Ozimina (Berent)/Część czwarta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Ozimina
Wydawca Jakób Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Zapoznaniu się profesora z Komierowskim towarzyszył zgrzyt obrzydliwy. Oto gdy za światła przygaszeniem wyszedł podówczas z biblioteki, minął starca, kołaczącego po salonie pustym, i natknął się na tamten monolog z pod okna, wygłaszany do dziewczyny, po pierwszem oszołomieniu poczuł się dziwnie niezręcznie w tem przypadkowem podsłuchaniu rzeczy obcych i tajemniczych. Jął się tedy usprawiedliwiać: jak to zasiedziawszy się przy książkach, szukał wyjścia i pragnął pożegnać się z gospodarzem. Osobnik z przepaską na czole odpowiedział dopiero po długiej ciszy nieokreślonym pomrukiem. Wanda natomiast starała się łagodzić tę jego opryskliwość okazywaniem niezmiernego szacunku. Profesor bąknął tedy coś na usprawiedliwienie i ustąpił. Ledwo zdążył wycofać się z pokoju, a usłyszał za sobą nizkim szeptem:
— Nie chodzi on tu z uchem? ha?
— Bójcież się Boga: profesor z Krakowa!
— Mało co profesor! I mało co z Krakowa!
Usłyszawszy i to mimowoli, wstrząsnął się odrazą: z tej na poły obcej gwary przebijało w ponurem napięciu tych ludzi podziemnych wręcz jakieś odziczenie dusz po ostępach. Zbyt pełen był sam rozmyślań nad przeszłością i wrażeń, przyniesionych z biblioteki, aby tego pierwszego głosu współczesnego życia nie odczuć jako potwornego zgrzytu wszechstronnego już zbarbaryzowania: uczucia, myślenia i słowa.
Lecz za Wandy naleganiem stanowczem, ponury osobnik dogonił go w przedpokoju i przedstawił się jako brat Leny. Rzekłbyś, odgadując wrażenie, jakie wywrzeć musiał, starał się być poprawnym, a mówił przytem prosto i najniespodzianiej szczerze. Profesor stwierdzał dla się mimochodem potęgę rasowości: »przecież i taki niedźwiedź nawet, — myślał, — gdy zada sobie tylko nieco trudu i wyjrzy z tej narosłej skorupy barbaryzmu, staje się nieomal charmeur’em w obejściu«. Przy obustronnym tedy wysiłku zatarcia niemiłego zgrzytu z przed chwili wywiązała się rozmowa, a wraz i dysputa najżarliwsza. Profesor sam nie spostrzegł, jak długo przeciągała się ona.
Wanda, przysłuchująca się czas jakiś, odeszła była na pokoje, do Niny; oni rozprawiali wciąż.
W palcie na ramionach, z cylindrem w ręku, chodził profesor niespokojnym krokiem po przedpokoju, przystawał zasłuchany pochmurnie i wybuchał od czasu do czasu.
— A przecież ludzie tu ślepi są i głusi! Ani się który domyśla, co wy im tu pod ziemią, pod nogami wprost gotujecie.
— Oni tu zdziecinnieli zupełnie in rebus publicis, — odparł Komierowski z tym niedbałym rzutem dłoni w mankiecie. — Rozpisują się tu po pismach, że odezwy w sprawie tej wojny oraz innych sprawach rozrzucają zawczasu między ludem... hakatyści. Bo to jest najnowszy straszak nianiek: Tu jest jeden tylko człowiek, który przewiduje doskonale, na co się zanosi i bierze to w rachuby swoich tam zagadkowych, i nieciekawych zresztą, kombinacyi.
— Mianowicie kto taki?
— Mój pan szwagier: baron.
— Ach? — zdumiał się profesor. Czyżby on wam sprzyjał?
— O, do pewnego stopnia. I czasu prawdopodobnie. Na razie gotówby nawet i funduszem pewnym...
— Czyżby? A potem?
— O sympatyach takich ludzi decyduje siła.
— Myślę! — profesor odymał wargi i kiwał głową: bardzo dziwne i niewyraźne wydało mu się to, czego się tu dowiadywał o baronie.
Lecz oto powróciła Wanda, przyniósłszy ze sobą blade milczenie. W rękach splecionych trzymała jakieś książeczki małe, niby modlitewniki tego skupienia. Miała się ku wyjściu. Barońskiego człowieka zaufania prosiła, by posłał kogo ze służby na miasto po codzienną odzież Niny, która, nie myśląc już o spoczynku, pragnęła się tylko jak najprędzej stąd wydostać. Wychodzili tedy we trójkę, gdyż Komierowski ofiarował się odprowadzić Wandę.
Na progu zatrzymał się w namyśle i dał od siebie zlecenie słudze. Wręczał klucz i posyłał na swój »czwartak« sąsiedniej ulicy, aby się upewnił, czy tam kogo nie szukano, a, jeśli można, zabrał jakąś paczkę z pieca i przeniósł ją tutaj. Człowiek zaufania chwycił polecenie w nadstawione ucho i, pochylając głowę statecznie, przymknął powieki na znak ścisłego i milczącego wykonania zlecenia. — Wanda spoglądała na to frasobliwie i jakby z wyrzutem; jej wielkie oczy zdały się mówić: »Pocóż to jego wciągać w takie konfidencye!
— No cóż? on dobry człowiek, — mruknął Komierowski niedbale.
Człowiek zaufania, podawszy profesorowi z godnością palto, wyświecał ich wszystkich na schody, zatrzymawszy się przy drzwiach jak posąg. Profesor zrozumiał to sposągowienie sługi i cofnął w kieszeń garść z drobną monetą. A gdy ujrzał przed sobą nizko pochyloną głowę, chwyciła go nagle taka niewytłumaczona odraza do tego łba, że cofnął się odeń gwałtownie, jakby w skurczu.
Usłyszał głuche zatrzaśnięcie drzwi, które, uderzywszy echem pod wysoki strop klatki schodowej, wracało nizkim pohukiem, niby zatajonego w tych murach złowieszczego śmiechu.
Zżymnął się gwałtownie na ten ostatni akord wrażeń dzisiejszych.
Tu już nie duchy postępowe i »życia lampy«, lecz niewyraźna atmosfera jakichś innych duchów, gaszących płomyki zarodkowe, potrącała myśli czujność w odrazie ledwo świadomej.
» A jednak, to życie, — myślał teraz, pod błahą i nikczemną powierzchnią swoją jest przecie podmyte głębszymi nurty jak może nigdzie na świecie, w ciasnocie ludzkiego tu bytowania stykającymi się nieprawdopodobnie; wrogimi na śmierć, a spokrewnionymi tak niesamowicie instynktami podziemia.
Ta pobłażliwość Komierowskiego dla lekceważonych kombinacyi barona, nad któremi zastanowić się nawet nie raczył! A potem ta jego niedbała dobroduszność wobec — kto wie — czy nie ducha stróża nad baronem!
Zaś ja, — przypominał, — jakżem ja tu został powitany?
Węzeł był zbyt niepokojący, aby nie zwrócić myśli na jego rozplątanie.
»O tem, — rozważał tedy, — co ludzi rozbraja do siebie ufnością, — nie o sympatyi bynajmniej, — lecz o pewnej pociągliwości ku sobie, decyduje atmosfera, jaka każde życie otacza w zgoła nieuświadomionych drobiazgach sposobu dawania się, gestu, ruchu, spojrzenia. Dla opieszalca inny opieszalec będzie wprawdzie zgoła obojętny, lecz w tej właśnie obojętności... »no cóż? — dobrym człowiekiem«; dla junaka nawet rabusiowa zuchwałość gotowa stać się czemś fascynującem; szczerego nawet błaha i pusta szczerość wiązać będzie niechybnie; dla skrytego cudzej skrytości, jeszcze nawet nieuświadomione cechy będą czemś wzbudzającem zaufanie. — Jest pewne ponure pokrewieństwo instynktów, nawet wśród sterujących wolą w biegunowo przeciwne kierunki: ci najtrudniej uwierzą w złobę krewniaka. — Niesamowite i złowieszcze krewności zapowiadają instynkty podziemia.«
Ocknięty z zadumy słyszał ostatnie, coraz to niższe pohuki w głębokiej studni klatki schodowej: śmiech milkł, zatajał się w tych murach.
Wystąpili wreszcie na ulicę i poczęli chłonąć świeżość poranka w piersi zdławione. Oczy profesora błąkały się mimowoli po monotonnych szeregach okien przeciwległych. »Oto, — myślał, — jakiem powietrzem oddychają po wszystkich tych wnętrzach, w których dławi się duch powszechności, wtłoczony w ramy za ciasne«.
I zadumał się nad tem, czy każdy nieukrócony zasób sił dawnych, na wspak temu życiu w tych wnętrzach rodzony, nie musi siłą konieczności pójść na zatracenie po etapach dalekich? Czy każda rzetelniejsza wrażliwość, po kątach rodzinnych pamiątek pajęczyną przeszłości omotana, nie uwiędnie tu w młodym smętku dla życia i nie dojrzeje na cichą ofiarę? Czy każda namiętność, w atmosferze zastoju do ambitnego czynu nie ponoszona, nie gorzeje tu bez płomienia i nie tli się dymnie wraz z duszą młodą? Czy pospolite tu marzycielstwo kobiet i mężczyzn nie wypełni się nazbyt rychło mętem zgnuśniałego naokół życia? Czy, rzadkiej tu w istocie, bujności natury kobiecej w atmosferze takich uczuć i namiętności nie grozi zwichrzenie bezsterowym zasobem sił emocyonalnych? Czy... I tak bez końca!
A nadewszystko: czy nie są to tych wnętrzy ofiary konieczne? i czy nie zwą się one tego życia — młodością?
Zagadnął go wreszcie Komierowski, zapatrzonego w tak surowem skupieniu w te głuche szeregi okien naprzeciw.
— Ach, panie! — odparł. Zajrzałem oto dziś do jednego z wnętrzy takich — i znam je wszystkie już! Wychodzę pijany smutkiem aż do nienawiści życia. To uczucie musi być wam dobrze znane, hę? — spojrzał na niego z podełba. — Aż do nienawiści samego siebie, gdy energia bez ujścia zło lub żółć w sobie tylko warzy i serce nią własne zalewa. Dosyć z wami wieczór jeden przeżyć, aby was tu zrozumieć.
— To też pułkownik przecinał węzeł naszego życia mieczem. Gotów był nas wszystkich na wojnę zaprosić.
— I miał słuszność, dalibóg!
— Prawda? — rozpromienił się Komierowski w oczach.
I nacisnąwszy głębiej kapelusz na czoło dla ukrycia tu na ulicy bandażowej przepaski, chwycił go aż pod ramię w ożywieniu nagłem.
— Prawda, panie? To jest więcej niż słuszność: to jest zrozumienie konieczności. Bo prócz »racyi stanu«, życia i jego krzywd, czy pożądań jest jeszcze ta najważniejsza: racya dusz ku czemuś fatalnie dojrzałych. Dojrzały tu one jak owoce późne. I gniją, gniją na drzewach. Należy je czemprędzej otrząsać.
— Sobie! — mruknął i spojrzał nań znów z podełba.
— Czyjaż to własność jest — te dusz ogrody? Boję się, czy nie pierwszego wiatru. Macie mi gnić marnie i rozsiewać tylko kołem wasze zło bezpłodne, czyńcie mi tedy moje zło twórcze.
— Któż to tak niby mówi?
— Mógłby rzec ten, który powiada o sobie: ja jestem rozum, ja jestem konieczność, nie czas mi bratem, ale siostrą wieczność... Za rymy przepraszam; zwykłem przemawiać do młodzieży, muszę tedy cytować wieszczów: inaczej nie jestem dosyć przekonywający.
Na ustach osiadł mu uśmiech jakiś obcy: »kosy«, chytro-melancholijny, nie wiadomo — z siebie, czy z innych szydzący.
Profesor baczył nań uważnie zezem ponad okularami. Dziwnie bo sprzecznym z tym uśmiechem wydawał mu się ów niedbały rzut dłoni w mankiecie. W tym geście krótkim było przecie coś z »vogue la galère!« coś z woli i fatalności zarazem: jakiś błysk junactwa z pod chmury melancholii.
»Z ciebieby, bracie, oskrobać ten kurz dwudziestoletniego barbaryzowania się w nęku dusz obcych, ogolić jak się patrzy, ubrać w mundur, posadzić na konia, dać powieść szarżę jaką, a dokonałbyś może cudów nie gorszych od tych, unieśmiertelnionych dawną chwałą... I tkwi oto taki w tużurku zakrystyańskim, obrosły na szyi jak ten wilk morski, samotny, ponury i odziczały jak te rybaki. I wyławia oto w mętnych wodach życia resztki energii żywotnych, nie gardząc i kobiecemi. Tobież to warcholić wśród tłumów jak temu mnichowi, wieszczów cytować niby ojców kościoła?... Czy może być większe odwrócenie natury na wspak? Czy zdarzyć się może ono gdzieindziej na świecie?«
A on tymczasem z tym rzutem dłoni w stronę okien przeciwległych kończył swoje:
— Bądź co bądź po wszystkich tych wnętrzach oczekują jego rekruty.
