— Jest, panie hrabio. Pan Gilbert przyjechał około dziewiątej, wpół do dziesiątej.
— A w jego nieobecności, czy pani hrabina sama zostaje.
— Oh! co do tego to nie!... to by nie wypadało.
— Któż przy niej zostaje?
— Jedna kobieta z tych stron, po którą chodziłem, w dzień wypadku, z rozkazu pana Gilberta. Przyszła natychmiast...
— A więc mój brat ją znał?
— Tak by się zdawało.
— Jak się nazywa ta kobieta? — Honoryna.
— Czy szanują ją w Compiègne?
— Jeżeli o to chodzi, to bardzo mało. Są ludzie, a nawet takich jest dużo, którzy utrzymują, że ona nie wiele warta... Ale może to są plotki.
— Czemże ona zajmuje się, ta Honoryna.
— Najmuje się na usługi, pielęgnuje chorych, jeżeli znajduje takich co ją chcą użyć... Kiedyś była lekarką, ale, jak mówią zakazali jej tego rzemiosła... z powodu jakichś brzydkich historyi, których nigdy nie wyjaśniono.
Jakiś kurcz nerwowy wstrząsnął członkami Maksymiliana. Ręce jego zadrżały.
— Ah! więc ta Honoryna.. — rzekł zmienionym głosem.
— Tak, panie hrabio.
— Dziękuję ci Kacprze, to wszystko czego chciałem się dowiedzieć...
Pan hrabia idzie do szaletu?
— Tak.
— Czy mam się ubrać, żeby towarzyszyć panu hrabiemu?
— Jesteś mi całkiem niepotrzebny... Zostań tu, połóż się do łóżka... i śpij.
— Uczynię to i spać będę za pięć minut jak dzik, ponieważ pan hrabia tuk każe — odrzekł Kacper śmiejąc się idyotycznie.
Maksymilian wyszedł z domku i szybkim krokiem skierował się do szaletu.
Śnieg padał ciągle.
Spojrzenia hrabiego nie opuszczały jedynego okna oświeconego, wyglądającego wśród ciemności, jak blade światełko świętojańskiego robaczka.
Nagle za tym oknem spostrzegł przesuwające się cienie.
Chciał wpaść na schody, prowadzące do galeryi pierwszego piętra, lecz w połowie drogi zatrzymał się.
— Chciałbym naprzód zobaczyć.. — rzekł do siebie.
Przed nim, na brzegu trawnika, trzy olbrzymie jodły formowały grupę naprzeciwko oświeconego okna. Wierzchołki ich przewyższały dach szaletu.
Gałęzie spadały prawie do ziemi, i stanowiły jakby drabinę, łatwą do wdrapania się.
Pan de Vadans podbiegł do jednego z tych drzew, zrzucił futro na śnieg, aby nie przeszkadzało mu w ruchach i zaczął się szybko wdrapywać. Doszedłszy do wysokości jakich dziesięciu metrów nie był jeszcze w połowie jodły, lecz znalazł się na wysokości oświetlonego okna. Chwytając się lewą ręką za gałęź będącą nad głową, prawą ręką odsunął gałązki zawsze jeszcze zielone i... patrzał.
Dwa lichtarze i lampa silnego kalibru oświecały pokój, w którym znajdowali się Joanna, Gilbert i Honoryna. Pomimo odległości niepodobna było nie ro z poznać tych trzech osób.
Nagle wszystko zniknęło.
Honoryna zasunęła wielkie firanki przy oknie i fasada cała szaletu pokryła się ciemnością.
Maksymilian wydał okrzyk wściekłości.
Nie wątpił o nieszczęściu jakie spadło na jego głowę.
Drżenie gniewu wstrząsało jego członkami kiedy schodził z drzewa, lecz w chwili kiedy miał już dotknąć nogą ziemi, nadzwyczajnym wysiłkiem woli odzyskał względny spokój.
— Bez gniewu — rzekł-gniew czyni nierozsądnym... a ja chcę żeby spełnioną została sprawiedliwość, chcę się zemścić, ale najmniejszej nie chcę plamy na mojem nazwisku, które noszę i które dałem tej nikczemnicy!
Poczem, z przerażającą zimną krwią, Maksymilian poszedł do szaletu, znowu wyjął pęk kluczy i wyszukawszy, otworzył drzwi, przeszedł po omacku korytarz, wszedł na shody idąc na palcach, otworzył drugie drzwi, potem trzecie, i znalazł się w pokoju poprzedzającym pokój sypialny Joanny, wtedy wydobywszy pudełko zapałek, zapalił świece u kandelabru stojącego na kominku.
Pokój ten służył mu za gabinet do pracy, kiedy przebywał w Compiègne.
Na ścianach okrytych skórą wytłaczaną i ujętą w ramy z czarnego dębu, zawieszone były trofea broni, wszelkich epok i wszystkich krajów.
Hrabia z jednej z tych panoplii zdjął dwie szpady równej długości i umieszczając je pod lewem ramieniem udał się w kierunku pokoju, w którym znajdowali się Gilbert, Joanna i Honoryna.
Honoryna zajmowała się dzieckiem, podczas gdy Gilbert pochylony nad Joanną szeptał jej do ucha czułe wyrazy.
Nagle drzwi się otwarły.
Maksymilian trupio blady, lecz pozornie spokojny, trzymając w ręku szpady, ukazał się we drzwach.
Trzy okrzyki wywołało to niespodziane zjawiewienie.
Joana straciła przytomność.
Honoryna cofnęła się przerażona w głąb pokoju, przyciskając dziecko do piersi.
Gilbert blady jak śmierć, dwa kroki postąpił na spotkanie brata.
— Mój bracie — wyjąknął.
— Nie jesteś już moim bratem — przerwał Maksymilian gwiżdżącym głosem, jesteś moim wrogiem, wrogiem podłym i zdradliwym, złodziejem honoru, nędznikiem! Jeden z nas jest zbyteczny na świecie... Jeden z nas musi umrzeć... I jeżeli Bóg jest sprawiedliwy... to ty.
I rzucając szpadę na ziemię, do stóp brata hrabia mówił dalej:
— Podnieś ją i broń się.
— Nie — odpowiedział Gilbert zakładając ręce — bronić się nie będę...