Strona:Ozimina.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

samotrzask na osoby dobroczynne, przedostali się pod mur i skręcili rychło w dół, ku Powiślu, gdzie mieszkała Wanda.
Gdy zapuścili się jednak w spadziste, ku rzece wiodące zaułki, gdy wionęło na nich przeraźliwie zatęchłą wonią nędzy, gdy z murów i rynsztoków, odzieży i łbów ludzkich nieomal cuchnąć poczęło jadłem, wydzieliną i ich gniciem zarazem, profesor opadł w sobie i przybladł na twarzy. Patrzał z odrazą na rachityczne bachorki, zaropiałe koło gąb i nosa, na tłuste Żydówy, pełzające jak brunatne ropuchy od sklepiczka do sklepiczka, na szwargotne rojenie się Żydów, na te ich królicze napół krwawe ślepia, żerujących po śmietnikach stworzeń. A bardziej przytłaczającą od wszelkiego brudu i nędzy była dlań leżąca na wszystkim barwa szarzyzny mętnej, ton już nie asfaltu nawet, lecz plwociny.
— Cyliender! — usłyszał nagle z podgwizdem, jakby głosem szpaka.
I wybłysły nagle przed nim jak rtęć żywe oczy na głowie, wystrzyżonej w kulę płową. Na porę zimową widocznie ciepło przyodziany, tkwił ten wyrostek w szerokiej marynarce po kimś starszym, zwieszającej mu się po cholewy ciężkich butów. Ta figurka w kloc, na której tkwiła płowa, wystrzyżeniem ślizka, głowa smarkacza o rozbieganych w ciekawości oczach, sprawiała wrażenie gnoma, umorusanego od czuba do pięty, rzekłbyś w złośliwej jakiejś robocie.
— Franek! — krzyknęła Wanda.
Dopadł do jej ręki, a wnet potem zakręcił się jakoś