Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o płowej szerści, przepysznemi i strasznemi zarazem stworzeniami, groźnie pokazującemi zęby, jeśli kto ośmielił się dopuścić z nimi choćby najmniejszej poufałości.
Mieszczanie i chłopi przechodząc kłaniali się doktorowi.
Odpowiadał ukłonem i milcząc szedł dalej z fizyognomią tak lodowatą i spojrzeniem tak ponurem, że nikomu nie przychodziła ochota zagadać do niego.
Chociaż stosunkowo wydawał się jeszcze młodym i silnej budowy, włosy szybko mu siwiały.
Na czole występować poczęły zmarszczki.
Wysoka jego postać pochylała się coraz bardziej.
Twarz przybierała odcień żółtawy pargaminu.
Z tem wszystkiem pomimo tych symptomatów przedwczesnej starości pozostał zawsze rzeźki, chodził po polach i lasach przez długie godziny, zawsze milczący, zamyślony w towarzystwie swych wiernych obrońców.
Nikt go nigdy nie odwiedzał.
Nie odbierał nigdy listów. Wszelkie stosunki pomiędzy, nim a światem zdawały się być zerwane.
U siebie doktór Gilbert był takim samym. Kiedy niepogoda nie dozwalała mu wyjść z domu, zamykał się po całych dniach w laboratoryum, albo w bibliotece, robiąc doświadczenia, lub pisząc wielkie dzieło o chemii, nad którem pracował oddawca.
Nie odzywał się nigdy do Wilhelma i Małgorzaty, chyba wydając im krótkie rozkazy.
Często przepędzął całe wieczory nieruchomy, z twarzą ukrytą w rękach, a wtedy z poza konwulsyjnie ściśniętych palców płynęły łzy, których nigdy nie ocierał.
Zapewne jakaś boleść niedowyleczenia toczyła tego człowieka; zapewne ciągła ta potrzeba czynności pochodziła z chęci odpędzenia zmęczeniem ciała, trapiących go myśli.
Tylko do swoich psów zdawał się mieć przywiązanie.
Dwa pierwsze Diana i Bob zdechły ze starości w siedem lat po zainstalowaniu się w Mortfontaine, lecz odżyły one pod identyczną formą dwojga ich potomstwa Agra i Nello, które nocowały u stóp jego jego łóżka i spały na podłodze około niego w bibliętece lub laboratoryum.
Często pieścił je i jeżeliby usta jego zdolne były do uśmiechu to tylko dla nich, dla nikogo innego prócz Agry i Nella.
Po za tą nieprzeniknioną zasłoną ukrywającą życie poprzednie doktora Gilbert, cóż się ukrywało? Wyrzuty sumienia? Czy też boleść?
Można było zadawać sobie te pytania, lecz odpowiedzieć na nie nie podobna.
Nazajutrz po nocnej burzy, kilku wieśniaków udających się w pole do pracy, spotkało właściciela kwadratowego domu, kierującego się ku równinie ozłoconej pierwszemi promieniami słońca.
Było około czwartej.
Agra i Nello krążyły w podskokach naokoło swego pana, krótko, radośnie poszczekując:
Wieśniacy szeptali między sobą, ukłoniwszy się doktorowi który powitał ich ręką.
— Hum! hum! bardzo się postarzał doktór Gilbert!
— Brodę ma teraz zupełnie białą.
— Schudł.
— Pochylił się.
— Co nie przeszkadza, że idzie zawsze dobrym krokiem.
— To człowiek który ma się ku schyłkowi, ale umrze chodząc.
Doktór Gilbert istotnie miał lat czterdzieści dziewięć. Zdawał się jednak mieć sześćdziesiąt. Był wysokiego wzrostu i nadzwyczaj chudy.
Długie siwiejące włosy i broda prawie biała okalały twarz zmęczoną, pooraną zmarszczkami.
Całe życie skupiało się w oku, z którego widniała wyższa inteligencya, a czasami wytryskiwały błyskawice.
W całkowitym ubraniu z szarego płótna, i w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, w ręku trzymał bat myśliwski.
Wieśniacy patrzeli za oddalającym się.
Jeden z nich odezwał się:
— Otóż i poszedł ze swemi psami, jak zwykle, będzie szedł, szedł, nie wiedząc sam gdzie... Czysty żyd wieczny tułacz.
Właściciel kwadratowego domu znał wszystkie drogi i ścieżki leśne.
Szedł prędko, równym, miarowym krokiem oddychając pełną piersią, z oczami czasem w dół spuszczonemi, czasem wpatrzonemi wprost przed siebie, lecz które nic widzieć nie zdawały się.
Charty, biegły w poskokach upojone wolnością, goniły się, zakreślały wielkie koła po polu i pędem powracały do nóg pana, żebrząc pieszczoty, której im nigdy nie odmawiane i rozpoczynały harce na nowo.
Ranny przechodzień szedł ścieżką przecinającą gęstwinę.
Nagle psy puściły się w krzaki, skowycząc.
— Wpadły na trop sarny — myślał doktór, mogą ją wyszczuć — i zawołał rozkazującym głosem:
— Agra! Nello!... tu, do nogi!
Posłuszne charty wybiegły natychmiast z gęstwiny, i ustawiły się za swoim panem, szły przy jego nogach ze spuszczonemi łbami, aż do chwili, kiedy przeszedłszy las znalazły się znowu na otwartem polu.
Wtedy Agra i Nello znowu szalenie biegać poczęły, a doktór już ich więcej nie przywoływał.
Zeszedł ze ścieżki i wszedł na drogę prowadzącą prosto do Pontarmé.
Była to właśnie droga którą baron Filip de Garennes i Julian Vendame przebyli dwa razy poprzedniej nocy.
Punkt złączenia się ścieżki z drogą znajdował się na pewnem wzniesieniu.
Doktór przystanął, i okiem śledził psy, które coraz radośniej swawoliły, i blady uśmiech ukazał się na ustach.
— Jedyni prawdziwi na tym świecie przyjaciele! — rzekł do siebie, jedyni których przywiązanie nie jest interesownem ani kłamliwem.
I znowu twarz mu się zachmurzyła.
Nagle Agra i Nello stanęły jedno obok drugiego, z szyjami wyciągniętemi, z karkiem zesztywniałym i nozdrzami drżącemi.