— Czyjeż to, koniec końców?! Któż to jest ten rozum i konieczność zarazem, a wieczności brat? Ja nie jestem tak mocny w poezyi.
A on podniósłszy oczy z za skrzydła kapelusza, popatrzał niemi twardo.
— Ten który każdą wojnę na święcie nieci: dziejów szatan.
I znów z tym dziwnym uśmiechem na cierpkich ustach:
— Zaś o szatanach trzeba tu młodzieży prawić gęsto: wyziębły bo dusze na człowieczeństwo w sobie pełne, które i surowe właściwości mieć w sobie winno. Nie mają tu ludzie dobrego sumienia w czynie twardym. Jest jedna rzecz, która to dobre sumienie zawsze daje: komenda gromadzie. Gdzie jej niema, tam trzeba w ludziach podtrzymywać to, co dzielności wprawdzie nie tworzy, rodzi za to... no! — ,zachwat’ czynem. Trzeba w nich podtrzymywać..
— Złe sumienie romantyków! — wpadł mu gwałtownie w słowa.



Ruszyli wreszcie. Wanda, oczekująca na nich na uboczu, przesyłała tymczasem ukłony w stronę najbliższego okna na parterze.
— Przyjdź do mnie zaraz, jak tylko będziesz mogła. Czekać będę u siebie.
Pod ostre światło poranku widniała za szkłem zatarta sylwetka głowy dziewczęcej i dwie dłonie na szybach przypłaszczone, jak dwa białe skrzydła u czoła.
Na pierwszym zakręcie ulicy oczekiwało na Komierowskiego dwuch młodzieńców, bodajże w tej sprawie, w której wysyłał było służącego na swój czwartak. Profesor przypomniał sobie te twarze: byli to wśród gości dzisiejszych owe dwa łazęgi europejskie, panowie Mikulski i Bogdanowicz. W miękkich, nieco druciarskich kapeluszach, z kołnierzami palt, nastawionymi w przymrozku poranka, przyłączyli się do nich milczący, ledwo pozdrowiwszy pomrukiem.
Profesor nawykły do bardziej respektownego obejścia ze strony młodzieży począł rozmyślać nad tem, jak to tu wśród młodych zatraca się wszelkie poczucie hierarchii, przedewszystkiem intelektualnej. Wszystko to zda się u nich dotyczyć tylko obcych: swoi są swoi, — i kwita! bywają burżuje i proletaryusze, — i tyle!... Przypatrywał się wprost z niepokojem surowym obliczom młodzieniaszków. »Jak to wszystko samopas po szerokim świecie chadzać musi, samokwitle się rozwijać, nieufne wszystkiemu, co im potakiwań nie obiecuje. I jaką ponurą fatalność ma to wypisane na swych czołach młodzieńczych.«
Jęła go niecierpliwić niedostępność tych »smarkaczy«, jak myślał. »Co te serca otwiera, co je rozgrzewa? — pytał się w duchu. I tym niepokojem kierowany zagadnął poufale o to i owo, zrzuciwszy pychę godności z siebie. Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twarde zbycie ich prośby o doradę w sprawach »studyów społecznych« dla osłodzenia sobie omierzłej »techniki«: odpowiadała ozięble młodzież chmurna. Czuł mur między sobą i nimi. »Czyżby, — myślał z przerażeniem, — czyżby mur taki oddzielał tu już... pokolenia oba?!«
Żywszy z tych dwuch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie:
— Cóż tam... w Krakowie? — zagadnął.
I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad okularami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło, jak na gród poważny; brzmiała w tem ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezentować życie bardziej współczesne. »Rzecz niepodobna! — zdumiewał się w myślach, — by te epidermalne uprzedzenia i niechęci wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do takich!«
Tuż przy trotuarze wlokła się wślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudy potwór koński przeraźliwie wystających bokach. Woźnica na koźle siedział, a raczej zawisał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przód pojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie jakieś strzępiące się z niej kłaki. — Ziewało na nich północne lazaroństwo i z tych domów, jakby krzywych pod to kolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym tonem miast zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno-wesołym, zdobnych ponadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych. Pod te aspekty architektury dziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach lazaroński wehikuł, rzucając zda się na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatyi monotonnej: — jak Bóg dał! jak Żyd chciał! ile każdy z tego miał!...
Omal że nie nadepnąwszy na nogi żebraka, który wyłożył na trotuar swe wyschłe na kość piszczele, niby samotrzask na osoby dobroczynne, przedostali się pod mur i skręcili rychło w dół, ku Powiślu, gdzie mieszkała Wanda.
Gdy zapuścili się jednak w spadziste, ku rzece wiodące zaułki, gdy wionęło na nich przeraźliwie zatęchłą wonią nędzy, gdy z murów i rynsztoków, odzieży i łbów ludzkich nieomal cuchnąć poczęło jadłem, wydzieliną i ich gniciem zarazem, profesor opadł w sobie i przybladł na twarzy. Patrzał z odrazą na rachityczne bachorki, zaropiałe koło gąb i nosa, na tłuste Żydówy, pełzające jak brunatne ropuchy od sklepiczka do sklepiczka, na szwargotne rojenie się Żydów, na te ich królicze napół krwawe ślepia, żerujących po śmietnikach stworzeń. A bardziej przytłaczającą od wszelkiego brudu i nędzy była dlań leżąca na wszystkim barwa szarzyzny mętnej, ton już nie asfaltu nawet, lecz plwociny.
— Cyliender! — usłyszał nagle z podgwizdem, jakby głosem szpaka.
I wybłysły nagle przed nim jak rtęć żywe oczy na głowie, wystrzyżonej w kulę płową. Na porę zimową widocznie ciepło przyodziany, tkwił ten wyrostek w szerokiej marynarce po kimś starszym, zwieszającej mu się po cholewy ciężkich butów. Ta figurka w kloc, na której tkwiła płowa, wystrzyżeniem ślizka, głowa smarkacza o rozbieganych w ciekawości oczach, sprawiała wrażenie gnoma, umorusanego od czuba do pięty, rzekłbyś w złośliwej jakiejś robocie.
— Franek! — krzyknęła Wanda.
Dopadł do jej ręki, a wnet potem zakręcił się jakoś między nimi wszystkimi, rozbłyszczał oczami jak ten młody pies: swoi panowie!
Komierowski sięgnął garścią do tej głowy żółtej.
— Jak się masz, łotrze!
— Ostrzygłem się, — rzekł chłopak nagle zmieszany pod tą dłonią, ślizgającą się po jego ciemieniu.
W toilette-club’ie — parsknięto. W ratuszu szelmę znów ostrzygli. Cóżeś chapnął znowu?
— Jak Boga ko!... — wrzasnął chłopak i zapaliły mu się oczy głębokim żarem. Ale w przezorności zabobonnej wolał jakoś nie kończyć lepiej tej przysięgi; oczy zgasły tak nagle, jak się zapaliły i stały się jakoś niewyraźne. Lecz wejrzawszy na rozbawione raczej w półuśmiechach spojrzenia ludzi, błysnął chytrze oczami i machnął ręką:
— Ee, o jabłka tam poszło.
— »Poszło!« Komuś tam o nie poszło.
— Oj, Franku, Franku! — groziła Wanda.
Wmig dopadł do jej ręki.
— Cóż to znów jest? — pytał profesor, przypatrując się wciąż tej klocowatej sylwecie, w której tkwiło giętkie i śmigłe ciało otroka.
— To? — Komierowski przygarnął chłopaka ramieniem. — Życie samo, in crudo. Dziatwa, jak to się mówi u nas sentymentalnie. Robociarska, zresztą... »Fotografijki« masz? — zwrócił się nagle do chłopaka w przypomnieniu jakiemś. I nie czekając odpowiedzi, sięgnął mu szybko do kieszeni. Wyrwał jakąś paczkę i uderzył go nią z rozmachem po łbie.
— Ty świnio mała!... Ot czem taki handluje chętniej niż gazetami. Wybiega z tem przed hotele.
— Tfu!
— A no, żywi to się, czem może, jak te psy w Konstantynopolu, nie tyle z łaski ludzi, ile śmieci.
— Ojca masz? — pytał surowo profesor.
— Ni.
— Gdzieś się rodził?
— W szpitalu.
Ta osobliwa konkretność odpowiedzi rozśmieszyła kogoś. Chłopak poczerwieniał w jednej chwili aż po uszy, draśnięty ambitnie tym śmiechem.
— Czy to źle? — zaniepokoił się żywo, przeskakując oczami z jednej twarzy na drugą. —
Wśród opieszałych po bramach bab i Żydków ruchliwych na ulicy wszczął się tymczasem jakiś nagły niepokój: podrywało to się jak wrony, biegło przez ulice, kupiąc się zgiełkliwie przy jednej bramie w oddali. Jakby kto kamień w mrowisko rzucił: w mało ludnej przed chwilą ulicy zagęściło się nagle od chałatów, babich kiecek, dzieciaków, pędzących tabunami. Czynił się gwałt wielki i zakotłowanie wrażliwych tłumów podmiejskich.
»Lokatur!«... — słychać było poszmerem słowo dziwaczne w tym zamęcie.
Przez ciżbę rozstępującą się szedł ktoś z gołym łbem, wielkim jak ceber, a zwichrzonym w kudły brudne: postać mizerna, chuda, z długiemi ramionami małpy; ziemnisto blada twarz dygotała mu bydlęctwem na świeżo popełnionego tam czynu.
Bo oto tłum rwał za nim jak te psy za dzikiem. On zaś przystawał raz po raz i obzierał się z podełba, — przystawali i oni. A gdy ruszył, popychali się wzajem jemu na piętach. Wlokący się dotychczas pod murem, wytoczył się na środek ulicy, sięga długiem ramieniem po kamień bruku.
Lecz oto z tłumu wypchał się łokciami ktoś stanowczy i, wtłaczając w kieszenie gotujące się kułaki, następował za nim twardo.
— Tee!... — rzucił tylko.
Tamten spojrzał mu ledwie w oczy i w tejże chwili skoczył w bok: rozepchnął tłumy uderzeniem ciała i śmignął przed się w ucieczkę. Z zawyciem i gwizdem przeraźliwym walił za nim tłum cały.
Zaczepili pytaniem kogoś z brzega.
»Lokatur«, — usłyszeli znów to słowo cudaczne.
— W sprzyczce, — dopowiedziała dumnym tonem osoby świadomej jakaś jejmość brzemienna. — W brzuch dziabnął.
Komierowski machnął ręką z obojętnym niesmakiem i pociągnął naprzód swą kompanię. Lecz uciekający, mając tam w głębi zagrodzoną widocznie drogę, rzucił się w tył i biegł wprost na nich. Osobnik z rękami w kieszeniach mało co przyśpieszał kroku. Komierowski poznał widocznie znajomego i krzyknął ku niemu:
— Dajcie pokój, Jur, temu ścierwu! Nie wasza rzecz.
Tamten wyrwał ręce z kieszeni odruchowo i zawahał się przez chwilę w uległości.
— To jest rzecz zupełnie insza! — mruknął jednak odpornie. — Dać pokój?... Jużci! — żeby nas tu wszystkich porozpruwał. Taki umie się pokumać z kim trzeba: jego nie tak prędko nam ruszą. A trzymają nas te wilki w trwodze jak te owce głupie. Nie ruszać! — rozumie się.
Uciekający, chcąc zmylić pogoń, skoczył w podwórze najbliższego domu.
— Jezdeś! — rzekł spokojnie robotnik. A tłumowi skomenderował, by zagrodzono tam w głębi podwórza dostęp do parkanu. I nie śpiesząc się wciąż, wstępował powoli w bramę domu. Obciągał półkożuch, gotował ramiona na rozprawę twardą. Profesor zdumiał się, spostrzegłszy jak krótkim zatajonym ruchem przeżegnał się na ostatku.
Ciżba na ulicy ścichła radośnie: skrzyły się oczy w oczekiwaniu niecierpliwem. Wreszcie rozległ się tam zdławiony krzyk trwogi: »Nie strzylaj!« — »Chodź tu!« — I wraz echowy rumor jakiegoś zmagania się na schodach.
— Ma go! — stwierdzono lakonicznie w tłumie.
A potem nieludzkie zawycia w targaniu się szamoczącem, łoskot rzucanego po schodach ciała, wrzask chrypły pod razy głucho spadające; wreszcie jęk tylko, wyciągnięty w skowyt długi.
— Juszy on tam teraz jak ten wieprz obuszony, — zgadywał ktoś w tłumie.
Profesorowi rozchylały się szeroko usta: »Co to jest?!...«
— Grzanka, — tłumaczyła zwięźle jejmość brzemienna.
Potworny wiew odziczałego motłochu teraz dopiero wstrząsł go całego odrazą. Chwycił się za głowę i odstępował na bok. Najchętniej zamknąłby oczy, by nie widzieć tych wszystkich rozbestwionych, jak odczuwał w tej chwili, ślepi naokół.
— Co znaczy u tej dziczy słowo »lokatur«? — zżymał się wstrętem, odgadując i w tem jakąś ohydę.
