Strona:Ozimina.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad okularami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło, jak na gród poważny; brzmiała w tem ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezentować życie bardziej współczesne. »Rzecz niepodobna! — zdumiewał się w myślach, — by te epidermalne uprzedzenia i niechęci wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do takich!«
Tuż przy trotuarze wlokła się wślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudy potwór koński przeraźliwie wystających bokach. Woźnica na koźle siedział, a raczej zawisał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przód pojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie jakieś strzępiące się z niej kłaki. — Ziewało na nich północne lazaroństwo i z tych domów, jakby krzywych pod to kolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym tonem miast zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno-wesołym, zdobnych ponadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych. Pod te aspekty architektury dziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach lazaroński wehikuł, rzucając zda się na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatyi monotonnej: — jak Bóg dał! jak Żyd chciał! ile każdy z tego miał!...
Omal że nie nadepnąwszy na nogi żebraka, który wyłożył na trotuar swe wyschłe na kość piszczele, niby