego umyśle.
— Trzeba ażeby Genowefa opuściła dom pani de Brénnes — rzekł — i w dniu w którym wyjdzie z domu na ulicy Saint-Dominique, wejść musi do domu mojej matki w charakterze również panny do towarzystwa...
— Wybornie! — rzekł Julian — jasnem jest, że w mieszkaniu pani baronowej będziemy mieli małą pod ręką i na naszej dyskrecyi, ale nie będzie to tak bardzo łatwo jak się wydaje, doprowadzić rzecz tę do tego rezultatu.
— Łatwo czy trudno, trzeba koniecznie ażeby tak się stało, i tak się stanie.
— Nie wątpię ani na chwilę, szukam tylko sposobu...
— Noc przynosi myśli. Tymczasem idź na obiad i połóż się spać... Jutro pogadamy... Idę teraz do mojej matki...
Filip de Garennes udał się na ulicę Madame w myśli opracowując scenariusz, jak by można wyrazić się o autorze dramatycznym.
Na ulicy Garancière, stary kamerdyner bardzo był zaniepokojony, tem wszystkiem co się stało w pałacu podczas nieobecności Raula de Challins.
Pilno mu było doczekać się młodego pana aby z ust jego usłyszeć uspakajające wyjaśnienie.
Na nieszczęście Raul, z przyczyn nam wiadomych, nie miał powrócić do domu ś. p. swego wuja.
Zawieziony z Compiègne do Paryża został uwięziony w Conciergerie i zamknięty w celi, w najsroższem odosobnieniu.
Aż do godziny pierwszej po północy Honoryusz oczekiwał, nie mogąc się zdecydować położyć się do łóżka.
O pierwszej powiedział sobie:
— Pewnie pan Raul nocuje u swego kuzyna.
Uspokojony cokolwiek tą myślą położył się.
Nazajutrz pan de Challins również się nie ukazał.
Honoryusż oczekiwał do dwunastej, potem przypomniawszy sobie polecenie doktora Gilberta, udał się do biura telegraficznego i posłał do Morfontaine depeszę tej treści:
Opieczętowanie dokonane w pałacu wczoraj. Pan de Challins nie powrócił do domu... Nie wiem co się z nim stało“.
Poczem powrócił do pałacu mając nadzieję zastać już Raula.
— Nie było nikogo... Nikogo!
Po południu postanowił udać się do pani de Garennes, aby zasięgnąć wiadomości.
Panna służąca powiedziała mu, że pani baronowej nie ma w domu, i powróci późno zapewne. Wrócił więc do pałacu na ulicy Garancière nie dowiedziawszy się niczego.
Niepokój coraz większy począł ogarniać go i zaprzątać mu umysł.
— Co się to stać mogło?
Pytanie to stawało w jego umyśle jak zagadka nie podobna do rozwiązania.
Wieczorem powrócił na ulicę Madame.
Baronowa de Garennes będąca w towarzystwie Filipa, uprzedzona o przyjściu Honoryusza w ciągu dnia, kazała odpowiedzieć z natchnienia syna, że czuje się bardzo cierpiącą i przyjąć go nie może.
Stary sługa oddalił się zakłopotany i strasznie niespokojny, obiecując sobie ponowić szturm nazajutrz, jeżeli nic się nie zdarzy nowego.
Liczył, że za powrotem do pałacu znajdzie wiadomość od doktora Gilberta, lecz i ten nie dał znaku życia.
Depesza jednakże w swoim czasie przybyła do Kwadratowego domu.
Czytając ją, brat ś. p. hrabiego Maksymiliana rzekł do siebie:
— Sprawiedliwość postąpiła według moich instrukcyi i spodziewane przezemnie komplikacye nastąpią. Pan Raul de Challins, nie powrócił do domu, prawdopodobnie został aresztowany... Czyż mu dowiedziono że ukradł testament? Bardzo być może, nawet to dość prawdopodobne. Przedewszystkiem należy dalej prowadzić rozpoczęte dzieło, dozwolić policyi pierwsze uderzać ciosy... Jedna tylko rzecz pozostaje mi do uczynienia... czekać... Teraz jestem pewny, że moja córka nie będzie wydziedziczoną, jeśli żyje... Ale czy żyje?... Jeżeli zdarzyło jej się jakie nieszczęście przez tych nikczemników, co za odwet! Ale pocóż te smutne myśli? Mam prawo mieć jeszcze nadzieję... Odszukam Honorynę Lefebvre; i za jej sprawą dziecko mi będzie powrócone...
Doktór nie uważał właściwem odpowiadać na depeszę starego kamerdynera swego brata.