Roześmiano się.
— No, taki, co mieszka kątem przy robotniczej rodzinie, — pod oknem lub piecem: lokator zwie się. Musiał to być numer nielada, skoro to niewyszukane stanowisko życiowe stało się dlań zawołaniem bohaterskiem i siało grozę wśród tych ludzisk ciemnych.
— A, dajcież mi pokój! — splunął tylko w odpowiedzi. — Wszystko to razem — jedna kanalia, bonne pour être mitrailler przy pierwszej sposobności...
— Te, cyliender, nie gniwaj się! — rzucił mu jakiś przechodzący robotnik. I wyciągniętą łapą byłby mu wbił kapelusz na czoło, gdyby go w porę nie odepchnięto. Odrzucony mocno na mur, przyjął to dobrodusznie i poszedł spokojnie dalej.
— Nie gniwaj się! — wołał tylko raz jeszcze.
Profesor nie raczył się nawet za nim obejrzeć.
— Ahańcza! — syknął tylko przed się, w tłum. — Ile w tej tłuszczy skośnookich mord! ile tatarszczyzny, ile wschodu wszelakiego domieszać się tu musiało krwią, — a duchem ile chama wschodniego w ten zbarbaryzowany motłoch nasz! Ile tu faktorstwa głodnego, ile rozwałęsanego bezczynnie łachmaniarstwa i chałatów! — ile wilczych spojrzeń z pod łbów podejrzanych! — ile niuchów węszących! — ile waszeciowatych jakichś postaci, tkwiących jak posągi pod szynkami: ile tu rąk bezrobotnych w tem nędzarstwie!... Czyż trzeba wyraźniejszego piętna i stygmatu wschodu na tem cielsku nędzy wszawem!
— Czy ten oprawca dobrowolny, — rzucił się nagle z odrazą, — rychło skończy swą robotę junacką? — tę swoją »grzankę«?... I jakież słówko mile swojskie wynaleźli swym instynktom ścierwnym!... Bójcież się Boga, — chwytał się znów za głowę, — pomyśleć, że to wszystko jest nasze!...
— A czyjeż to ma być, dobrodzieju, jeśli nie nasze? — kłaniała się maciejówką jakaś nizka figurka. — Bez obrazy, że przemawiam. Widzę: osoba ważniejsza, myślę: trzeba wytłumaczyć. Bo skąd wiedzieć takiemu panu. A no: dostała się jedna wesz nędzy naszej w twarde palce, — gniotą mocno, choć osoby delikatne uszy z daleka bolą... Kogo on »lokatur« tu nie zmądrzył, kogo nie oczmucił pisaniem próśb, czy licha do sądów: wyłżygrosz jeden! Kogo on w jakie szachrajstwa i niecnoty nie wciągnął, którą dziewczynę, choć trocha do ludzi podobną, Żydom na Amerykę nie przedawał! — A ilu on ludzi po ulach nie wyszargał donosem kłamnym? ilu pijanych zgrał w pasek? Kto wyliczy! A ta wdowa, co mu mieszkanie pod samym piecem dawała, widziała ona kumorne? Ze strachu trzymała. No, i ma teraz!... A na te brzany z ulicy podwikowe przecie nałożył i pilnował, żeby jak podatek — od śtuki: akuratny, jak Niemiec. Taki on rufion konceptowy! — rozjaśniła się nagle twarz skarżącego. — A skurwysyn sam! — rozpromieniał jeszcze szerszym uśmiechem. — Kto wyliczy? — poważniał z trudem. A bo taki zapłacił kiedy za to, co w kałdun kładł? Żydówy z kosza strawne dawać musiały. Że się postarzały, powiadał, — (i znów spogodniało oblicze skarżącego). — I po prawdzie: każda racya dobra, kogo się ludziska boją... A co do wszów, to będę się dopraszał, żebym szczyrą prawdę mógł powiedzieć, — kłaniał się znów czapką. — Nie brak ich i tam, na górze, w mieście, wśród panów. Tylko innego to zachowania wygi, innego cwaniarstwa rufiany, innej maniery wyłżygrosze. I my tu nie tak znowuj ciemni, żeby nie wiedzieć... He, panie! na wszawicę to całe nasze cielsko bezdarne jest chore. I co panu powiem: te rodzime wszy to som najgorsze!
— Co pan tu za jeden, — z zajęcia? — przerwano mu z chmurną powagą.
— Szewc, panie.
W rozmowę wtrąciła się ta jejmość brzemienna, która, czepiwszy się raz profesora, już odeń nie odstępowała, jakby fascynowana cylindrem i złotemi okularami osoby ważnej, czy też pragnąca poprostu coś zwędzić przy sposobności. Zagarniając kieckę to z prawa, to z lewa, dreptała wciąż koło niego.
— Grzanka już się skończyła, — uspokajała nowy jego wstrząs odrazy wobec tych krzyków niemilknących. — On tam kwiczy już tera więcej z pognębienia, z pohańbienia: że to przy tyla ludziach.
— Pognębienia! pohańbienia! — powtórzył z nagłym podrywem nerwowego śmiechu.
I aby nie patrzeć na wstrętne mu w tej chwili fizyonomie wszystkich tych ludzi, błąkał się wzrokiem ku górze. — Lekki mróz ustępował szybko w dniu pogodnym i bury ton błocka zalewał wszystko, na co oczy spojrzały. Mdłe światło wisiało nad tym światem ponurym, blaski pylne i rdzawe sączyło tu słońce nędzarzy.
— Cyliender! — naprzykrzały mu się uparte pokrzykiwania z tłumu.
— A jednak żyjąż tu ludzie, — dogonił go Komierowski i wpadał odrazu w myśli odgadywane. — I ot, jakie to zasoby sił wytryskują po tych śmietnikach! — mówił, prowadząc Franka pod ramieniem. — A ty szelmo wyrzuć z nozdrzy te circenses uliczne! Jak to się chrapy rozedrgały tabunowemu źrebięciu.
— A ty gdzie jesteś... lokatur? — zagadnął go profesor chmurnie.
— O, on jeszcze młody i płochy, nie ustalony życiowo: nie lożuje nigdzie.
Profesor spojrzał z podełba na Komierowskiego. »Toż tobie samemu chrapy w tej chwili chodzą!« Ohydnem było dlań to dziwne podniecenie jego w tej chwili.
— Ale, dałby pan wiarę! — wołał ten tymczasem, — chłopaczysko, gdy go tu niegdyś szukano, sypiał czas jakiś w kaplicy pogrzebowej.
Franek zarumienił się znowu po uszy i rozbiegał oczami po obecnych: takie mieszkanie zdawało mu się znów ośmieszać go przed ludźmi.
— O, ja się umrzyków nie boję, — ratował brawurą swój ambit.
— Za to będą się ciebie bali niezadługo żywi, — mruknął profesor w brodę.
— »Umrzyków!« — śmiał się Komierowski szerokim basem.
W tem ożywieniu jego niezdrowem wśród krwawego motłochu, przy odgłosach zwierzęcego kwiku katowanego krzywdziciela nędzy, w tych konceptach i śmiechu w tej chwili odgadywał profesor, myślami jeszcze nie objętą, a przecie już wyczuwalną, ponurą perwersyę smutku, co przeżerała serce do dna ostatniego i łechce się w ożywienia nagłe już tylko krwi pomściwej zalotem. Także... »śmiech czerwony« — myślał.
»Oto, gdzie najzasobniejsze, choć najbardziej mętne wody, tobie rybaku! — gdzie najobfitsze dziś junactwo dla ciebie — wnuku, prawnuku!...«
— A pani, panno Wando, — zwrócił się w głos do niej, — uważała, że najpilniejszą potrzebą jest tu... Wszak to pani zbierała tę młodą hołotę u siebie, entuzyastko alfabetu?
— Tak, — odparła prosto.
— A zadenuncyowali przecie sami?
Nie odpowiedziała wcale.
Tem zajściem ulicznem zahukana w popłoch cichy, dygotała w sobie, przyciskając pod pachą zabrane z biblioteki baronostwa tomiki poezyi.
Ruszyli dalej, przeciskając się przez tłumy.
— Cy-liender! — nakrzykiwały uparte szpaki ulicy.



Minęli wreszcie te rojne zaułki i wydostali się w pustkę długiego traktu, biegnącego równolegle do rzeki. Tu i ówdzie przez poprzecznice widniał prąd mętnej roztoczy wodnej, dziwnie obfity i wartki o tę porę zimy łagodnej. Droga zamieniła się rychło w roztopy błotne; powietrze stawało się pełne dymów, pyłu węglowego i kołatów metalicznych; dudniał zdaleka głuchą monotonią wielki młot walcowni. Jeżyły się naokół kominy fabryczne.
Panowie Mikulski i Bogdanowicz ożywili się w nagłej gawędzie ze sobą i rozglądali ciekawie: niby ci przyrodnicy współcześni, którzy swą przyrodę naprzód z książek poznają i sprawdzają po tem ciekawce oglądane species z ich schematem w pamięci. Coś się tam tłukło w ich rozmowie o naszym »przemyśle.«
— A jakże: nasz! twój i mój, — ofuknął ich Komierowski. — Tamto wszystko, aż do muru — to belgijskie; dalej: ten szereg grubych kominów — to niemieckie, z drugiej strony — francuskie; te fabryczki przy ulicy małe — żydowskie. Wszystko to jest bardzo nasze.
— Kapitał nie zna ojczyzny.
— Zacznijcież swoje! — »Chodziła czapla po czerwonej desce.. — Ale ma pewno takie miejsca, gdzie się urządza, zagospodarowywa, a z sobą poniewoli i kraj cały, gdzie się konsumuje, wytwarza potrzeby liczne i wyższe gałęzie zatrudnień, gdzie krąży, dzieli się, rozpada, gromadzi — ta nagromadzona stąd praca. Odbywa się to wszystko we Francyi, Belgii i Niemczech. Te kominy czerwone to wielkie ryje, wielkie ssawki pracy przyssane do tej ziemi na cudze korzyści. Nasze jest to, co było tam po zaułkach... I nie nudźcie już o tem!
Ale młodym panom nie było do zamilknienia: dysputa teraz właśnie rozpętała się między nimi na dobre.
— Ot, spojrzyjcie! — przerwał im, wskazując na chlapiący błotem powóz, — jedzie taki cudzoziemski dygnitarz kapitału: explorer na murzynach. I dałby kto wiarę, że to jest Francuz! Patrzcież, nie raczył się nawet odkłonić tamtemu poczciwcowi. Czy taki bonhome z fizyonomią paryską byłby możliwy u siebie w tem potwornem odęciu się pychy? Mais, mon cher monsieur Duval, qu’avez vous donc? Polskaż to pana tak rozdęła pogardą?... Nie, panie, nie kłaniamy się. To spojrzenie!... Przejechał. I z Bogiem. Do miłego zobaczenia się — w milszych czasach lepszego respektowania.
— Hę? — błysnął nań profesor zezem nad szkłami.
— Nic to. Westchnienie pobożne, oby... »wiedzieli narodowie, iż ludźmi są«.
— Za zaułki tamte? Bacz pan, by one decydować nie poczęły i za was.
— Jakoś się zgodzimy.
— Boję się, by nie wynikły stąd sprzyczki oraz grzanki, — i między wami. Panowie Mikulski i Bogdanowicz — z twarzy czytam — już są gotowi do wywodzeń opozycyjnych. A grün ist jede deutsche Teorie przy takiej jak tu polskiej praktyce.
Nieokreślony wiew nowego zamętu na ulicy kazał im niebawem zamilknąć i obzierać się w dal. Zatrzymywały się tam rozturkotane dorożki i zjeżdżały na boki. W głębi ukazał się tłum gęsty. Słychać było jakiś śpiew głuchy.
Ludzie obcy! — długowłose, brodate, stepowe twarze: chłopi w czarnych sarafanach i podkożuchach pękatych. Szła ta ciżba bezładną kupą, pomrukując z cicha. Płoszona miejscem i wyglądem ludzi dla się obcym, śpieszyła truchtem owiec, doganiana po bokach przez odpadające raz po raz, gapowate i przerażone brody. Szli, a raczej dreptali, świecąc jasnemi wiechami obnażonych głów i kupiąc się szczelnie koło kilku wielkich chłopów o rozwianych ryżych brodach. Pomruk basowy kołysał tym tłumem. Słyszało się to, niby nasze zawodzenia pogrzebne: raz milknące w sennym pomruku kleryków, to znów podrywane melodyjnym rozjękiem księżego chóru.
Rozchylały się w zdumieniu usta. »Cóż to znów za upiory?« — wisiało na wszystkich wargach. Patrzano na to, jak na chmarę dziwnego ptactwa, którą wichry zniosły z dalekich dróg i wtrzepały w ulice miasta. Ten i ów z ciekawych podbiegał do nich i wracał rychło z jeszcze większem zdumieniem w oczach.
— Powiadają, że są chrześcijanie. I tyle.
