Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i stajnia. Z poza tych budynków dość nizkich ukazywały się wierzchołki drzew małego lasku dotykającego do zabudowań.
Podróżny przestąpił próg oberży.
Gospodyni zakład u siedząca pomiędzy oknem a drzwiami, w nadziei znalezienia choćby najmniejszego powiewu wiatru, powstała widząc wchodzącego młodego człowieka, i położyła na stole pończochę którą robiła.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała.
— Piwa, jeżeli jest.
— Jest, jest, i to sławne piwo strasburskie! zaczekaj pan chwilkę, przyniosę zaraz z piwnicy.
Wyszła.
Jak tylko opuściła salę oberży, podróżny szybko przystąpił do drzwi, prowadzących na podwórze i obejrzał starannie całe ich urządzenie.
— Nie ma haczyka — mruknął — doskonale. Zamiast wozowni otwarta szopa. To właśnie czego nam potrzeba. Gdzież u dyabła się tędy wychodzi? — dodał z uwagą przyglądając się drzwiom w murze, po za którym znajdował się wspomniany poprzednio lasek.
Po chwili przyglądania się, rzekł:
— Za chwilę dokonam inspekcyi, to może być niezmiernie ważne...
Dały się słyszeć kroki. Nieznajomy powrócił na środek izby.


III.

Oberżystka powróciła z piwnicy, z butelką w ręku:
— Oto jest piwo — rzekła — zaraz panu odkorkuję. Weź pan szklankę, tam z bufetu, i trzymaj ją w pogotowiu, wybucha jak szampan.
Podróżny podstawił szklankę i kiedy napełniła się piwem świeżem i musującem, wychylił ją duszkiem z widoczną przyjemnością.
— Do licha, jak się tak długo połykało kurz, doskonale to czyni, tam którędy przechodzi!
Nalał sobie drugą szklankę i literalnie wlał ją sobie w gardło.
Oberżystka na nowo zabrała się do pończochy.
— Co za upał! nieprawdaż panie? — rzekła chcąc rozpocząć rozmowę.
— Straszny upał, rzeczywiście moja pani, można by jajka na twardo ugotować na słońcu. Możesz pani wierzyć, że bardzo mi było pilno dojść tu, aby ugasić pragnienie.
— A czy pan zdaleka tak idzie?
— Z Mortfontaine...
— Szedłeś pan pewno drogą z Pontarmé do Chapelle-en-Serval?
— Tak jest.
— Piękny kawałek drogi z Mortfontaine aż tutaj przez La Chapelle! Droga przez pola o wiele jest krótsza.
— Nie wiedziałem o niej.
— Idzie ona tam, z tyłu naszego domu, patrz pan przez te drzwi i ten lasek...
Oberżystka nachylając się, wskazała ręką w głębi podwurza toż samo wyjście, które zwóciło już u w agę nieznajomego, i które zamierzał bliżej obejrzeć.
— Ah! — rzekł obojętnie — więc tam idzie droga, poza tym murem?
— Tak panie... można dojść do niej z innej strony od Pontarmé, prowadzi ona do Baron i przecina drogę do Nanteuil-le-Haudoin...
— Mało znam tę okolicę... — rzekł podróżny nalewając sobie trzecią szklankę piwa.
— Oh! ja bo się tu urodziłam... Znam cały ten kraj jak własną kieszeń, a nieboszczyk mój mąż jeszcze lepiej go znał odemnie.
— Jesteś więc wdową, moja pani?
— Tak panie. Blizko już od pięciu lat... i wcale nie mam ochoty drugi raz iść za mąż, zaręczam panu.
— Dzieci pani nie masz?
— Niestety! nie.
— I trzymasz pani sama tę oberżę?
— Tak jest sama, z moją małą siostrzenicą, ale ta leży teraz w łóżku, dostała jakiejś gorączki... W dnie powszednie tak mało tu ludzi zagląda, że nie ma o czem i mówić... W niedzielę trochę lepiej idzie, w tedy jedna dzielna dziewczyna ze wsi przychodzi mi pomódz.
— Jednakże można u pani mieć nocleg?
— Jeżeliby się zdarzyło, naturalnie, ale nie zdarza się to nigdy. Fury z furmanami teraz rzadko tylko tędy przechodzą. Jeżeli mi się czasem uda za robić kilka sous to tylko dla tego, że nie ma konkurencyi.. W Pontarmé prócz mojej nie ma innej oberży.. Z rana przychodzą chłopi na wódkę albo szklankę białego wina, żeby zatruć robaka... W niedzielę cała wieś się tu schodzi... A potem mam parę skrawków ziemi, które sąsiad dla mnie uprawia...
— A zatem żyjesz pani sobie spokojnie...
— O co do tego to zupełnie spokojnie... W Pontarmé śpiemy przy otwartych drzwiach... Wszyscy poczciwi ludzie.
Butelka piwa była wypróżnioną. Podróżny wstał i zapłacił oberżystce.
— Idę do Baron — rzekł — mówisz więc pani, że droga idąca wzdłuż tego muru, doprowadzi mnie tam prosto?
— Tak jest panie... i skraca panu drugę, najmniej o cztery kilometry.
— Którędy mogę dojść do tej drogi?
— A przez nasze drzwi.
— Czy one otwarte?
— Już od roku przeszło nigdy nie były zamykane.
— Dziękuję ci, moja kochana pani... skorzystam z twego pozwolenia, do widzenia...
— Szczęśliwej podróży, życzę panu!
— Nieznajomy przeszedł podwórze i skierował się ku drzwiom, o których mowa, z zamiarem obejrzenia ich...
Rzeczywiście były otwarte, klucza w zamku nie było. — Widocznie, zamek ten stoczony przez rdzę, oddawna nie funkcyonował. Ciężkie, dębowe na wpół spróchniałe drzwi obróciły się na zawiasach, nie wydając najmniejszego hałasu. Popchnąwszy je za sobą, podróżny spojrzał na piaszczystą drogę, źle utrzymywaną, idącą wzdłuż muru, i z prawej strony mającą mały lecz bardzo gęsty lasek.
Wszedł do owego lasku, i nie oddalając się od brzegu, poszedł w kierunku północnym.
Gęstwina kończyła się ostrym kątem.