Chociaż zejście sprawiedliwości w Compiègne dokonane zostało bez żadnych przygotowań, i chociaż aresztowanie Raula de Challins miało tylko sądowników za świadków, sprawa cała wyszła na jaw w Paryżu zaraz nazajutrz. Dobrze poinformowane dzienniki podały artykuł pod tytułem:

Zbrodnia przy ulicy Garancière“.

zawierający szczegóły bardzo ścisłe i prawdziwe, dotyczące tego co się stało na ulicy Bonaparte u notaryusza Hervieux i na cmentarzu w Compiègne.
Jakim sposobem szczegóły te dostały się do dzienników? Sąd sam postarał się o to. Prokurator Rzeczyposlitej, któremu o zbrodni doniósł głos opinii publicznej, uznał za potrzebne zadowolnić sumienie publiczności dając wielki rozgłos faktom spełnionym, i tym sposobem dowodząc, że sprawiedliwość nie pozostała bezczynną.
Dodać należy, że spodziewał się wskutek tego wywołać nowe anonymowe delacye, rzucić mogące jakieś światło wpośród tych ciemności, zaledwie co do pewnych tylko punktów dotychczas rozjaśnionych.
Artykuły bardzo stanowcze ukazujące się w najbardziej rozpowszechnionych dziennikach, wywołały nadzwyczajne w Paryżu wzruszenie.
Zbrodnia była dziwną, tajemniczą, w okolicznościach, jak gdyby zapożyczonych z jakiegoś sensacyjnego romansu.
Trumna zawierająca ziemię zamiast trupa, a złożona na cmentarzu w Compiègne w grobie familii Vadans wprawiała czytelników w prawdziwe osłupienie.
Zapytywano siebie, z lekkim dreszczem, co się stać mogło z ciałem hrabiego Maksymiliana de Vadans?
Ostatecznie sprawa ta była niewyczerpanym tematem wszystkich rozmów.
W pałacyku na ulicy Saint-Dominique otrzymywano „Figaro“.
Co rano po śniadaniu. Genowefa miała obowiązek odczytywać pani de Brénnes ten najbardziej paryzki ze wszystkich dzienników francuzkich.
Lektura ta odbywała się zwykle w jadalnym pokoju po śniadaniu, podczas gdy margrabina piła kawę.
Było około dwunastej.
Scena poprzednia, gdy po raz pierwszy Genowefa zbuntowała się przeciwko swoim paniom, zdawała się być zapomnianą a przynajmniej dla tych pań, bo młoda dziewczyna za to ciągle była milcząca, ponura, nie mówiąc tylko gdy była zapytaną i odpowiadając krótko.
Pani de Brénnes zażądała zwykłego czytania.
Genowefa powstała, wzięła dziennik i usiadła napowrót, rozwinęła go, głośno przeczytała dwa pierwsze artykuły i doszła do trzeciego, o którym mówiliśmy, zatytułowanego: Zbrodnia przy ulicy Garancière.
Odczytawszy te słowa, zatrzymała się zadziwiona i patrzała na panią de Brénnes, której twarz również wyrażała zadziwienie.
— Wszakże — rzekła Leonida — na ulicy Garancière znajduje się pałac ś. p. hrabiego de Vadans.
— Tak — odpowiedziała margrabina — i w nim to właśnie mieszka pan de Challins.
Lektorka czytała dalej:
„Jedna z najdziwniejszych zbrodni doszła do wiadomości sądu za pośrednictwem pogłosek i denuncyacyi anonimowych, tak iż prokurator Rzeczypospolitej uznał za konieczne rozpocząć śledztwo w celu sprawdzenia faktów. W skutku tego w chwili kiedy kolateralni spadkobiercy hrabiego de Vadans...“
Genowefa nazwisko to wymówiła z drżeniem.
Margrabina przerwała.
— Hrabiego de Vadans! — zawołała — czyż to podobna!
— Zaraz się dowiemy... — rzekła Leonida z niecierpliwością. — Czytaj dalej Genowefo...
Młoda dziewczyna czytała z coraz wzrastającem wzruszeniem:
„W chwili kiedy spadkobiercy kolateralni hrabiego de Vadans, mieli być wprowadzeni w posiadanie majątku po swym krewnym, reprezentanci sprawiedliwości weszli do gabinetu notaryusza, i wystąpili w imieniu spadkobierczyni w prostej linii, której istnienia nikt się nie domyślał; legalnej córki hrabiego de Vadans i jego żony Joanny de Viefville, oddawna zmarłej... Natychmiast potem prokurator Rzeczypospolitej i szef Bezpieczeństwa, w towarzystwie familii udali się do Compiègne, celem asystowania ekshumacyi zwłok hrabiego de Vadans, ciało jego bowiem miało być sprowadzone do Paryża, i poddane autopsyi...“
Leonida przerwała z kolei.
— Autopsyi! — rzekła. — Czyżby hrabia nie umarł naturalną śmiercią?
