Strona:Ozimina.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ujścia zło lub żółć w sobie tylko warzy i serce nią własne zalewa. Dosyć z wami wieczór jeden przeżyć, aby was tu zrozumieć.
— To też pułkownik przecinał węzeł naszego życia mieczem. Gotów był nas wszystkich na wojnę zaprosić.
— I miał słuszność, dalibóg!
— Prawda? — rozpromienił się Komierowski w oczach.
I nacisnąwszy głębiej kapelusz na czoło dla ukrycia tu na ulicy bandażowej przepaski, chwycił go aż pod ramię w ożywieniu nagłem.
— Prawda, panie? To jest więcej niż słuszność: to jest zrozumienie konieczności. Bo prócz »racyi stanu«, życia i jego krzywd, czy pożądań jest jeszcze ta najważniejsza: racya dusz ku czemuś fatalnie dojrzałych. Dojrzały tu one jak owoce późne. I gniją, gniją na drzewach. Należy je czemprędzej otrząsać.
— Sobie! — mruknął i spojrzał nań znów z podełba.
— Czyjaż to własność jest — te dusz ogrody? Boję się, czy nie pierwszego wiatru. Macie mi gnić marnie i rozsiewać tylko kołem wasze zło bezpłodne, czyńcie mi tedy moje zło twórcze.
— Któż to tak niby mówi?
— Mógłby rzec ten, który powiada o sobie: ja jestem rozum, ja jestem konieczność, nie czas mi bratem, ale siostrą wieczność... Za rymy przepraszam; zwykłem przemawiać do młodzieży, muszę tedy cytować wieszczów: inaczej nie jestem dosyć przekonywający.
Na ustach osiadł mu uśmiech jakiś obcy: »kosy«,