— A bo my tu pogany? — rzuciła się gniewnie ta jejmość brzemienna, która, uczepiwszy się profesora i jego kompanii, już ich nie odstępowała i zagarniając wciąż kieckę to z prawa to z lewa, swędała się między nimi nieustannie. — Nie widzisz kacapie jeden z drugim kościołów katolickich! — wskazywała im w dal szerokim gestem oburzenia.
»Co oni za jedni?! — wzruszano w tłumie ramionami. »Skąd? — kędy? — i gdzie ot zaleźli!« »Na zesłaniu tu oni u nas, nad granicą ich osadzili — tłumaczył ktoś świadomy. — Ja z tych stron, więc wiem... Słuchać, to oni nikogo nie słuchają: powiadają, że to grzech, by człowiek człowiekowi bydlęciem był. Na miejscu nie radzi siedzą: »ischody« czynią. A te po wsiach naszych gawędy, że na wojnę idzie, ruszyły ich znowu w świat. Im wojna grzech największy: Antychrysta rzecz. Tyle i między nimi usłyszysz: o grzechu i Antychryście — w koło. Zresztą łebscy u nich bywają starce, a wszyscy oni dobry i sprawiedliwie żyjący naród«.
Profesor nie wytrzymał i zagadnął któregoś ze starców. Ten przystanął poważnie i jął mówić z namaszczalnym spokojem: »Wierzymy owo i wyznajemy, iż jest jeden Pan nasz, Jezus Chrystus, syn Boży. Bóg jest człowiek!« — mówił z naciskiem i ręki podniesieniem...
Przerwała im wnet jakaś baba histeryczna, znów brzemienna, czy też wzdęta tylko kartoflanym brzuchem na ciele chudem jak kościec. Owinięta w chustę doskoczyła do nich z ulicy i, słuchając czujnie, wdychała słowa gorączkowemi usty. I nuż zawodzić niezrozumiale dla chłopów onych:
— Ludzie wy moi! Męża mi wzięni na oną wojnę. Sześcioro mam: powyzdychamy jak te myszy po cudzych kątach. Ludzie wy moi, gdzie zmiłowanie jest?! Prawdaż to, co powiadają, że światu na koniec... Prawdaż to, że zmiłowanie będzie. I koniec wszystkiemu!
I jęła targać się koło kiecki.
— Ostatni grosz z siebie wydrę.
Olbrzymy tymczasem, opanowawszy ruch uliczny, szły teraz mocnym krokiem, ryże brody wystawiały się w uroczystem skupieniu. Szła ta chmara ciżby obcej z swem niezrozumiałem oremus przy podnoszonej raz po raz pogrozie basowego przyjęku. Nad te dudy monotonnego mruku wybijał się stękiem bas najgłębszy i zawodził przodownie psalm:
Panie, przecz się rozmnożyli, co mnie trapią? wiele ich powstaje przeciwko mnie!...
A no ty, Panie, jesteś obrońca mój, chwała moja i podwyższający głowę moją!...
Profesor uszom swym nie wierzył: acz w mowie z trudem rozumianej, słyszy przecie najwyraźniej ten psalm Dawidowy. I błyskawicą przemknęły mu w pamięci wszystkie te obrazy bezdusznego zmateryalizowania ludzi, na jakie przez całą noc patrzał, by o świcie zanurzyć się po tych zaułkach w najbrudniejsze kałuże nędzy z piętnem odziczenia i wschodniej gnuśności, wyciskanem na całem bytowaniu ludzi. I oto wichry przypadkowe wtrzepały w ulice, niby ptaki wróżebne, te kruki Wschodu.
A myśl wracała mu uparcie w te natłoki dosytniej ciżby po salonach tamtych, gdzie otrupiały w zastoju uczucia i namiętności wszelkie. Zaś targnięta wyobraźnia kładła tym pielgrzymom bogomolnym i te jeszcze Psalmy Dawidowe:
Albowiem niemasz w uściech ich prawdy: serce ich jest marne, grób otwarty gardło ich, języki swymi zdradliwie poczynali«...
Oni to, myślał, tego ludu po zaułkach... »boleść poczęli i urodzili nieprawość jego«
Na wierzch głowy ich nieprawość jego spadnie«.
»Dół otworzyli i wykopali go: i spadną w dół, który uczynili«.
Idą tymczasem ci dziwni ojce brodacze, dusz jakoby budziciele i poborcy, wkraczają w miasto obce, zagłuszone w bezduch jednych a odziczenie drugich, idą niby te mnichy średniowiecza — z niewiadakąd, niosą duszy nie zgaszoną pochodnię.
I zapadły mu nagle myśli w dale przeszłości, przywodząc na pamięć tłuszczę podobną i równie obcą, zbliżającą się po nocy do murów miasta. Słychać po basztach głuche sygnały rogów i nałażących tłumów zaszum ogromny. Widzi nieomal tę czerń dziką, a obcą, w kupę zebraną po gościńcach Europy całej: tę krwawą ahańczę biczowników, nałażącą z wrzaskiem »Kyrye Eleyson!« w ulice... Łokietkowego Krakowa. I przypomina mądrość jego, żenącą przez pachołków swoich precz za miasto: w świat, czy piekło, skąd wyszła, tę szarańczę anarchii z pod chrystusowego znaku, tę zarazę rozpętania pesymistycznego w tłumach ducha »chrześcijan« i czyśćcowego po miastach Europy zamętu. — Lat temu sześćset pięćdziesiąt!... Ot, kiedy przeżywaliśmy te rzeczy! — mówił do siebie. — A przedtem, o wiele wcześniej, czynili do nas swe pielgrzymie ischody pogodni Bogumili słowiańcy; rozbrzmiewały swego czasu i nasze gościńce barankowymi hejnały radosnej pokory franciszkańskiej; nosili po zamkach swą tajemniczą weselność, swą »wiedzę radosną« Manicheje wrocławscy; wiązali nas bracia »czescy« i »polscy« w łagodne gromady wspólnoty i prostego ducha chrześcijan, uczyli nie służyć złu w wojsku i urzędach, a nie przeciwiać się złu przemocą... Przeżyliśmy wszystkie burze, zawieruchy i zamęty bogobojnego ducha, tylko przed połową tysiącolecia o tysiąc razy pogodniej i zasobniej w ducha od wszystkich tych człekolubnych zwiastowań wschodniej anarchii.
— Było! było! — mówił już w głos do siebie. — Wszystko było!...
Z przygnębieniem postrzegał, że jego gromadka cała witała tych pielgrzymów z jawną sympatyą w oczach: ich chmurne czoła wypogodziły się nagle rozpromienieniem czujnem, jakby w te głowy uderzało pierwsze tchnienie oczekiwanego od Wschodu wichru. Wandy twarz przybladła, była dziwnie skupiona temi łzami, zatrzymanemi w oczach. Po raz pierwszy uderzyła go uduchowiona uroda tej twarzy i głęboka prawość jej wejrzenia.
Upokorzony za nich i za siebie za to poddanie swej wrażliwości uczuciom, mimo wszystko, przecie obcym, błąkał się oczami w dali, mijał niemi kominy fabryczne i zatrzymał je nagle na ostrej w złotym błysku, niby drugie słońce zimowego ranka, — kopule cerkiewnej.



Za pochodem obcych pielgrzymów czyniła się tymczasem procesya coraz liczniejsza. Wszakże więcej od ich niezrozumiałych psalmów, nazbyt uroczystych dla ciekawości widzów, działały w ciżbie swoich żale i miotania się owej baby histerycznej, która wzięła na się niespodzianie rolę pośrednika i tłumacza pobożnych intencyi obcych ojców brodaczy. Wywodząc z żałośliwemi przeklęństwy wszystkie krzywdy i pohańbienia nędzy, objaśniała swoich, że ci ojcowie pobożni świat na pokutę wzywać idą: — Antychryst świat ma skończyć, jakby na złość bogaczom i krzywdzicielom wszelkim. I jak oto w aurze miejscowej przeinaczał się wmig ponury Demiurg herczyi stepowej w mściciela krzywdy ludzi pognębionych.
Mężczyźni słuchali niechętnie tych miotań się baby. Wszczynali natomiast między sobą gawędy zaciekawień: »Księży, ni popów całkiem oni nie znają; sami sobie popią«. Ktoś tam urągać począł na księże »mamroty« — »kosztowne bardzo«.
I wszczęły się pomruki.
»Kto nad nędzę mocniejszy? Choroba. Mało czego ona z biedy nie wyciśnie: a to na dochtorów, a to na likarstwa. A kto jeszcze mocniejszy? Ksiądz. Czembyś onym duszom dziecka, czy kobiety twej zmarłej nie wygodził, gdy im biednym z życia już nic. Płać, poda ksiądz. Niema sposobu!... »Który inszy po wsiach to sobie takie stacye jak z tabeli wyznacza. Od kościoła z pogrzebem — po drogę: tela! po karczmę: tela! po wrota cmentarne: tela! A jeżeli przed sam grób: o! płać, chłopie, kiedyś taki pyszny przed panem Bogiem«.
Dogadywał warkliwie lud ponury. — »Pewnie!« — odzywało się zewsząd echem przytakiwań.
Baba histeryczna wgadała się tymczasem w chrypkę i prawiła coś o grzechu wojny największym. Sięgnąwszy w najżywszą dziś własną boleść, dostawała się i do serc ludzi; a odczuwszy to wmig, wybuchnęła wraz i prawdziwymi spazmami. Kobiety sapały, chmurzyli się mężczyźni. Zanikała powoli odległość między pielgrzymami a procesyą ciekawych: mieszały się tłumy. Już nie za gapi przyłączali się teraz ludzie z ulicy, lecz jakby niosąc za nimi swoją niedolę, czy zaciętość. Niezadługo, — a postępowali wokół nich murem. W ruchach mężczyzn jawiło się coś takiego, że baby zaniepokojone uwieszały się tu i ówdzie ich ramion, odciągając precz.
Profesora zagadnęła tymczasem figurka strojna, zwrotna i nerwowa w gestach, bez wieku na wygląd, bez płci, rzekłbyś nieomal, gdyby nie męskie ubranie, wąsik strzyżony i papieros w ustach tańczący: osoba ze sfer inteligencyi wielkomiejskiej.
— Od granicy idą ci pobożni jedwabioszwarcy, — rzekła jadowicie, błysnąwszy złośliwem oczkiem.
Komierowski przymknął powieki odrazą, jak gdyby mówiąc: »Och, znam aż nadto! Och, słyszę takich codziennie! O, ten wiew swojszczyzny dzisiejszej od sfer naszych!«...
Jakoż profesor podjął mu z warg temiż myślami:
— Byle tylko przemydlić się nad każdem głębiej sięgającem zagadnieniem życia i duszy...
Osoba inteligentna podsłyszała te słowa z opodal uchem nerwowem i spurpurowiała honorem w jednej chwili. Ustawiwszy jakoś nogi w krzyż, podjęła do ust gałkę laski.
— Pan uważa?... Nas tu życie mniejszych sympatyi uczyło — w tamtą stronę. Oczywiście nie zainteresowanych. Bo nie wiem, przed kim popełniłem nieostrożność... użycia naszej tu broni ostatniej. Przytem samo powietrze stołeczne odbiera nam prowincyonalne sentymenty i naiwności wobec wszelkich naprawiświatów i czyni z nas scep...
— Kawalarzy! — uderzyło w to nagle jak młotem.
Nadstawiony bokiem do osoby inteligentnej i pogarbiony rąk zatopieniem w kieszenie, zjawił się tu niespodzianie ów robotnik, Jur, — ten oprawca dobrowolny, — przypominał profesor.
— No, taka kompania! — wycedził pan z za gałki swej laski i zapalił w oczach taki jad złośliwości, jaki tylko w życiu wielkomiejskiem wykształcić w sobie można.
I wsunął się w tłum.
— Odnoś swe kosteczki stąd precz, kawalerze! A prędko: Bo tu może się stać niedługo bardzo ciepło. Tu nie konceptami i języczkami szermować ludzie idą, a piersi swe nastawiać.
— Za co? — bąknął ktoś z ubocza.
A on, zaperzony, nie dosłyszał skąd głos — i, wyrwawszy kułaki z kieszeni, poskoczył ku niemu czerwony na gębie całej.
— A no, żebyś wiedział: za wiarę swą!
— Twojaż to, chłopie? — mruknął tenże głos wstrętu.
— Moja, nie moja, — a wiara jest mocna, i tyle! Pod knuty oni lezą, rąbać się dają, gnać po ziemi całej, — a nie ustępują. Tobie kułak do zębów przystawię, a zapomnisz wnet ducha w sobie... Idź, idź do labusia swego, ten ma wiarę dla ciebie: głaciutką, jak jego atłasy, jak te damule po Wizytkach! Jego grzeczny pan Bóg rozumie pewno tylko po francusku i brzydzi się nami, jak on, labuś sam, jak te damule jego, jak ty!
W tłumie rozległ się rykiem śmiech zadośćuczynienia.
A Jur wołał już w tłumy z ręką wyrzuconą ku górze, ponad te głowy:
— Powiadają, że te labusie noszą jedwabne pończochy. Psie krwie!
Szyd tłumów ponury rozlegał się długą salwą naokół.
Komierowski szarpał brodę.