— Jużbyśmy wiedzieli, gdybyś nie przerywała czytania!... — rzekła margrabina.
Genowefa ze ścieśnionem sercem czytała dalej:
„W Compiègne prawda wyszła na jaw, aż nadto jasno dowodząc, aż do oczywistości, słuszność denuncyacyi anonimowych i oskarżających pogłosek... Trumna wydobyta z grobu familijnego, otwarta została w obecności urzędników sądowych z Paryża i z Beauvais i najbliższych krewnych hrabiego. Trumna ta była próżna, albo raczej świętokradzka ręka w miejsce zwłok napełniła ją ziemią“.
— Ależ to okropne! przerażające! — zawołały razem matka z córką.
Biedna Genowefa drżała tak silnie, że wiersza dziennika skakały jej przed oczami; pragnęła jednak jaknajprędzej dowiedzieć się końca tej ponurej historyi, i czyniąc nadludzkie wysilenie, nakazując sobie spokój, czytała dalej przytłumionym głosem:
— „Zbrodnia niepodlegała wątpliwości. — Opinia publiczna twierdziła, że hrabia de Vadans umarł otruty, i że usunięto i zniszczono testament, aby zagubić ślad legalnej sukcesorki. Zbrodniarza wskazywała nietylko opinia publiczna, ale i fakta; nie mógł to być nikt inny, tylko ten który przez cały czas choroby nie opuszczał pokoju hrabiego, od którego odsuwał wszystkich, ten którem u zbrodnia korzyść przynosiła, — wicehrabia Raul de Challin“.
W tem miejscu Genowefa dostała pewnego rodzaju konwulsyi, głos jej ucichł w ścieśnionem gardle.
— Raul de Challins! — zakrzyknęły z przerażeniem obie panie de Brénnes. — On dopuścił się tak ohydnej zbrodni! on! Ah! podły!
Słysząc te słowa, córka Gilberta i Joanny, zerwała się jak gdyby zgalwanizowana, drżąca, z rozwartemi nozdrzami, oczami rzucającemi błyskawice:
— On, zbrodniarz! — zawołała głosem drżącym z gniewu i oburzenia. — To fałsz, to szaleństwo! Nie wolno powtarzać tak potwornej potwarzy! Pan de Challins nie popełnił tej zbrodni! Jest niewinny, przysięgam! Trzeba, być szaloną aby o tem wątpić!
Margrabina i Leonida powstały z kolei, oniemiałe z początku, potem oburzone i rozgniewane postawą panny do towarzystwa.
— A toż co? Ależ to ty jesteś szaloną, jak się zdaje!! — zawołała pani de Brénnes tonem pogardliwym.
Leonida dodała:
— Także to daleko posuwasz pogardę konwenansów, zapomnienie dobrodziejstw, niewdzięczność, brak serca, aby ośmielić się w mojej obecności brać stronę człowieka, który postąpił sobie ze mną jak wiesz, w sposób nikczemny! Nie dziwi mnie teraz jego znalezienie się! Nieuczciwością rozpoczął i doszedł do zbrodni, o którą go sprawiedliwość oskarża, a nigdybym uwierzyć nie mogła, że ty ośmielisz się stanąć w obronie tego nędznika.
Genowefa rzuciła na Leonidę spojrzenie pełne krwawej pogardy, potem odpowiedziała stanowczo i namiętnie:
— Tak jest, staję w obronę tego, którego ośmielasz się nazywać nędznikiem! Bronię go przeciwko tobie, która mu nigdy nie przebaczysz, że odgadł i w niwecz obrócił twoje rachuby, nie chcąc ciebie uczynić wicehrabiną de Challins! Bronię tego zacnego i szlachetnego człowieka nie zdolnego nietylko zbrodni się dopuścić, ale żadnego nawet czynu wątpliwego, niedelikatnego lub podłego! Bronię go, gdyż serce moje powstaje przeciwko kłamstwu! Bronię go, ponieważ oskarżając go rzucasz potwarz na niego! Bronię go dla tego, że go kocham!!
Pani de Brénnes i Leonida widząc taką zmianę w Genowefie i słuchając jej słów niedowierzały ani swym oczom ani uszom.
Kiedy skończyła wydały okrzyk oburzenia.
Margrabina wstając groźna, rzekła tonem pełnym wściekłości:
— Kochasz Raula de Challins?
— Przyznaje się! — rzekła Leonida — przyznaje się!
— Tak — odrzekła z dumą Genowefa. — Kocham go! Kocham go całą siłą mojej duszy, i jestem kochaną! Słyszycie, jestem kochaną!
