Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żyć klucz wybrany w otwór zamku. Wszystko składało się jak najlepiej. Odrazu trójkąt zamku dopasował się do otworu klucza. Vendame zakręcił klucz, drzwi furgonu otworzyły się, włożył natychmiast rękę i dotknął wieka dębowej trumny.
Powrócił wtedy do Filipa de Garennes.
— A cóż? — zapytał ten ostatni.
— Wszystko idzie jaknajlepiej. Dalej do roboty.
Nie tracąc chwili, obniżył tył wozu i schwycił za jednę antabę trumny naładowanej ziemią i słomą.
Filip uczynił toż samo ze swej strony i bydwaj przenieśli na podwórze oberży, pod szopę ciężką trumnę i postawili ją na ziemi obok furgonu.
— Weźmy się teraz do drugiej! — rzekł Vendame — trzeba uczynić zamianę.
Po chwili świętokradzka zamiana została dokonaną, skrzynia furgonu zamknęła się nad trumną, w której nie było zwłok hrabiego de Vandans, trumna zaś z zwłokami położoną została na wozie.
Dwaj ludzie zajęli miejsce na wozie i powrócili tą samą drogą, którą przyjechali z Pontarmé.
Przybywszy na pole kartofli, zatrzymali się w tem samem miejscu, na którem byli godzinę temu.
— Ostatni akt naszego dramatu! — rzekł Julian. — Spieszmy się panie baronie, trzeba mnie pomódz wykopać dół.
Filip wziął motykę. Pod ulewnym deszczem, przy strasznym wichrze, przy blasku błyskawic i odgłosie piorunów, pan i lokaj wykopali dół, około sześciu stóp głęboki.
Poczem spuścili trumnę i zasypali ziemią wydobytą przy kopaniu.
— Deszcz zatrze ślady naszej obecności — rzekł Vendame — dyablo sprytny musiał by być ten, któremu by na myśl przyszło, szukać na tem polu, na dwa metry w ziemi, zwłok hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans, wuja pana barona! Zmarły spoczywać tu będzie bardzo spokojnie. Mogę go zapewnić, że nikt mu nie będzie przeszkadzać...
Pan de Garennes nie odpowiedział ani słowa.
Łopaty i motyki wrzucono do wozu wraz ze snopami zmoczonej słomy, i podróżni wsiedli i udali się drogą ku Paryżowi.
Vendame zaciął biczem konia, zmuszając go do szybkiego kłusu pomimo zmęczenia.
— Jeżeli się ochwaci tem gorzej dla niego — rzekł Julian — musimy dojechać do Paryża.
Przejechali szybko Chapelle-en-Serval, i mniej niż w godzinę przebyli wioskę Louvres.
Burza oddaliła się. Niebo miejscami ukazywało błękit, deszcz zaledwie padał i wkrótce ustał zupełnie.
Świtać zaczęło, i dwaj ludzie niedawno przy kopaniu dołu potem oblani, szczękali zębami od rannego chłodu.
— Co zrobimy z narzędziami? — zapytał Filip.
— Nie weźmiemy ich z sobą do Paryża to pewna — odrzekł Vendame — trzeba je tu zostawić.
Zatrzymał konia, zsiadł z wozu i wziąwszy motyki i łopaty, rzucił je do rowu napełnionego wodą ulewy... Cokolwiek dalej rzucił szrubsztak na pole zorane... Dalej znowu pozbył się słomy zmoczonej i obłoconej.
Tym sposobem nie było już niczego w wehikule coby ich mogło skompromitować.
— Co do wozu i konia — rzekł Julian — zmieniam cokolwiek program... Zwierzę jest wyczerpane... sprzedając je dziś na końskim targu, możnaby zaledwie dostać wartość skóry... byłoby to, w głupi sposób wyrzucać za okno pieniądze... Postawię go w stajni jednego znajomego handlarza koni w La Villette, i za kilka dni zajmę się pozbyciem go... Czy pan baron zgadza się...
— W zupełności.
O szóstej rano dojechali do La Villette.
Filip zostawił tu swego lokaja a sam wsiadł do fiakra i kazał się odwieźć do domku przy ulicy Assas, rozebrał się i położył do łóżka.
Mało miał czasu do spania, musiał wkrótce wraz z matką jechać do Compiègne na nabożeństwo żałobne.
Zaledwie głowę przyłożył do poduszki zamknął oczy i zasnął snem tak głębokim, że nie słyszał Juliana Vendame wchodzącego i zabierającego się do wykonywania swych lokajskich funkcyi.


O czwartej zrana Raul de Challins zajął swoje miejsce w kabryolecie furgonu pogrzebowego, a Saturnin wychyliwszy duży kieliszek wódki, ofiarowany mu przez wdowę Magloire jako przyjacielowi nieboszczyka męża, zaciął konie.
Duszące powietrze wczorajsze, było dziś świeże, prawie chłodne.
Konie dobrze wypoczęte, biegły raźnie.
Według przewidywania woźnicy, z łatwością dojechano do Compiègne, punkt o godzinie dziewiątej.
Raul wskazał drogę, którą należało jechać do rezydencyi ś. p: hrabiego de Vadans.
W okolicy własność tę nazywano Szaletem.
Szalet znajdował się o kilometr może drogi na prawo od Compiègne, w cienistej dolinie, w głębi której eleganckie kontury dachu, malowniczo odbijały od ciemnej zieleni drzew służących im za tło.
Obszerne trawniki gdzie niegdzie ubrane bukietami drzew, tworzyły jak gdyby aksamitny dywan przed szaletem.
Na prawo, na lewo i z tyłu domu rozlegał się wielki i dobrze zarysowany park.
Przybywszy do bramy parku, Raul zeskoczył na ziemię, zbliżył się do kraty i zadzwonił.
Drzwi pawilonu położonego z boku kraty żelaznej, otwarły się natychmiast, i siedemdziesięcioletni starzec ukazał się na progu w towarzystwie kobiety nie wiele od niego młodszej.
Oboje mieli oczy zaczerwienione.
Spostrzegłszy Raula starzec podbiegł otworzyć obie połowy bramy, i furgon wjechał do parku.
— Czy administracya pogrzebowa przysłała swych ludzi? — zapytał pan de Challins starego służącego.
— Tak jest, panie hrabio... Są tu już przeszło od godziny. Zawiesili draperyę nad wejściem do szaletu i ustawili katafalk na którym złożone będą zwłoki naszego biednego pana. Czekaliśmy na furgon....
— To dobrze... Czy zamówiłeś powozy w Compiègne, jak ci o tem pisałem, ażeby stały przed dworcem dla osób które przyjadą z Paryża na pogrzeb?