Jego niedobre ożywienie wonczas wśród zaułków minęło rychło, pozostawiwszy niesmak do siebie za wszelkich słów zbyteczność. Zjawienie się tych pielgrzymów obcych rzuciło mu błyski w oczy, lecz ochmurzyło czoło jeszcze bardziej. Naciskał kapelusz głębiej na przepaskę czoła, nastawiał kołnierz: cały człowiek zjeżył się był milczeniem. Jakoż od dłuższego czasu nie odzywał się tu między nimi wcale. Teraz dopiero pod te pomruki i złe śmiechy tłumów ocknął się jakby i zatrzymał na nich głuche wejrzenie. Targał brodę. Wreszcie odezwał się głosem jakby znużonym, z trudem dobywającym z siebie słowa cierpkie:
— Te wasze idyotyczne sympatye, Jur, dla dewocyi. Święta »Agapa« była także komunistką, powiedział wam może jaki głupkowaty kleryk. A te mużyki są nimi również.
Ten zmieszał się w pierwszej chwili, lecz niebawem zaciął się wejrzeniem na znak, że o tych rzeczach mówić nie chce.
— Po książkowemu, po waszemu, — mruczał tylko, — dogadałbym ja się z ludźmi za lat dziesięć pono.
Komierowski zwrócił się gwałtownie do profesora z desperackiem rozłożeniem rąk.
— A przecie: zawsze to samo! Na dnie wszystkiego ten przeklęty sentymentalizm narodu! Tam, — mówił wskazując w górę, ku miastu: — »wieszczów« mądrość biblijna, lub dewocye doktrynalne; tu: idealizacya nędzarzy, jako »sprawiedliwych w Panu« i naprawiświatów właśnie, powołanych przedewszystkiem do »prostowania dróg Jego«.
Profesor spoglądał mu tylko w oczy, jakby potakując milczeniem każdemu jego słowu. Po długiej dopiero chwili podjął:
— Otóż to! Wciąż jeszcze na dnie dusz owieczki kościoła tylko! potrzebujące przedewszystkiem wiary głębokiej w czyjeś wskazania i wyznawań cudów tej wiary; a w nadmiernej żarliwości właśnie — herezyi i odszczepieństwa... I bodaj że tak we wszystkich objawach życia u nas! Tam na górze — bodaj że i w dziedzinie sztuki nawet! Wszelkie wybijanie okien na świat, wprowadzanie nowego zaczynu ducha, nowych, czy wolnych tam myśli, wszelka agitacya oto wśród tłumów i ta rzecz najelementarniejsza: walka — wszystko to zamienia się u nas zawsze, — chciej, nie chciej! — w mątarstwo sekciarskie.
Jur przysłuchiwał się tej rozmowie inteligentów ciekawie i nieufnie zarazem. Odymał się zaciętością swoich, innych myśli.
I odciągnął tem ku sobie uwagę Komierowskiego.
— Słuchajcie, Jur, — rzekł niecierpliwie, — co znaczy to wścibiarstwo wasze we wszystkie tu sprawy? — tam dobrowolne katowanie jakiegoś łotra, potem to znęcenie się nad figurką złośliwego przechodnia... Czego wy się tu pchacie ciągle w nie swoje rzeczy?
— Bo jestem »na dzielnicy«.
— Nie za policyanta chyba?
— A czemu pan nie przy pracy, nie w fabryce? — zagadnął go profesor z góry.
— A temu! — rzucił hardo, przystępując doń.
Lecz profesor krótkim gestem dłoni wypraszał sobie dystans kroku i słowa.
— Uu!... hrabia pewno.
I draśnięty do żywa szlachecką oraz »inteligencką« wyniosłością polskich panów radykalnych, a poderwany godnością osobistą, powiedział mu, niby szeptem, w nos:
— Mnie inna tera robota nastała. Ja jestem na fonduszu partyjnym.
Lecz w tejże chwili skleiły mu się usta, a twarz przybladła. Profesor odruchowo wejrzał na Komierowskiego.
I przeraził się sam w tej chwili jego oczu, dotychczas zawsze głuchych i wymijających.
Nastała ciężka chwila ciszy.
Jur stał wciąż blady, wyciągając mimowoli ramiona po bokach.
Wreszcie jakby uwolniony z pod tego przybicia spojrzeniem, zwrócił się do panów Bogdanowicza i Mikulskiego, pod ich adresem wypowiadając swoją obronę:
— Bo krzywda, moi panowie, to nie po świecie sobie chodzi, tylko po ludziach, — czynił zarazem przytyk do ich abstrakcyjnych teoryi, których nasłuchał się był widocznie, i rehabilitował prawo swego kułaka. — Choćby i tamten »lokatur« on cały. Musowo było z nim się załatwić. Som takie pijawy, po bagnach nędzy osobliwie, których nikt nie wyłowi. Kto go tknie, kto świadczyć będzie, kiedy go się wszyscy strachali? I te dziwek dranie nawet, te łobuzy, zuchy one, a nie poradzili z nim przecie, choć go czasem który swym lichym kozikiem ukłuł... Bo organizacyi między nimi niema!... A tamtemu co? — w szpitalu się tylko wypyszniał. Ledwo wylazł: i ot jaką śtukę urządził onej wdowie. Wszystkie jej przecie wątpia wydziabnął z brzucha pięknie na wierzch. Nie zobaczysz: mig i już! Uu! — majster on na nóż.
— Zamilczcie, Jur! — syknął Komierowski, znękany już wprost na twarzy.
Jur zagryzał wargi.
— Uważenia jego chciałem za tamtą grzankę, — warknął tonem usprawiedliwienia.
— Jest. I dosyć o tem!
Profesor spoglądał na Komierowskiego z mimowolnem odrzuceniem głowy w tył pod to odstrychnięcie się wewnętrzne. A jednak zdobył się mimo wszystko na tyle rozumnego współczucia w wejrzeniu, że wywabiło ono tamtemu na usta ów uśmiech dawny: chytro-melancholijny, pełen udręki i nęku dla siebie, czy życia — niewiadomo.
— O, ja nie miewam złudzeń co do ludzi.



Fala tłumów ponosiła ich tymczasem wciąż w pobliżu pielgrzymów, raz zbliżając do nich, to znów odpychając w dal natłokiem ludzi. Zbite już gromady ciągnęły ulicą.
W zgiełku coraz to większym zgłuszyły się było i zamilkły obcych psalmów monotonne przyśpiewy. Hałaśliwe turkoty po oddalach, metaliczne łomoty z fabryk i głuchy młot walcowni niosły jawę miejsca i czasu, oraz ich tu prawa.
Nią jakby targany, w strojeniu się bezładnem, w podszeptach i zagrzewaniach wzajemnych wszczynał się śpiew w rytmach zgoła innych. A z tego głosów zamętu trysnęło nagle akordem pełnym i uderzyło w ulicę surmą pieśni, rzekłbyś zdziwioną, jakby wytargniętą niespodzianie z pamięci tłumów. Z tym pokrzykiem: »Warszawo!« spadła pieśń w odmęt tłumnego zgiełku, — w zaszum ciżby już gorączkowy.
......świętą a pra-a-wą! — zawodził w dalszym ciągu wrzaskliwym dyszkantem głos Jura — w pojedynkę tylko.
Wspólny marsz zmógł ten nieład. Przez chwilę dudniało tylko kroków mrowie, słychać było chód: następ tłumów wielki, — jak po huku zerwanej tamy ta cisza powodzi najgroźniejsza.
Ktoś wątłą ręką chwycił profesora za ramię: ujrzał Wandy twarz w zadyszce nagłej i uczuł przez ten uchwyt ręki gwałtowne zabicie jej serca.
Spojrzawszy przed się, puszcza go natychmiast i rzuca się w tłum.
— Nino! — woła biegnąc.
Lecz oto wyrwało się znów akordem pełnym z bezładnego zgiełku tłumów.
......świętą a pra-a-wą! — poniosło tym razem ekstazą zgodną.
Doświadczył przelotnie dziwnego wrażenia, że przestaje tu reagować własnem czuciem, że zapalność wspólnego już nerwu otumania mu głowę. Pchnięty gromady jakiejś naporem, nietylko że ustąpił łatwo, lecz wpadł krokiem surowym w jej rytmy... Raz! — raz — raz! — zabębniła marszem krew w żyłach ruszona.
Opamiętał się przecie, odął godnością i chciał się od tej ciżby usunąć precz, gdzieś na boki.
Raz! — raz! — raz! — ponosił go następ mas ludzkich zwarty.
W mrowiu szarem postaci jak kloce ciężkich, mignęło coś strojniejszego i giętkiego zarazem. Poznał! — ta druga dziewczyna widziana dziś na salonach tamtych. Wyższą zdała się teraz w swym stroju ciemnym i bardziej zwartą w chodzie. Futrzane błamy kołnierza, przerzucone przez ramiona w tył, a rozchwiane w tem tempie, jaki kołysał, zda się, ulicą całą, dodawały sylwecie — już na oko — rytmu mocnego. Z rozgarem w oczach i na twarzy kroczyła przed najbliższą sobie gromadą ludzi, mimowoli w nią zapatrzonych i fascynowanych tym szparkim krokiem młodości. Ptasimi ruchami niespokojnej głowy obzierała się na nich wszystkich, biorąc od nich wzamian całą burzowość chwili w rozdęte nozdrza.
— Wanda?! — zaklaskała nagle w ręce.
Tłum je objął, wtulił w siebie.
Profesor znalazł się sam wśród obcych naokół twarzy: to zamącenie mrowia ludzkiego rozbiło mu kompanię, a samego Bóg wie gdzie w tłoki wepchnęło.
Ten marsz tłumów, ich następ twardy nie wiadomo na jakie szańce, kroczył w tej chwili jakby pod rytmy głuchego młota walcowni, bijącego w dali. Chwilami czynił się z tego w zgiełku tylko szum jakiś wielki. A gdy oko przecznicą między parkanami ku rzece niespodzianie wybiegło, zdało się przez chwilę, że to Wisła szumi tak wezbranym prądem wód mętnych.
Tymczasem w orkiestrze tłumów pomieszały się jakby nuty: ktoś inny chwycił snać batutę, bo oto nad te głowy, nagle znów rozchwiane, wyrzucił się krzykiem śpiew inny:  »...Sędziami będziem wtedy my!« 
Raz! — raz! — raz! — wybijał zdala w przynagleniach rytmem zmylonym młot walcowni swe głuche łomoty metaliczne. »...Sędziami będziem wtedy my!« — przyniosło wrzaskiem echa z oddali.
Nad głowami ludu zawisał na parkanie Franek, zwinny jak wiewiórka. I rozglądał się ciekawie żółtym łbem, — lecz nie za pochodem patrząc, a w przeciwnym kierunku. Nadstawiał chrapów, strzygł uszami. Nagle wetknął w gębę cztery palce, świsnął przeraźliwie i rzucił się z góry w tłum jak w wodę.
Nurował w tłoku, roznosił świst donośny: siał popłoch.
Zdala po brukach ostrych dał się słyszeć tętent drobiony. Na łukowy zakręt ulicy wyrzucały się w pędzie kudłate głowy małych koni, twarze ludzkie do ich szyi przywarte i ramiona białym łyskiem zamachnięte.



Nina podźwignęła się dłońmi i przysiadła na brukach, zdziwiona tak nagłą ciszą i pustką naokół.
— Koń! koń biegnie! — wykrzyknęła nagle w głos, widząc, jak okulbaczone bez jeźdźca zwierzę, wpakowawszy się tupotem ciężkim na trotuar, wącha łbem niespokojnym tę ślizką drogę, osadza się przed czemś i w nagłym młynku a iskier skrzesaniu rzuca się w cwał wyciągnięty: pędzi w ogromnym tętencie wśród ulicy głuchej.
Tuż, tuż przed jej stopami przeleciał, bijąc się po bokach rozkołysanem strzemieniem.
Czyjaś ręka wyciąga się za nim zdaleka. Porwał się ktoś prężnym skokiem z ziemi, przebiegł kroków kilka i zwalił się znów, a ramieniem wyprężonem drgawkowo zda się wciąż macać przed sobą wypuszczonej z rąk uzdy.
Na brukach, kędy okiem sięgnąć, widać czapki, kapelusze, laski, ciemne chusty babie i pstre parasolki. Pod płotem samym leży coś, jakby spadłe z niego: okrycie męskie długie, czarne, wzdęte nieco nad bruk...
Targnięta lękiem instynktu, patrzała z czujnością zwierzęcia nieomal.
Sterczą z pod tego palta nogi sztywne.
Serce jej ścisnęło się nagłym skurczem i zaparł oddech przerażeniem rzeczy najstraszniejszej, widzianej po raz pierwszy młodemi oczami. Powieki zapadły ciężko: jak gdyby dłoń jaka opiekuńcza i surowa przysłoniła jej oczy: »Nie patrz! W duszę nie bierz!«
— Koń! koń! — uradowała się znowuż żywemu stworzeniu w tej pustce grobowej. »Wraca!« myślała z ciepłą jakby otuchą, gdy głowa osłabła opadała równocześnie w tył. Ciemieniem uderzywszy o bruki, słyszy tem wyraźniej rytmiczne podrywy cwału...