— Otóż to więc — zawołała panna de Brénnes, w najwyższem rozdrażnieniu — otóż to zero, tę dziewczynę, służącą u nas za pieniądze, przekładał nademnie! i ona ośmiela się zrzucać maskę, bezwstydna! W naszej obecności, w naszym domu utrzymywała z tym nędznikiem haniebne stosunki! Matko, obecność tego stworzenia hańbi nasz dom... Niech się ztąd wynosi, niech się wynosi natychmiast!...
— Wypędzam cię! — rzekła margrabina — idź z a bierz twoje rzeczy... Zapłacę co ci się należy. Daję ci godzinę czasu do opuszczenia mego domu... Idź połączyć się z twoim kochankiem! Jesteście godni siebie nawzajem.
— Wyjdę ztąd z podniesioną głową, moja pani! — odrzekła Genowefa dodając: — Wasze obelgi nigdy nie dorównają mojej pogardzie!...
I wyszła.


XL.

Wieczorem poprzedniego dnia — czytelnik przypomina sobie zapewne, Filip wyszedł ze swego domku przy ulicy Assas, aby się udać do matki. Chciał ją jak najprędzej zawiadomić o swoich projektach.
— No i cóż? — zapytała widząc go wchodzącego. — Masz mi co do powiedzenia?
— Tak jest, mam.
— Mów prędko.
— Genowefa żyje.
— Jesteś tego pewny?
— Zupełnie pewny.
— Opowiedzże mi.
— Julian Vendame jeździł do Nanteuil-le-Haudoin i tam się dowiedział o wszystkiem... Vendamowie dali tej dziewczynie staranne wychowanie, stosownie do polecenia, które im uczyniono przy wręczeniu sumy pięćdziesięciu tysięcy franków... Genowefę oddano do pensyonatu i tam otrzymała wyższe wykształcenie... Interesa Vendamów pomyślne z początku, zaczęły później iść bardzo źle. Ludzie ci od lat dwóch popadli w taką nędzę, że byli zmuszeni oddać Genowefę do służby.
— Do służby? — rzekła pani de Garennes zadziwiona.
— Tak.
— Pomimo więc wyższego wychowania jest panną służącą?
— Nie, ale panną do towarzystwa, lektorką...
— A czy wiesz u kogo?
— U naszych znajomych, u margrabiny de Brénnes i jej córki.
— U pani de Brénnes! — wykrzyknęła baronowa. — Ależ w takim razie Genowefa musi to być ta młoda osoba, która towarzyszyła tym paniom w Comiègne, na pogrzebie twego wuja.
— Tak sądzę.
— A zatem znajduje się w Paryżu?
— Tak, na ulicy Saint-Dominique.
— Cóż zamierzasz uczynić?
— Przedewszystkiem szukam sposobu i znajdę go, ażeby bez skompromitowania się, skłonić Genowefę do porzucenia swego stanowiska panny do towarzystwa, w domu margrabiny.
— A potem?
— Wystarać się dla niej o inne miejsce w podobnym rodzaju.
— Przy kim?
— Przy tobie, moja matko!
— Jakże możesz myśleć o czemś podobnem?
— Rzecz naturalna, że przedewszystkiem o tem pomyślałem, — tym sposobem będziemy ją mieli pod ręką.
— Strzeż się, to niebezpieczne!
— A toż dla czego, jeżeli łaska?
— Jeżeli przypadkiem trafią na ślad Genowefy, oskarżą nas o działanie z wiedzą a głównie to, że zabierając ją do siebie, chcieliśmy przeszkodzić jej dać się poznać i odzyskać majątek.
Filip wzruszył ramionami.
— Dla nas zarówno jak i dla wszystkich — odrzekł — dziecko to jest Genowefą Vendame siostrą mego kamerdynera... Trzymanie jej w twoim domu moja matko, nie może być podejrzanem. Traf, wypadek wszystko tu tłomaczy. Zresztą zanim ktokolwiek na jej ślad natrafi, zdołam usunąć niebezpieczeństwo... A zatem moja matko, potrzebujesz panny do towarzystwa... Cóż nadto prostszego? Jeżeli Genowefa stawi się, przyjmiesz jej usługi, i każesz jej natychmiast objąć obowiązki...
— Ależ ona musi nas znać...
— Z nazwiska, niewątpliwie, a nawet z widzenia, jeżeli nas zauważyła na pogrzebie, co zresztą mało prawdopodobne... Lecz cóż nas to obchodzi? Ona sama do nas przyjdzie. Nie uczyniemy żadnego kroku aby ją przyciągnąć... a zatem nie damy powodu do żadnego podejrzenia... Najważniejszem jest aby opuściła dom pani de Brénnes, i tak się stanie...
— Rób więc jak chcesz, co do mnie zgadzam się na wszystko.
Filip nie wątpił ani chwilę o przyzwoleniu matki, a raczej o przyjęciu spólnictwa.
