Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— One są bardzo skromne...
— Wiele brałaś u margrabiny de Brennes?
— Sto pięćdziesiąt franków na miesiąc, jeżeli pani baronowa uważa, że to zbyt wiele...
— Nie, nie — przerwała pani de Garennes — będziesz brała u mnie toż samo.
— Więc pani zgadza się wziąść mnie? — zawołała Genowefa.
— Tak moje dziecię.
— Ah! pani, dziękuję z całej duszy nietylko w mojem imieniu ale i w imieniu moich biednych starych rodziców; co by się z nimi stało gdybym miejsca nie dostała? Wszystko co zarabiam idzie na to ażeby im trochę życie polepszyć.
Pani de Garennes uśmiechnęła się:
— Uczucia te zaszczyt ci przynoszą — rzekła — jesteś dobrą i dzielną dziewczyną.
— Spełniam tylko mój obowiązek...
— Być może, ale takich co dobrze postępują niestety nie często zdarza się spotykać... Kiedy będziesz mogła objąć u mnie obowiązki?
— Kiedy tylko pani sobie życzy; jestem wolna...
— A więc zaraz od dziś...
— Dobrze pani, od dziś.
— Masz rzeczy?
— Jeden tylko kuferek, pani.
— Idź po ten kuferek i sprowadź go tu, a umieszczę cię w pokoju dla ciebie przeznaczonym.
— Ah! pani, jakie jesteś dobrą.
— Idź moje dziecię, idź i powracaj prędko, będę cię oczekiwać...
Genowefa skłoniła się i wyszła pomimo zmartwienia, prawie uradowana.
Julian oczekiwał chodząc wzdłuż i wszerz po trotuarze.
— No i cóż? — zapytał widząc ją wychodzącą z domu.
— Bracie, Opatrzność postawiła cię na mojej drodze!! — odpowiedziała.
— Jesteś przyjęta?
— Tak.
— Byłem tego z góry pewny...
— Chodźmy prędko po mój kufer i powracajmy... Pani Garennes czeka na mnie... Powiedziała, że jej się bardzo podobałam...
— Brawo! siostrzyczko! To mnie nie dziwi... Woźnica! na ulicę Saint-Dominique, prędko!!
— W godzinę później Genowefa była zainstalowaną u baronowej, na łasce swych nieubłaganych wrogów.


CZĘŚĆ DRUGA.
Willa róż.

I.

Wszystkie dzienniki rozpisywały się o zbrodni przy ulicy Garancière i o aresztowaniu Raula de Challins, a jednakże Honoryusz, stary kamerdyner zmarłego Maksymiliana de Vadans, niewiedział jeszcze o niczem.
Rzecz ta, tak nieprawdopodobna była jednak nader prostą.
Żaden dziennik nie dostawał się do pałacu, a Honoryusz krokiem z domu nie wychodził, nie miał z nikim żadnych stosunków, i plotki uliczne nie dochodziły do jego uszu.
Co raz bardziej zdziwiony i niespokojny tą niewytłomaczoną dla niego nieobecnością młodego pana, i nie wiedząc gdzie zasięgnąć informacyi, chciał się już udać do pani de Garennes, gdy w tej samej chwili przeszkodziło mu przybycie sędziego śledczego, w towarzystwie pisarza, szefa Bezpieczeństwa i sędziego pokoju.
— Przychodzimy zdjąć pieczęcie i dopełnić rewizyi papierów pozostałych po zmarłym hrabi de Vadans — rzekł mu sędzia śledczy.
Kamerdyner skłonił głowę.
— Czy wolno mi zadać panu jedno pytanie? — wyjąknął po chwili.
— Jakież to pytanie?
— Od trzech dni nie widziałem pana Raula de Challins i żadnej nie miałem o nim wiadomości... Czy możesz mi pan wyjaśnić przyczynę tej nieobecności, w której zapewne ukrywają się ważne jakieś powody.
— Wyjaśnię to panu... lecz przedewszystkiem oddaj do naszego rozporządzenia jeden z pokojów pałacu.
Honoryusz zaprowadził ich do małego salonu na dole.
Sędzia śledczy z ogromnego portfelu wydobył papiery, przeglądał je, poczem cichym głosem dał ja kiś rozkaz pisarzowi.
Ten usiadł przy stoliku i przygotował się do pisania.
— Kiedy sąd zeszedł tu poraź pierwszy — rzekł sędzia śledczy do Honoryusza — zdawałeś się pan być przekonany, że pan de Vadans nie zostawił testamentu?...
— Tak panie...
— Przekonanie to masz zawsze?
— Zawsze.
— Utrzymywałeś pan, że żaden lekarz nie przestąpił progów pałacu, podczas ostatniej choroby zmarłego hrabiego?
— Utrzymywałem, ponieważ to jest prawdą...
— Czy nie wydawało się to panu podejrzanem?
— Nie panie... wiedziałem, że pan mój był człowiekiem oryginalnym, bardzo samowolnym, nie cofającym się nigdy przed raz powziętem postanowieniem... wiedziałem przytem, że nienawidził lekarzy.
— Czy hrabia długo chorował?
— Stopniowe osłabienie zwiększało się od da-