— Nie, po co pod mur? Po co? — upierała się kapryśnie w czyichś ramionach. — Kiedy wszystko jedno. Zaraz wstanę. Dziękuję panu.
— Niech się panienka nie boi nic! — wołano nad nią śpiewnie, jak w polu: z akcentem na ostatniem słowie.
— Gdzie jest koń?
— A mnie on co?! Nie mój. I jest o czem myśleć teraz!
— Takie wszystko strasznie dziwne...
— Niby co? Boli głowa? Opatrzą.
Przyklęknął nad nią, by obejrzeć głowę ranną. Lecz gdy w twarz jej spojrzał, mimo surowości w oczach, błysło w nich coś przelotnego, jak to zawsze u mężczyzn, gdy który z nich znienacka na nią spojrzy. Już nie chylił jej głowy ku sobie, lecz sam się nad nią zginał; kapelusz zdejmował powoli i ostrożnie, aby jak najmniej bólu przyczynić. Patrzał uważnie, włosy rozgarniał, — dotknął raz i drugi: — syknęła z bólu. A on rozchmurzył się nagle, odjął ręce zakrwawione przy tej robocie i, powstając z kolan, chował je w kieszenie — z delikatności dla niej: by nie płoszyć.
— Że aksamit, — mówił, — to dobrze. I te szpilki. A potem włosów tyle. Na tem się i oślizgło. Ledwo co skubnął. Tylko wstrzochnął nieco głowę, stąd dygotka i gorączka. I opada stąd głowa podbródkiem... Dobrze, że się nie zasłaniało rękami, jak to młode kobiety najczęściej, wnetkie w ruchu. Mogłyby już ręce leżeć tam — w rynsztoku.
— Ach? — zdumiała się jakoś spokojnie, raczej ciekawością. — Takie wszystko jest strasznie dziwne!
A on tymczasem popatrzał chwilkę uważnie, odwiódł oczy i zamruczał pod nosem: »Matko Boska pomocy nieustającej, miłosierdzie twoje!...« I potem dopiero odpowiedział jej surowo.
— Nic dziwnego nie jest.
— Tańczyłam całą noc, — skoczyła jej dziwacznie myśl gorączkowa.
Jemu przerzucił się wraz blady i zacięty wyraz twarzy w roztargnienie przelotne:
— I to mi nie dziwno wcale! — parsknął krótkim śmiechem.
Popatrzał raz jeszcze na odchodnem. Czuć było, że stara się mówić najłagodniej, jak tylko potrafi:
— Niech się panienka nie boi nic. Przyjadą dochtory, opatrzą. A jeśli tam potem gdzie zabiorą, to dla sprawdzenia tylko. Bo to w tłoku przecie: z ciekawości mogło być, a nie z winy.
— Kto pan?
— Jur. I tyle... Nazwisko zgubiłem z paśportem, — zaśmiał się zębami.
— Niech pan ucieka! — rzuciła mu wraz domyślnością bystrą.
— Hę, już tam zagrodzone wszędy: ostępem.
Błysło jej w oczach przypomnienie nagłe: teraz dopiero spojrzała nań uważniej, z trudem podnosząc głowę:
— To pan był?!...
Wmiast odpowiedzi począł się rozglądać naokół.
— Muszę ja cosić z kieszeni podrzucić na ulicę... Ot temu niemrawcowi, co go z płota zdjęli, wsadzę. Papachę ma na łbie — o!... Na wojnę szedł. Takiemu będzie i do twarzy leżeć z tem oto w łapie. Z ciepłem jeszcze. Chocia sam już zimny.
Odszedł. Widziała tylko cholewy butów: tak nizko zwisała jej głowa.
Wcisnąwszy się głębiej w węgieł muru, starała się opanować drżenie nieustanne. Ręce wyciągały się przytem gdzieś przed siebie i rozkładały bezradnie, z piersi zrywał się płacz i zacinał sucho w gardle. Lecz oto zarzuciły się nagle te ręce na głowę, wczepiły się we włosy i nuż targać je na sobie w furyi bezsilnego gniewu. I wtedy dopiero, podrzucać nią jęły kurcze spazmu.
Gorączka nieprzytomna obejmować poczęła tę głowę i upajać szalejem mściwości kobiecej.
Ktoś podejmował łagodnie jej głowę, powieki rozchyliły się wreszcie, a ramiona zarzuciły się z całej siły na szyję klęczącej nad nią Wandy.
— Tam ktoś pod parkanem... został, — mówi po chwili przytomnie.
— Nie patrz! — podrzuci się Wanda raptownie przysłaniać ją całem ciałem. — Nie patrz tam! — woła, kładąc jej obie dłonie na oczach. — I przysłaniając ją tak, szlocha nad nią jak dziecko.
— Doktorzy zaraz przyjdą. Innych omijają, żeby do ciebie prędzej. Wyprosiłam, wyściskałam u kolan.. Idą, już! Idą. Patrz!...
— A konia złapali?



Na pustą niebawem ulicę wylegli z bram stróże z wodą, miotłą i piachem.
Do swej czynności nie pochopni, kupili się w tych głuchych pogwarach oddechu ciężkiego, z których padają pierwsze ziarna zasłychu, co potem po świecie chodzi i sieje niepokój w rzesze ludzkie. — A jednak, to najbliższe, co się przed chwilą tu stało, wplatano tylko ubocznie w opowieści inne, przypominane analogią: jak gdyby u tych ludzi była wstydliwość jakaś przed nagością chwil strasznych, widzianych na własne oczy: myśl ich odpychała wprost od siebie realizm zdarzenia nazbyt blizki, który ściskał już tylko żołądek i cnił zgagą po przełyku.
A przedewszystkiem gadać się chciało: głucho, cicho, sapliwie, — duszy na ulgę, na spędzenie tej niemrawoty z ramion ociężałych. Jakże tu imać się czego, kiedy za pierwszym ruchem człek westchnie, zasapie się i stanie gapiem, — zadumają mu się ręce same... Wojna! — owóż rzecz podobna, a większa jeszcze. Oto jeden z nich tu stojący już się dziś zrana gotował był do koszar. Buty za swoje kupił, — radzili społecznie, oglądali sumiennie, — łyżkę drzewnianą za cholewę wsunął, z babą i dziećmi się pożegnał i, złej doli na złość, zaciął się w sobie: zuchem szedł! Aliści zaskoczyło go to na ulicy. Chłopu zrzedła gęba, zgasł w oczach i roztrząsł się cały. Słuchał tedy ludzkiej mowy rad: niech gwarzą, niech zagadają rzeczy nagłość.
Mącił im rozmowę starowina suchy, stróżujący opodal lichemu domostwu robotniczej biedy.
— Z mikołajewskich ja! — bąkał raz po raz. — Dwadzieściam lat z okładem służył.
Skoro już stary gadać się napiera, pytali o »sewastopolską«: niech powie, co wie.
Staruszek drapał się w głowę, szperał w niej, wreszcie wygrzebał coś z pamięci:
— Bywało, że, z onych ich brzuchów, cośmy ich nadźgali, tak kapustą śmierdziało, że hu!... No, mówię.
Zadumał się, rozkiwał głową, wreszcie podniósł ku nim swe królicze oczy:
— A z nas co śmierdzieć miało? Razowiec? Kasza?... Gdzie my co innego kiedy widzieli!
Tyle tylko pozostało na starość we łbie wojownika. Ruszały się tylko w zadumie wole jego szczęki, które nie dość się napracowały w życiu nad jadłem i nie mogą tego światu darować nad grobem.
— Medal mam! — poprawił się przecie. — Niedzielą, do kościoła to go se i zawieszam.
Urągnęli ludzie nad nim.
— Tobieby kiełbasę w zęby na niedzielę dawać.
— I zsobaczeć tak! — mruknął ten, co na wojnę dziś szedł.
Zapędzili go w złości samego do tej roboty, która tu na nich wszystkich czekała. Wziął miotłę, piachu kosz i ruszył obojętnie sprawować swoje. A oni zagadali między sobą.
— A pani co uważa?! — rozległ się niebawem za nimi głos tegoż staruszka, lecz tym razem surowy, stróżowski: na urzędzie. — Tu nie wolno wcale! Ja mam prawo areśto... Co ona będzie za taka? — wracał do swej gromady, wskazując im jakąś pomykającą się przy parkanie białą postać kobiecą. — I skąd ona tu się wzięła? Toć bramy zamknięte z przykazu, a ulica puściutka. Skąd ona? Z pod ziemi wylazła?...
Zamilkli i patrzeli uważnie na tę kobietę, sunącą pod parkanem: drobna była z siebie i szeroko przysłonięta jasną rotundą z białym futrzanym kołnierzem; jakiś strojny błękitny czepiec osunął się z włosów płowych.
— Co ona będzie za taka?... Jakby z tancbudy szła.
— Wszelaki dziwny naród na taką okazyę dyabeł z całego miasta sprasza.
— Te, pani! co pani tam uważa?...
Ruszyli ku niej krokiem prędkim.
— Mnieby tam do niej... — dreptał za nimi staruszek, wlokąc za sobą wielką miotłę, — mnie tam do niej nie skoro było. Lepiej zdaleka postraszyć. Powiem wam: tu nad kałużą stała bialuśka, jakby się przezirała w czerwonem.
— Tfu! — spluwać jęli po kolei.
I przystanęli z obrzydliwością na twarzach.
A staruszkowi podbiegły nagle oczy blaskiem: ruszyła się pamięć i wyrwała coś niespodziewanego:
— Powiadali, których za umarłych na polu ostawili, że gdy wszystko ścichnie, po nocy osobliwie, chodzi takie po polu. Białe jest i mkłe jak ognik: to siu, to tam, — za wiatrem. Które ciało jeszcze drga, nad niem kucnie: i głaska, i pieści: Mora, latawica!... I za dnia się trafi, gdy po bitwie... A który ją przed bitwą zobaczy, temu znak, że się jej spodobał chłopiec.
— Strasz siebie, dziadku durny!
Nie śpieszyli się już jednak, szli raczej baczyć tylko zdaleka: — co jest?!...
— Nie daj Bóg, przy broni, na warcie, — strzeliłbym.
— Strzelali bywało! — machnął dziad ręką. — Jej to śmich. A temu, kto strzelał, kula w łeb za alarm próżny. I owóż tak go sobie upatrzyła: — a co!...
— Pomieszana ona, i tyle, — mówił surowo ten, co na wojnę wyruszyć miał. Ruchy jej som... nieakuratne — baczył na nią i uważał Mazur roztropny. — Właśnie, jak w takich... Struchliła ona duszą pod kopytami i zmyliła się w sobie. I chłopu w bitwie pono się zdarzy. Dziwić się! — panienka przecie. Taż widzę.
— Panienka ona i jest, — mruczał stary, — kochanica, piękna bardzo.
— Kto?
— Smirć taka.
Mazur aż przykucnął przed nim w pasyi czerwonej:
— Już cię ona kochanica nie obłapi, dziadu! Jeno ta starucha kościana. Więc nie czmuć strachaniem ludzi, co im na wojnę trza!... A no! żebyś wiedział, żebyś znał naszych.
Poprawił się gniewnie w pasie i ruszył na oną zmorę.
Rychło jednak sapnął tak, że mu się piersi jak miechy podjęły: tam pod parkanem, gdzie nie patrzano z umysłu, gdzie, — wiadomo, — pozostał jeden, nad paltem czarnem i szyją — głowy nie dojrzeć, — widać takąż baranią czapicę formy wojennej, jaką mu już dziś Żyd wmówić chciał, by za swoje kupił. Zatem i ten szedł się meldować na wojnę. I tu się ze śmiercią pośpieszył. Ramię, wyciągnięte z pod tułowia, przykrywa dłonią płaski rewolwer.
Aliści ona właśnie ku tamtemu sunie i przyklęka mu nad głową, jak ta kopa jasna pod peleryną swoją. A rękę bieluśką kładzie mu na te czarne barany czapy. »Po prawdzie: pieści!« — pomyślał.
I zagrały mu zęby w gębie.
Stanął.
Ona ściągła tymczasem tamtemu czapę ze łba. Spojrzy na jego głowę kruczą, przyczesaną głaciutko, z pańska, wstrzepnie się jakoś cała, za skronie uchwyci, pohuśta tak głową w żałości i nuże dźwigać tamten łeb: w gębę zajrzyć chce trupowi.
— Pan Bo-le-sław! — jękło wichrowym zaszeptem, jako wiatr zagada zestrachanemu.
Więc się pewnie osłyszał, myśli, bo i uszy nie chwyciły, jak trzeba, akuratnie: nie wie, coby znaczyć mogło.
Tymczasem już go samo z miejsca rucha bez postanowienia: już nienawiść zdążyła zalać serce; już i garście same imać się czegoś rwały: musowo!
Podjęła się, podhycła i nastawiła mu się w oczy jak to zwirciadło złe: — ujrzał twarz krasolicy popielną i złote oczy ogromne...
Więc na tych butach, dziś świeżo na wojnę kupionych, zadudniał Mazur po brukach ostrych jak ten koń zhukany. Tamci już się pomknęli ku bramom. Tupotał tedy pędem do żony i dziecisków swoich.