Wieczór przepędził na ulicy Madame i późno w nocy powrócił do siebie.
Nazajutrz bardzo rano zadzwonił na Juliana Vendame.
— Czy wymyśliłeś już co? — zapytał go.
— Tak i nie... — odpowiedział kamerdyner.
— Wytłomacz się.
— Mam pewną myśl, ale żeby się upewnić, czy ona jest praktyczną, potrzebowałbym wiedzieć, co się dzieje na ulicy Saint-Dominique.
— Trzeba się o to postarać.
— Pan baron w domu jeść będzie śniadanie?
— Tak.
— A więc jak tylko usłużę panu baronowi, pójdę na zwiady.
— Czy pamiętasz o głównym punkcie?
— Pamiętam. Koniecznem jest aby Genowefa opuściła dom pani de Brénnes i weszła do domu pani baronowej.
— To właśnie.
Filip nie wiedział, że w tej samej chwili, kiedy on się naradzał ze swoim kamerdynerem, przypadek pracował dla niego, aby mu oddać na łaskę lub niełaskę bezbronną Genowefę.
Spiesznie zjadł śniadanie, ubrał się i udał się do sądu, gdzie jako obrońca miał stawać w jakiejś sprawie.
Julian Vendame, ubrany starannie, jako sługa z arystokratycznego domu, około południa wyszedł z domu przy ulicy Assas i skierował swe kroki ku ulicy Saint-Dominique, aby się zająć Genowefą.
W tymto właśnie czasie, po odczytaniu „Figara“ miała miejsce scena, którą opisaliśmy, a rezultatem której, było natychmiastowe odprawienie panny do towarzystwa.
Idąc zwolna, nie spiesząc się wcale, kamerdyner, a raczej zaprzedany pomocnik Filipa, szukał sposobu, wydobycia swej jakoby siostry z domu pani de Brénnes, i dodać należy, że imaginacya jego, zwykle płodna w wykręty, nie była wstanie poddać mu żadnej praktycznej myśli.
Zbliżywszy się do pałacyku pani de Brénnes, zatrzymał się.
— Zaczekam... — rzekł do siebie. Wcześniej lub później wyjdzie jakiś służący... zaczepię go... zawiążę rozmowę... ofiaruję mu kieliszek fine... Jestto grzeczność której nie odmawia się między kolegami... wyciągnę go na słowa i dowiem się o wszystkiem... Pomysł to nie bardzo głęboki, ale cóż robić, spróbować trzeba...
Vendame, stał tak jakby na szyldwachu od dziesięciu minut, kiedy nagle drzwi pałacyku się otworzyły i ukazała się w nich młoda dziewczyna, ubrana skromnie lecz z elegancyą; zdaj ca się bardzo być wzruszoną, i szybkim krokiem iść poczęła.
Julian od lat pięciu nie widział Genowefy.
Miała lat trzynaście, w epoce kiedy opuszczał rodzinną wioskę. Od lat trzynastu do osiemnastu, twarz kobieca często zmienia się do tego stopnia, że staje się niedopoznania.
Jednakże ujrzawszy tę młodą dziewczynę Julian zadrżał.
— Wyrosła, wyładniała — rzekł — ale pomimo to, zdaje mi się, że to ta mała.
Porzucając więc swoje obserwacyjne stanowisko, szybko iść począł za nieznajomą, minął ją, zwrócił się na miejscu i zdejmując kapelusz rzekł do niej:
— Przepraszam panią... Albo się bardzo mylę, albo pani jesteś panną Genowefą Vendame z Nanteuil-le-Haudoin?
Młoda dziewczyna niepomiernie zadziwiona, spojrzała z uwagą na zatrzymującego ją i odrzekła cichym i pomięszanym cokolwiek głosem:
— Jestem Genowefą Vendame, tak panie... ale...
— Czyż nie poznajesz mnie pani? — przerwał lokaj Filipa.
— Nie panie... Chociaż zdaje mi się...
— Że widziałaś mnie, co? nieprawdaż... Tylko że od lat pięciu, od czasu jak z podlotka wyrosłaś na piękną pannę, zapomniałaś o mnie cokolwiek, siostrzyczko...
— Julian! wszak to Julian! — zawołała Genowefa z wybuchem radości ściskając ręce, które łotr ten do niej wyciągnął. — Ah! to Opatrzność pozwala mi spotkać ciebie... Kocham cię zawsze... Chociaż wiele zmartwienia przyczyniłeś naszym rodzicom od lat pięciu, często jednak myślałam o tobie, pragnęłam cię widzieć...
— Poczciwa siostrzyczka! — rzekł Vendame udając rozczulenie.
— Ale jak się zmieniłeś mój bracie... na korzyść zresztą...
— A ty!... wszak jesteś piękną panną w całem znaczeniu tego wyrazu!
