Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świeża i pulchna, żywa pomimo wspaniałej tuszy, ukazała się we drzwiach.
— Przepraszam pana, że pozwoliłam mu czekać — rzekła, kłaniając się po staromodnemu — zagniatałam właśnie ciasto dla kaczek. — I obcierała w fartuch ręce uwalane mokrą mąką i owsem.
— Czego pan sobie życzy? — dodała.
— Naprzód chcę powóz mój ulokować w wozowni, a konia w stajni, jeśli to możliwe.
— Naturalnie, mamy przecież i stajnię i wozownię, tylko będziesz pan musiał sam sobie we wszystkiem usłużyć. Mąż mój i chłopiec są w polu. Rozumie pan, rzadko tu mamy gości, chyba podczas wyścigów w Chantilly... jeżeliby się nie uprawiało tego kawałka ziemi, trudno by było związać dwa końce.
— I owszem sam wszystko zrobię — odrzekł po drożny śmiejąc się — zresztą znam się na tem dobrze.
— Czy pan na długo potrzebuje wozowni?
— Aż do wieczora... muszę odwiedzieć kilku fermerów w okolicy.
— Pan jest zapewne sam gospodarzem?
— Nie, jestem handlarzem zboża.
— Pyszne rzemiosło! grubo się na niem zarabia... tego roku urodzaje będą wyborne. Porobisz pan tu dobre interesa... Tu obok znajdziesz bramę wozowni. Czy ma pan owies dla konia?
— Mam wszystko co potrzeba.
— A więc pokażę panu stajnię.
— Sam ją znajdę, nie trudź się pani, przygotuj mi tymczasem śniadanie, jeśli łaska.
— Nie wiele co znajdzie się na śniadanie...
— Są jajka?
— O! jajka są, i to zupełnie świeże, dziś rano zniesione...
— A więc, moja kochana pani, przygotuj mi jajecznicę ze słoniną, sałatę, kawałek sera, butelkę wina, kawę i kieliszek wódki, będę miał śniadanie jak dożywotni senator.
— Za chwilę wszystko będzie gotowe...
— Pospiesz się pani, bo mało mam czasu... a na wieczór włożysz na rożen kaczkę albo kurczę..
— Oh! na wieczór wszystko będzie czego pan tylko zechcesz.
Gospodyni skrzętnie zabrała się do przygotowania śniadania, podróżny tymczasem zajął się koniem i wozem. Wtoczywszy wóz do wozowni zamknął drzwi i klucz schował do kieszeni, przywiązał konia w stajni, wytarł go słomą, okrył, napoił, wsypał do żłobu dobrą porcyę owsa i powrócił do sali oberży.
Stół był nakryty.
Jaja dobrze wybite, miały być wylane na patelnię, na której smażyły się piękne kawałki słoniny.
— Sądziłam, że może zechce pan zjeść parę sardynek i masła, zanim jajecznica będzie gotowa — rzekła gospodyni.
— Wyborna myśl! — odrzekł podróżny siadając do stołu, cokolwiek paliwa do kaloryfera, bardzo dobrze mi zrobi.
Oberżystka nie znała się wcale na wyższym języku, zwanym langue verte, który się słyszy tylko w Paryżu i to w pewnych kołach. Patrzała więc z zadziwieniem i ciekawością na swego przypadkowego klienta.
— Paliwa! — zawołała! — Ależ panie, najmniej jest trzydzieści stopni gorąca...
Podróżny zaczął się śmiać i odpowiedział:
— Istotnie mamy temperaturę zdolną do wyklucia jedwabników... Gdyby dziś wieczór była burza, nie dziwiło by mnie to wcale.
— Grzmiało trzy noce z rzędu. Pogoda musiała się na końcu zepsuć... Oto pańska jajecznica.
— Przyjm moje powinszowanie zacna kobieto, śliczną ma ona postać.
— Co pan mówi?
— Mówię, że apetycznie wygląda...
Nieznajomy spiesznie zjadł śniadanie.
O wpół do czwartej wstał od stołu, zapalił krótką fajkę z bukszpanowego korzenia, włożył kapelusz i skierował się ku drzwiom.
— Daleko pan idzie? — zapytała oberżystka.
— Naprzód do Pontarmé, a potem może do okolicznych wsi.
— Ztąd do Pontarmé zajdziesz pan w małą godzinę, nie spiesząc się... Na którą godzinę przygotować obiad?
— Na ósmą, albo na wpół do dziewiątej... Ale powrócę daleko wcześniej... Czekam na przyjaciela, który będzie ze mną jadł obiad, a więc dowidzenia... dziś wieczór, moja dobra pani.
— Szczęśliwej drogi.
Podróżny wyszedł z oberży, stojącej na samym prawie skraju wioski, i udał się drogą, białą, pełną kurzawy, wysadzoną wiązami, przerzynającą od czasu do czasu kępy krzaków, zachodzące w grunta orne.
Szedł prędko i pocił się ogromnie.
W odległości około kilometra od Pontarmé droga stawała się górzystą, i pierwsze domy wioski, ukazywać się poczęły na szczycie wzgórza. Nieznajomy zmęczony upałem z konieczności zwolnił kroku wdrapując się pod górę.
Poważne myśli jak się zdawało zajmowały jego umysł. Czoło zmarszczył, brwi nasunął, półgłosem mówił do siebie, popychając nogą toczące się kamyki.
Monolog zakończył słowami:
— Nie bardzo to wszystko łatwo pójdzie... Oh! nie, wcale nie! Zresztą zobaczymy!
Doszedł do pierwszych domów wioski, stojących tak jak w Chapelle-en-Serval po obu stronach drogi.
Stary wieśniak, siedząc w cieniu na ławce w pobliżu swego domu, poprawiał zęby żelaznej brony.
Podróżny zbliżywszy się do niego zapytał:
— Wszak jest tu oberża w tej okolicy, nieprawdaż panie?
— Jest panie, w samym środku wsi.
— A jaki szyld?
— Nie ma szyldu wcale, gałąź sośniny zawieszona nad drzwiami wskaże panu. Zresztą nie można się omylić, nie ma drugiej oberży w Pontarmé.
— Bardzo dziękuję.
Nieznajomy poszedł dalej.
Wkrótce gałąź sosnowa zwróciła jego uwagę.
Drzwi oberży były otwarte; w murowanym parkanie otaczającym dom, widać było wielką bramę również otwartą, służącą za wjazd na podwórze zarzucone nawozem, a umeblowane narzędziami rolniczemi, najrozmaitszych kształtów i natury.
W głębi podwórza wznosiła się szopa, stodoły