— Onaż to jest prawdziwie: Mora na poboisku! Nie wrócić mi już pono do was moiściewy! nie wrócić z onych Wschodów za Dalekich!



Tu, na tratwiane dyle u samego brzegu Wisły opadł.
Z dłońmi na okularach i twarzy, jakby cały ten zamęt rzeczy widzianych i słyszanych utrzymując rękami.
Tamtą jedną chwilę mijała myśl uparta; pamięć zdała się ranną w tem miejscu: jakiś błysk najbłahszego, nie do rzeczy szczegółu, który wtedy właśnie czepiał się oczu, i — przelot chmury apokaliptycznej nad głową. Nawet krzyków zachwyciło ucho tak zdumiewająco mało. Z czyjejś ręki sypnęły się strzały dziwnie głuchym grzechotem. Tyle tylko zatrzymała pamięć. Potem jakaś potworna maszkara grozy: czerwona, patrząca krwią zalanymi dołami: rzecz zgoła nieprawdopodobna i nie widziana. Te jawy nie chcą być dla pamięci realnością: zmysł samozachowawczy rzuca na nie czarną zasłonę, strąca w zmorę senną. »Tak lepiej będzie życiu«, — chce natura.
Jaśniej przypominały się dopiero chwile na podwórzu, gdzie spędzono ich wszystkich i przetrzymano kilka godzin.
W słońcu, dzięki Bogu!
Zastanowił go przedewszystkiem ten szept po tłumach bab i robotników, że wojsko sprowadził »lokatur«. Znaleźli się tacy, którzy gotowi byli przysięgać, że go widzieli w tłumie kulejącego, z opuchłą gębą, jak zachęcał do śpiewu, i jak potem strzelał dla pogorszenia sytuacyi, której, rzecz oczywista, nic ani pogorszyć, ani naprawić nie mogło w tej chwili ostatecznej. Nie dawał wiary tym gadkom, będąc pewny, że osobnikowi, przez Jura tam w zaułkach obijanemu, przez długie miesiące zrastać się będą kości. Zastanowiły go jednak te małoduszne gawędy ludzi zahukanych grozą, oraz ta wyobraźnia tłumów podrażniona, która pierwszym impetem szuka zdrajców i stwarza własne potwory moralne, obdarzając ich nadprzyrodzonemi siły. Padały i tu pierwsze ziarna zasłychu, te grozą tajemniczości i zła najbardziej rozsiewne, niosące niepokój w życie, wyważające je z bierności, docucające się sił w rzeszach bezwładnych stokroć pewniej niźli wszelkie agitacye.
Tworzyło się tu ponadto coś, wiodącego głębiej w tajniki dusz ludzkich, — wypotwornienie zła w potęgę, jego demonizacya: rodził się zawsze nowy szatan — na fascynacyę żywotności bezładnych i sił bezsterowych w duszach lichych: splatała się na nowo ta sieć jego fatalna, która onymi czasy nie tylko wyławiała, ale i tworzyła zdrajców wiary wspólnej: wiłów i czarownice.
Wreszcie uczynił się na podwórzu ruch ludzi nowo przybyłych — spokojnych i rzeczowo krzętnych. O tem, co tu zaszło nikt nie wspominał: nie w tem zda się rzecz była, lecz ustawianiu się, szykach, porządku i papierach.
Jako profesora i za pasportem cudzoziemskim, puszczono go natychmiast. Innych ustawiono w szeregi na uprowadzenie. Upewniano go zresztą, że dla formalności jedynie i osób sprawdzenia, bo choć i na sąd z czasem przyjść może, to wobec wszczętej wojny: — gdzie! kiedy! Wloką się takie sprawy latami, a zatrzymywać niema powodu. Strzelający i prawdopodobny prowodyr nie żyje już; właściwych zaś sprawców wszystkiego, owych pielgrzymów, już uprowadzono i załatwią się tam z nimi osobno.
Objaśniano mu to wszystko bardzo uprzejmie, nie tyle ze względu na jego profesorską godność, ile na stojącej opodal Niny urodę i oczy gniewne.
»Pasport!« — zaszczękano przy niej chwacko ostrogami.
»Czego jeszcze?!«
Odrzucił głowę w tył i nasrożył się obowiązkowo:
»Pan myśli, że ja się pana boję?«
Koniec końców nie dogadał się z nią: musiała i ona być uprowadzoną. Rozłożono ramiona na znak, że wola była lepsza.
Jakoż w mijaniu i zakrzątaniu się przy czemś innem zdążono ją troskliwie zapytać, czy głowa bardzo boli.
»Choćby nie wiem jak bolała, to... nie boli. Merci
Krótki ruch głowy bardzo dobry, rasowy nieomal mimo bandaża: rana widocznie nie była poważna, a to odrętwienie na karku ustąpiło łatwo.
Lecz jej ostatnie, półgębkiem rzucone słowo wywołało cały potok wymowy francuskiej. Dziewczyna odęła się w milczkę, a pod zadzierzystemi zdala spojrzeniami wysuwała czubek języka — po części z niedbałego grymasu, po części zaś dla odświeżenia warg, skoro już na nią tak patrzano. Oczy mrużyły się przytem mimowolną ciekawością, aczkolwiek wciąż gniewnie; tylko że tym razem na siebie: za tę natrętną muchę uśmiechu na policzkach swoich.
Miotał się opodal w gestach kłótliwych, z panami Bogdanowiczem i Mikulskim wraz posprzeczany, pan o rudym zaroście i krzywo osadzonych binoklach na twarzy niespokojnej. W dyspucie trzymał wciąż dłonie wykładające blizko twarzy, jak kret. Nazwał się Mojżesz Gurewicz z Wilna. Dziennikarz, — dorzucił, spodziewając się wrażenia.
Choć obchodzono się tu z ludźmi spokojnie, jednak Franka łeb żółty, wygolony na ślizką kulę i cała jego sylweta złośliwego karła drażniły ręce. Jakoż oberwało mu się po tym łbie raz i drugi za odbieganie z miejsca i rojenie się nieustanne. Stanął tedy, by się nie narażać i spluwał sobie z nudów: strzykał plwociną sołdackim szykiem, jak człowiek z fantazyą, którego nudzi czekanie.
Tkwił przy nim chłop w sukmanie: wielki i uroczyście niemy. Szedł był od mostu stawić się w koszarach na wojnę, niósł kuferek na ramieniu i chleba bochen pod pachą. Zamieszany w grozę tamtej chwili, kufra nie wypuścił, chleba nie uronił; a wzięty na podwórze, stanął jak wryty na jednem miejscu, nogi tylko zlekka rozkraczywszy — z niedbałości: że to nie rzecz wojenna, a jensza. I stało murem to chłopisko wielkie, jak biały posąg z swym kufrem na ramieniu i chlebem pod pachą; a choć się ludzie w tym rozgardyaszu i zamęcie wciąż od niego odbijali, nie drgnął krokiem z miejsca. Nazwał się opryskliwie: Jędrzej Niemsta z Kęt.
I tyle, tyle innych postaci szarego na pozór tłumu, nad którym czyniła się oczom, tak niedawno jeszcze pogardliwym, tęcza barw człowieczeństwa.
Przeciągały mu w pamięci wszystkie obrazy wśród tamtego gwaru po salonach i nawiodły na wrażenia tam ostatnie.
»Vitae lampadae traditae,« — przypomniały mu się własne słowa.
Wyświeciły mu te lampy drogę przez nędzarne zaułki, przez ciemnotę ludzisk narzuconą, spotkały się trafem bożym z niewygasłemi gdzieś po wschodnich stepach pochodniami duszy i wywiodły społem... w okropność tego, co się tu działo niedawno.
»Możeli klęska tak konieczna rodzić optymizm? — zagadywał siebie, — lub przynajmniej otuchę na krzepkie osadzenie jego korzeni w energii człowieczeństwa u gromad? — nawet gdyby korona była spróchniała i bezowocna?«
Odpychając od się w myślach tych energii bezster, czy skierowanie czasowe, przypominać jednak musiał:
Jura postać w półkożuchu krępą, pogarbioną: ślusarską, — chłopa jakby sękatego o następliwym kroku i czole. Potem ów Jędrzej z Kęt: chłopisko jak świeca proste i, rzekłbyś, murowane z hartu i uporu. Oraz tamte inne Mazury, probierzem wojny tknięte: — energie o korzeniach dębów, roztropne lat tysiącem twardej walki o życie, płomienne nie za słów podmuchem, czy komendy bębnem, lecz za własnych sił dopiero zagraniem; energie cierpliwością długie, wytrzymaniem twarde i nie skore w ruszeniu, jak soki tej gleby ubogiej: siły mazowieckie, chlebne...
W oczach, szukających bezwiednie Komierowskiego, stanęło ponure zapytanie:
»Pókiż tego urzeczenia romantyzmu nad każdym tu twardszym czynem gromadnie przodownym?! Pókiż tego zwalczania hydry siłami kolebek i zmagania centuarów ramionami dziewcząt?! Pókiż to poetów »ramię i wichr« będą porywały niedouków nie w dziedzinę ducha na ogarnianie »ludzkości całych ogromów«, lecz do przodownego czynu z małych doktryn ciasnoty? Jestże to naprawdę przeznaczeniem młodości, a nie innych sił w gromadzie?«...
Przerwało mu zadumę ustawianie szeregów ostateczne. Przy tej sposobności ofuknięto go surowo, czemu zwolniony nie wynosi się stąd.
Widok jednej grupy na uprowadzeniu wrył mu się w oczy na zapamiętanie długie:
Przodem w ciemne okrycie otulony, z kapeluszem głęboko naciśniętym na przepaskę czoła, cały w sobie chmurnie zebrany, rzekłbyś, zmięty udręczeniem, szedł Komierowski. Obok w jasnej pelerynie i takimż berecie na głowie — Wandy sylweta prosta. Przy niej to chłopisko wielkie w białej sukmanie, z kufrem zielonym na ramieniu i bochenkiem pod pachą.
Za nimi w ślad: Franka katorżnie wygolony, żółty łeb w poskokach nieustannych i Jura krok następliwy. Przy nich Nina w swych półtanecznych ruchów zuchowatym drygu, rozkapryszona na policzkach i wargach pod zadzierzystemi zdala spojrzeniami.
A im wszystkim po piętach: panowie Mikulski, Bogdanowicz i Gurewicz w poswarze szwargotnym, jak te koguty bojowe: już pod garścią, a jednak wciąż jeszcze w sprzeczce zażartej.
Pstrych tłumów wymarsz ustawiony w szyki tam na podwórzu tak oto wykraczał na ulice miasta: z tą gromadką na przedzie. Wycisnęła mu się ona na wyobraźni jak czasu idącego znamię, jak wszystkich burz zarodki — same oto z łona społeczności nascentes. A każdy z tych ludzi zdał mu się mieć w sobie coś z fatalności lawiny ruszonej, coś z fatum czasów, wziętego na się sił żywotnością z plemiennego koła.
Opadła myśl i poszła cierpka w tamte ulice śródmieścia, gdzie w zgiełków kakofonii turkocą dorożki niechlujne, rozklekotane w osiach i kołach, jak ten wóz życia cały. Kołacze się ten wehikuł północnego lazaroństwa pod brudno-wesołe aspekty gnuśnego śródmieścia, gdzie zasiadł w spiżu posągowym ten, który światy ruszył, zapatrzony wciąż w symbol ich układu wirującego.
Zaś naprzeciw, — przypomniało mu się nagle, — Chrystus, co z kościoła wystąpił pod krzyżem ofiary pogięty.
A pod ich stopami miasto w bezruchu zastygłe.
Niżej, po padołach te ponure zbarbaryzowanie nędzy i mątarstwo wśród niej wszelakie.
Jeszcze niżej: te kominy czerwone, niby potworne ryje mrówkojadów cudzoziemskich.
I tą oto drogą, — przypominał znów, — od tych kominów czerwonych przez zaułki nędzarne, w brudno — »eleganckie« aspekty śródmieścia kroczą przemarszem tamte tłumy pędzone — z ową grupą na przedzie, niby z czołem wszczętego pochodu dziejów.
»Rzuć za nimi kamieniem! — szarpały się w nim uczucia, w instynktach tej ich podziemnej robocie nawskroś sporne, płoszące trwogą rozkładu tam właśnie, gdzie zapalają się dla nich gwiazdy nadziei.
Borykał się odstrychnięciem wewnętrznem od nich swej całej natury i nie dawał rady tej sile.
»Tajemniczość! — owóż to, co niewoli i jarzmi tłumy, pociąga wyobraźnię, a odpycha myśl. »Tajemnica tłumów!« — cofa się przeczucie w odrazie mętów człowieczych.
A na przekór tym niechęciom stanął mu w myślach żywot i dola Komierowskiego; potem tamtej dziewczyny, Wandy, młode czoło myślami czyste i bezdenna prawość jej wejrzenia; wreszcie ten chłop, jak posąg wymowny i prosty w ruchu każdym.