— A i ty masz minę pana.. Jakież jest twoje stanowisko?
— Jestem człowiekiem zaufania i factotum pewnego młodego barona, uchodzącego za jednego z najpierwszych adwokatów.
— A więc jesteś zadowolony ze swego losu?
— Bardzo zadowolony, a ty? Jakimże to sposobem spotykam cię w Paryżu, kiedy pewny byłem, że jesteś w Nanteuil-le-Haudoin?
— Tak, bo nie wiesz...
— Nie wiem nic...
— Odkąd rodzice nasi stracili wszystko co mieli... Bo stracili wszystko i są w strasznej nędzy, odkąd siostra nasza umarła, a matka zachorowała i ojciec nie może pracować, to jest od dwóch lat, — opuściłam wioskę...
Genowefa zmuszoną była przerwać; — wzruszenie ściskało jej serce, a powieki napełniły się łzami.
Julian podniósł chustkę do oczu i udawał, że obciera łzy, których wcale nie było.
— Biedny ojciec... biedna matka... — wybąknął prawie niedosłyszanym głosem. — Oh tak! bardzo zawiniłem... nigdy sobie tego nie daruję... Ale, ciebie znalazłem siostrzyczko... Pomówiemy o nich... Dopomożemy im...
— Właśnie aby im pomódz całemi siłami memi udałam się do Paryża... — mówiła dalej Genowefa.
— Pomódz im, jakim sposobem?
— Ofiarowano mi miejsce... Przyjęłam je...
— W służbie, ty!!! — zawołał Julian z cudownie udanem zdziwieniem.
— Naturalnie, zkądże to zadziwienie?... Margrabina de Brénnes przyjęła mnie jako pannę do towarzystwa, jako lektorkę...
— I dobrze ci jest u tej margrabiny?
— Już nie jestem u niej.
— Nie jesteś u niej! — powtórzył Vendame, którego zadziwienie tym razem nie było wcale udane.
— Nie.
— Od jak dawna?
— Od tej chwili...
— A to z jakiego powodu?
— Pomiędzy parną de Brénnes, a mną wybuchła gwałtowna sprzeczka, zamieniłyśmy niemiłe słowa... I stało się to powodem mojego nagłego opuszczenia jej domu. Wybiegłam aby znaleźć komisyonera dla zaniesienia moich rzeczy.
— Mogę ci pomódz.
— Przyjmuję chętnie.
— Ale gdzie każesz zanieść twoje rzeczy?
— Do hotelu, tam będę mieszkać do czasu aż znajdę sobie inne miejsce... Rozumiesz przecie, że nie mogę pozostać bez zajęcia...
Mówiąc te słowa biedne dziecko myślało o Raulu oskarżonym, uwięzionym, o jego złamanej przyszłości, o swem marzeniu szczęścia, które zniknęło...


XLI.

— Ależ do licha! mam na to lekarstwo! — rzekł nagle Julian po chwili milczenia.
— Miejsce? — zapytała z żywością Genowefa.
— Tak, a nawet dobre miejsce...
— Kiedyż mogłabym je zająć?
— Choćby od dnia dzisiejszego.
— Byłoby to zbyt wiele szczęścia.
— I robić będziesz to tylko co musisz umieć wybornie... — odrzekł Vendame. — Właśnie poszukują panny do towarzystwa, lektorki...
— U kogo?
— U własnej matki barona, którego jestem człowiekiem zaufania...
— I nazywa się? — zapytała Genowefa.
— Baronowa de Garennes. Jej syn jedyny, pan Filip de Garennes, jest moim pryncypałem.
— Baronowa de Garennes!... — powtórzyło dziewczę z mimowolnym dreszczem. — Czyż ona nie jest krewną hrabiego de Vadans?
— Jego rodzona siostra... Jakimże u licha sposobem wiesz o tem?
Genowefa odpowiadając zarumieniła się:
— Słyszałam o niej u margrabiny de Brénnes... więc to ona właśnie potrzebuje panny do towarzystwa?
— Ona sama, siostrzyczko...
— Ale, czy jej się podobam?
— Jak mi się zdaje, mogę cię zapewnić że tak... Baronowa mnie zna i wie, że jej syn bardzo mnie szanuje... Rekomendacya moja będzie miała u niej wagę... Zresztą dowiemy się natychmiast czego się mamy trzymać... Chodzi o te żeby żadna inna nie uprzedziła cię.
— Cóż robić?
— Udamy się do baronowej.
— Gdzie ona mieszka?
— Na ulicy Madame.
— Zaprowadzisz mnie?
— Naturalnie...
— Ale moje rzeczy?
— Gdzież one są?
— Na dziedzińcu około loży odźwiernego.
— No to odźwierny będzie ich pilnował. Siadajmy w fiakra i jedźmy do pani de Garennes... Jeżeli cię przyjmie powrócimy zabrać rzeczy.
— Jedźmy!
Spotkali pusty fiakr. Julian i Genowefa zabrali w nim miejsca.
Biedne dziecko gwałtowne czyniło wysilenia aby mieć minę spokojną a nawet wesołą, nie bez wielkiego jednak udawało się jej trudu, straszny niepokój bowiem uciskał jej piersi.
Wiadomość podana przez „Figaro“ spadła na nią jak piorun. — Raul pod ciężarem tak przerażającego oskarżenia! Raul w więzieniu!
Niewątpiła ani na chwilę o jego niewinności, cóż kiedy sprawiedliwość miała go za winnego, ponieważ go uwięziono.
Biedne dziewczę pragnęłoby wypytywać Juliana. Lecz nie śmiała; ukrywając swój niepokój chowała w głębi serca całą swoją boleść.
Fiakr stanął przy trotuarze na ulicy Madame, przy drzwiach domu noszącego numer 60.
— To tu — rzekł Vendame — idź prędko.
— Czy ty ze mną nie pójdziesz?
— Niepotrzeba...
— A jeżeli pani de Garennes nie zechce umie przyjąć?
— Każesz jej powiedzieć, że przychodzisz w mojem imieniu i że jesteś moją siostrą. Przyjmie cię natychmiast.
— Obawiam się czy jej się podobam...
— A ja zaręczam za powodzenie... Spiesz że się mały tchórzu... Idź na trzecie piętro, drzwi na prawo.
Genowefa wysiadła z fiakra przestąpiła próg domu i weszła na schody.
Doświadczała strasznego wzruszenia...
Jej spotkanie z Julianem, spotkanie które przypisywała jedynie przypadkowi, wprowadzić ją miało do domu rodziny Raula.
Czyż to nie było dziwne? jak gdyby jakieś przeznaczenie tajemnicze.
Na piętrze wskazanem przez Juliana, Genowefa zatrzymała się i zadzwoniła.
Służący otworzył drzwi.
— Pani baronowa de Garennes?-zapytała drżącym głosem.
— Tak, tutaj, proszę panienki.
— Czy mogłabym z nią się widzieć?
— Nie wiem czy pani baronowa może przyjąć... niech mi pani da kartę...
— Nie mam jej.
— A więc powiedz mi pani swoje nazwisko.
— Pani baronowa nigdy nic o mnie nie słyszała. Przychodzę ponieważ mnie do niej przysłano, zapewniając, że ona potrzebuje panny do towarzystwa, pragnę więc ofiarować jej moje usługi.
— Wejdź pani i zechciej zaczekać... uprzedzę panią baronowę.
Genowefa weszła do przedpokoju, usiadła na ławce.
Pani de Garennes jak wiemy uprzedzoną była przez syna.
Nie mogła inaczej postąpić jak przyjąć Genowefę, chociaż zdumioną była szybkością z jaką interes ten był poprowadzony.
Służący dostał rozkaz przyprowadzenia jej do salonu, poszedł po nią i wprowadził ją.
Baronowa czuła się bardzo poruszoną, i przyznać należy, że wzruszenie to nigdy ważniejszych nie miało powodów.
Przybycie do niej Genowefy, córki jej brata, dziecka, którego samo istnienie pozbawić mogło ją i Filipa, tak gorąco upragnionego spadku, dla otrzymania którego Filip nie cofnął się przed zbrodnią, było rzeczywiście wypadkiem niemałej wagi.
Genowefa pomimo swej naturalnej nieśmiałości i pomimo zakłopotania, ukłoniła się baronowej z wielkim wdziękiem.
— Jest ładna, dystyngowana i twarz wyraża inteligencyę... — myślała pani de Garennes — poczem rzekła głośno, z uśmiechem pełnym życzliwości: Chciałaś ze mną widzieć się moja panienko?
— Tak jest pani...
— I cóż za powód sprowadza do mnie panienkę? Ale przedewszystkiem proszę usiąść.
— Przychodzę do pani baronowej aby spełniać przy niej obowiązki panny do towarzystwa... Byłabym szczęśliwą, gdyby mnie pani przyjąć zechciała.
— Któż ciebie moje dziecię do mnie przysyła?
— Mój brat, Julian Vendame.
— Julian Vendame, czy nic kamerdyner mego syna?
— On sam pani.
— Przypominam sobie istotnie, że wspominałam Filipowi o zamiarze przyjęcia lektorki... Czy byłaś już gdzie panną do towarzystwa, moje dziecię? — dodała baronowa, chcąc okazać, że nie wie z góry o niczem.
— Tak jest pani.
— U kogo?
— U pani margrabiny de Brénnes.
— I długo tam byłaś moje dziecię?
— Dwa lata.