»Sąże to męty?...«
Ujrzawszy na brukach jakieś dwie książki w błękitnej oprawie, schylił się: przypominał odruchowo, że prosiła go Wanda o podjęcie ich w razie znalezienia.
W pierwszej chwili chciał te książki z odrazą odrzucić: unurzane były w skrzepie czerwonym. Poświęcił jednak chustkę i otarł je.
Gdy zajrzał w karty, grymas cierpki przeszedł wraz w śmiech, nerwami targany:
»Poezye!«...
Za wiele miał zbyt ostrych wrażeń dziś: ten szczegół drobny wytrącił go dziwnym sposobem z resztek opanowania siebie.
Jak ślepy snuł się pod parkanem ulicznym, minął wóz strażacki, odwożący trupy, skręcił machinalnie w pierwszą przecznicę i znalazł się nad rzeką.
I tu opadł: na kłody tratwiane u samego brzegu Wisły.



Na halizny mazowieckie spoglądał jak na morze. Wiatr hula górą bezgłośny i pędzi przed sobą obłoki jak fale monotonne zbite na horyzoncie w chmurę dalekiego lądu. Wsie tu i ówdzie widoczne, niby łodzie rybackie w czas morskiej ciszy, tkwią sennie w tej pustce. Śniegu naokół ani śladu: bura zasłona błotnych roztopów pokryła ziemię. Patrzy na to słońce, dołem oparami przymglone, górą roziskrzeń pełne, o tarczy jaskrawej, zmierzającej ku zenitowi, rzekłbyś, naocznie dla długiego wejrzenia i długiego oddechu człowieczej melancholii.
»Oto żółwia ziemi skorupa naga!« — pomyślał, zapadając w tę właśnie zadumę powolnego oddechu:
»Jak wiek długi pracowała kosa śmierci takich po całej tej ziemi wkrąg: co kosa ród podcięła, siekiera bór zniosła, ile tężyzny nażęła kosa, tyle wątłego piękna wyschło w bezcieniu, czem kosa życie, tem siekiera zubożała ziemię, a obie ducha. Z pod borów wyjrzały mokradła, z pod lasów ruszyły piachy na wszystkich wiatrów szerokie gościńce: miasta, dwory i zaścianki, wyłuskane z puszczy na nagą ziemię o zbyt dalekim horyzoncie kurczyły się jakby i malały w odrębności swojej wśród tej powietrznej perspektywy bez końca, w kapryśnej swawoli wszystkich wiatrów wschodu, zachodu, północy i południa.
»Ceres deserta!« — pomyślało mu się dziwnie.
W pamięci stanęło z niezmierną nagle wyrazistością twarde oblicze Komierowskiego i oczy jego zamglone nękiem, patrzące jakby odbiciem tego wejrzenia ziemi ogołoconej i jej melancholii.
pallere ligustra,
Exspirare rosas, decrescere lilia vidi,
— ocknęły się w jego uwadze teraz dopiero te słowa, umieszczone na pierwszej karcie książki, trzymanej w ręku.
Odszukał podpis tego motta: Klaudyan: O porwaniu Prozerpiny... Oto i dziecko Ceres, — myślał, — wiosna, młodość w podziemia porwana.
»Pessymizmy! optymizmy! — zabrzęczały mu nagle w uszach jak mucha te słowa na brukach zrodzone, hałaśliwe i turkotne, jak cała tu wielkomiejska krzętność i zabiegliwość każdego o siebie.
»A jednak...
Dziwnie zgodną wiarę w inne siły i cuda wypracowują tu czasy same zarówno w cichościach skupień jak i żywiołowem nurtowaniu wśród tłumów: wiarę w siły i cuda duszy wspólnej, odnowie podległej, przez ofiarę, odżycie, odmłodzenie: prastarą wiarę misteryów onych, przy których odmładzała się przez wieki najdzielniejsza dusza wspólna, jaka kiedykolwiek była: tam, w Grecyi, — w Eleuzis!
Nie sprawujeż się tu naprawdę misteryum podziemi: odżyłe, — eleuzyjskie?
Oto zagubione dziecko Ceres — Persefona, młodością najwrażliwsza, przez moce podziemia porwana, wstępuje w głąb.
Homerową wiosnę kwietną zamieniła tak oto głębsza myśl Hezyoda w panią śmierci i przodownicę cieniów, samą licem jak ten kwiat zmrożony, pełną smętu śmiertelnych rozmarzeń, które ją w duszy prawości aż do wrót Hadesu dowiodły — z onych tęsknot wymową całą w omartwiałych dłoniach: z granatu jabłkiem i pękiem kłosów, za dwojakiej płodności symbole.
Tak też żyje w rzeźbie greckiej.
Oto Ceres deserta, Demeter szukająca, mater dolorosa starożytnych misteryów, — ona żałobnica tułacza, »która ze wszystkich ptaków wielkiej czeredy obrała za swe towarzysze i przodowniki — żórawie«, — powiada ów Homerycki »Hymn o Demeter«, odnaleziony zaledwie przed stu laty — w Moskwie.
Łaskawa pani plonów zamieniła się w bezdomnego upiora mściwości: w Demeter Erynnis z pochodniami w rękach i włosów płowych krzykiem na wichrze.
»Niejedno białe ziarno siewu, — głosi Hymn, — padało daremnie na ziemię bezpłodną. Wyschłe siemię spoczywało w grudzie. Daremnie lemiesz krajał skibę«... póki dziecko Demeter, wiosna i młodość zarazem, w podziemiach żyje.
Zaś u ostatniego wyznawcy starych bogów, Klaudyana, tak oto zawodzi Demeter szukająca:
»Gdzieżeś ma pierwsza radości i szczęście nieostatnie? — przez ciebie wszak byłam ja płodna! Pókiś ty dla mnie sobą jaśniała, boginią ja byłam, pięknością Junonie równa: dziś ja żałosna i licha: — squalida et vilis... O, czci moja, o nadziejo, dumo matki cała:
»O decus, o requies, o grata superbia matris!...«
I oto do tych dwojga, macierzy i dziecka, które Hades ogarnął, przyłączony tajemniczy i dwojsty bożyc walki wiosenne odnowy życia: Dyonizos. Ongi najpogodniejszy, winnic stróż, w obliczu ziemi pustynnej zwilczał sam. »I jak Demeter żorawie, Hera pawie, Venus gołębie, tak on obrał sobie za towarzyszy — wilki«. Niegdyś zapału i szałów młodych winem pojący, teraz i kobiety swe nawet krwią karmi. I tak się święcić każe po najokrutniejszych obrządkach, jakie stworzyła wiara grecka.
I zstępuje ten Dyoniz, zokrutniały bożyc walki o wiosenne odnowy życia, zstępuje na — rozszarpanie...
Jak Persefona w Hades porwana i Demeter mściwością ogarnięta dobyły się ku słońcu: jak pani śmierci i przodownica cieniów kwietną wiosną młodości od nowa się stała i stopy swojej śladem kwiaty miłości siać jęła — o tem wiedziano w Eleuzis. Pouczano też, jak Apollo ulitował się wreszcie nad swym bratem młodszym i wysłał Herę, aby z roztarganych członków Dyoniza ratowała jeszcze nie obumarłe całkowicie, jeszcze bijące serce i przechowała je — w Hadesie, zanim Demeter nowego ciała i nowego tętna pogody nie stworzy dla tego boskiego serca rzeczy wszelkich, które zwano niegdyś — entuzyazmem! póki przez śmierć, odżycie i odmłodzenie nie powstanie tryumfujący weselem Bóg życia samego — Jachos!
O przebiegu rzeczy tych tajemnych, ich duchu oraz płomieniu zapalnym...
»...pouczano w obrządkach świętych misteryów onych, o których żaden język mówić nie śmie! — głosi Hymn. — Błogosławiony ten, który je widział, a dola jego po śmierci nie będzie równą doli innych śmiertelnych...«
Ogień tam płonął niepojęty: zagrzewały się przy nim te piersi nieliczne, o które pod Maratonem i Salaminą rozbił się cały ogrom światów obcych; zapalały się tam te dusze i głowy, które górują ponad wszystkiem, co ludzkość po dziś dzień stworzyła. Gdyż, co bezwłady natury ludzkiej zwyciężać i bezruchy dusz pokonywać miało, wolę skupiać w piersiach lub głowach najdzielniejszych — żyć to musiało ciągle w duszy wspólnej, płonąć świętym zniczem wiary w odnowę dusz, w entuzyazm dla życia samego!
I tem była może na dnie swojem tajemnica eleuzyjska.
Wraz z nią zapadło w przepaść czasów i nasze dziś rozumienie najgłębszych tajników woli tych, którzy — w dzisiejszego sumienia postaci — wykraczają z kościoła pod krzyżem swej męki, zapatrzeni jak w monstrancyę promienistą w symbol jedynej potęgi odnowy życia i dusz: — w ruch.
Przekazały nam ponadto wieki i to jeszcze na rozgrzanie piersi własnych.
Z wnękliwszego ducha północnych ludów Grecyi zstąpił na pogodne bogi Hellady ten smęt mistyczny i wiódł je wskroś przez tajniki dusz ludzkich. Lecz po dziewięciu dniach misteryów eleuzyjskich zmartwychwstawała ta trójca bogów tem, czem była dla ludu: prostymi bogi siejby, żniwa i winobrania — lecz sprawującymi teraz swój siew i plon — i po duszach ludzkich, ogarniając sobą tak oto cud życia cały!... I nie było po onych dniach dziewięciu ani jednej duszy nie przepełnionej nadzieją, ani jednego serca bez ukochania życia nad miarę wszystkiego. Czyniła się drogą świętą do Aten narodu pielgrzymka wśród bogomolnego szału radości. Nad tłumnym zamętem dyonizyjskich upojeń królował niesiony posągiem on sam: odżyły Jachos, Bóg uświęcający wesele.
A duszom, wyzwolonym w ufność do siebie, radośnie świętem było wszystko, co tętno życia wybija: i miłość, i namiętność, i nienawiść, i wróżda, i wojna, i zażycie, i rozkosz, i czyn, i pieśń, i lekkość pustoty, i skupienia mądrość: wszystko, ku czemu przyzywa z kolei życia i piersi człowieczych pełnia. Weselnie świętą była nadziejom i śmierć nawet, bo za nią w świętem kole ruchu następować miało — odżycie, odmłodzenie! Bezsilny był tu Hades, chłonący jednostki śmiertelne: za Jachosa pochodem tłumnym szedł człowiek jeden — wieczny.
I nic to, że naokół jesień bura całuny sinych cieniów rozesłała po skałach i grudzie, sypiąc na drogę liście umarłe: nadzieją pijane serca wiązały się, — nią właśnie najbardziej! — w jedno żywe serce narodu.
»Wstań i uderz w pieśń, któryś w prochu żył!« — zawodzili przodownie kapłani pod wysokie tony fletni. A bachiczny krzyk ludu we wtór głuszył szumy morza, bijącego skały.
Schroniło się echo tych wołań tam, gdzie echo zamieszkuje od prawieków — w górach. I dziś jeszcze usłyszy ucho baczne po winnicach alpejskich i po halach karpackich tenże, co i drzewiej, dziki krzyk żądzy życia i jej tryumfu:
»Ja-choo! Ja-choo!... Jachos!«



Na halizny mazowieckie spoglądał jak na morze. Wiatr hula górą bezgłośny i pędzi przed sobą obłoki jak fale monotonne zbite na horyzoncie w chmurę dalekiego lądu. Wsie tu i ówdzie widoczne, niby łodzie rybackie w czas morskiej ciszy, tkwią sennie w tej pustce. Bura zasłona błotnych roztopów pokryła ziemię. Patrzy na to słońce, dołem oparami przymglone, górą roziskrzeń pełne, o tarczy jaskrawej, zmierzającej ku zenitowi, rzekłbyś, naocznie dla długiego wejrzenia i długiego oddechu człowieczej melancholii:

pallere ligustra,
Exspirare rosas, decrescere lilia vidi...

Zaś ręka tajemna, co pod tej omartwicy kirem Wiosnę odmłodzeń w podziemia porywa, jestże to duch zatracenia, czy śmierć sama, porywająca nadzieje ostatnie:

Nosse nec aurigam licuit: seu mortifer aesius
Seu mors ipsa fuit?!...

W pamięci jawiła mu się znów przodowna trójka owej gromadki na uprowadzeniu: a między tym jak chmurą skrytym posępnikiem i chłopem białym z chlebem pod pachą — tamtej dziewczyny, Wandy, uroda coraz to dziwniejsza wspomnieniom: opal twarzy i oczu wielkich fiolet w ramie włosów niby kora schnącej krzewiny, a oblicze to całe jakby prześwietlone skupieniem przeznaczenia i smętu.

Ujrzał ją w wyobraźni nieżywą na tle murów wieżyc miasta, — tam, gdzie Chrystus pod krzyżem występuje z kościoła i gdzie zasiadł w spiżu ten, co ziemię ruszył. Widział ją tam pod kirem pyłu miejskiego, a tem jaśniejszą obliczem cichem, dzierżącą w dłoniach martwych granatu jabłko i kłosów pęk: symbole dwojakiej płodności ziemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.