— I porzuciłaś to miejsce?
— Tak pani.
— Z jakiego powodu?
Pytanie to wywołało rumieniec na lica Genowefy. Jednakże ażeby nie dać powodu do niewłaściwych podejrzeń należało odpowiedzieć. Genowefa więc wyszeptała:
— Powstała sprzeczka pomiędzy panną de Brénnes a mną, i jak się zdaje przeszłam pewne granice... Panna de Brénnes dała mi to uczuć w wyrazach tak ostrych, że godność moja nie pozwoliła mi dłużej pozostać w domu pani margrabiny.
— I kiedyż ta sprzeczka miała miejsce?
— Dziś rano.
— A zatem od dziś zrana dopiero jesteś wolną?
— Tak pani.
— I twój brat, korzystając z okoliczności przysłał cię do mnie?
— Tak pani.
Pani de Garennes nie chciała przyjąć nowej panny do towarzystwa, zanim nie okaże niby chęci dowiedzenia się o jej przeszłości.
— Otrzymałaś jak widzę wyborną edukacyę — mówiła.
— Byłam wychowana w dobrym pensyonacie w Beauvais.
— Czy jesteś muzykalna?
— Gram na fortepianie i śpiewam trochę.
— Umiesz haftować zapewne?
— Tak pani, umiem haftować, krajać i szyć suknie.
— Czy rodzice twoi żyją?
— Tak pani, żyją... lecz są chorzy oboje od dawna.
— A gdzie mieszkają?
— W Nanteuil-le-Haudoin.
— Jestto wioska w której się urodziłaś?
— Tak pani.
Uśmiech ukryty ukazał się na ustach baronowej.
— Filip nie mylił się — myślała. — To dziecko całkiem nie domyśla się tajemnicy swego urodzenia i pokrewieństwo z Vendamami bierze na seryo... Wszystko zatem dobrze idzie.
Genowefa oczekując na decyzyę, z niepokojem spoglądała na panią de Garennes i studyowała jej fizyonomię.
— Upraszam panią — rzekła prawie błagającym głosem — jeżeli pani miała już kogo na myśli za nim ja tu przyszłam, daj mi pani pierwszeństwo... Całe moje życie będę pani wdzięczną.
— Podobasz mi się bardzo, moje kochane dziecię — odrzekła baronowa — i pragnę całem sercem zatrzymać cię przy sobie, ale majątek mój jest nie wielki, i nie mogłabym porozumieć się z tobą, jeżeli wymagania twoje nie będą skromne...
— One są bardzo skromne...
— Wiele brałaś u margrabiny de Brennes?
— Sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jeżeli pani baronowa uważa, że to zbyt wiele...
— Nie, nie — przerwała pani de Garennes — będziesz brała u mnie toż samo.
— Więc pani zgadza się wziąść mnie? — zawołała Genowefa.
— Tak moje dziecię.
— Ah! pani, dziękuję z całej duszy nietylko w mojem imieniu ale i w imieniu moich biednych starych rodziców; co by się z nimi stało gdybym miejsca nie dostała? Wszystko co zarabiam idzie na to ażeby im trochę życie polepszyć.
Pani de Garennes uśmiechnęła się:
— Uczucia te zaszczyt ci przynoszą — rzekła — jesteś dobrą i dzielną dziewczyną.
— Spełniam tylko mój obowiązek...
— Być może, ale takich co dobrze postępują niestety nie często zdarza się spotykać... Kiedy będziesz mogła objąć u mnie obowiązki?
— Kiedy tylko pani sobie życzy; jestem wolna...
— A więc zaraz od dziś...
— Dobrze pani, od dziś.
— Masz rzeczy?
— Jeden tylko kuferek, pani.
— Idź po ten kuferek i sprowadź go tu, a umieszczę cię w pokoju dla ciebie przeznaczonym.
— Ah! pani, jakie jesteś dobrą.
— Idź moje dziecię, idź i powracaj prędko, będę cię oczekiwać...
Genowefa skłoniła się i wyszła pomimo zmartwienia, prawie uradowana.
Julian oczekiwał chodząc wzdłuż i wszerz po trotuarze.
— No i cóż? — zapytał widząc ją wychodzącą z domu.
— Bracie, Opatrzność postawiła cię na mojej drodze!! — odpowiedziała.
— Jesteś przyjęta?
— Tak.
— Byłem tego z góry pewny...
— Chodźmy prędko po mój kufer i powracajmy... Pani Garennes czeka na mnie... Powiedziała, że jej się bardzo podobałam...
— Brawo! siostrzyczko! To mnie nie dziwi... Woźnica! na ulicę Saint-Dominique, prędko!!
W godzinę później Genowefa była zainstalowaną u baronowej, na łasce swych nieubłaganych wrogów.



Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!