Strona:Ozimina.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad kałużą stała bialuśka, jakby się przezirała w czerwonem.
— Tfu! — spluwać jęli po kolei.
I przystanęli z obrzydliwością na twarzach.
A staruszkowi podbiegły nagle oczy blaskiem: ruszyła się pamięć i wyrwała coś niespodziewanego:
— Powiadali, których za umarłych na polu ostawili, że gdy wszystko ścichnie, po nocy osobliwie, chodzi takie po polu. Białe jest i mkłe jak ognik: to siu, to tam, — za wiatrem. Które ciało jeszcze drga, nad niem kucnie: i głaska, i pieści: Mora, latawica!... I za dnia się trafi, gdy po bitwie... A który ją przed bitwą zobaczy, temu znak, że się jej spodobał chłopiec.
— Strasz siebie, dziadku durny!
Nie śpieszyli się już ednak, szli raczej baczyć tylko zdaleka: — co jest?!...
— Nie daj Bóg, przy broni, na warcie, — strzeliłbym.
— Strzelali bywało! — machnął dziad ręką. — Jej to śmich. A temu, kto strzelał, kula w łeb za alarm próżny. I owóż tak go sobie upatrzyła: — a co!...
— Pomieszana ona, i tyle, — mówił surowo ten, co na wojnę wyruszyć miał. Ruchy jej som... nieakuratne — baczył na nią i uważał Mazur roztropny. — Właśnie, jak w takich... Struchliła ona duszą pod kopytami i zmyliła się w sobie. I chłopu w bitwie pono się zdarzy. Dziwić się! — panienka przecie. Taż widzę.
— Panienka ona i jest, — mruczał stary, — kochanica, piękna bardzo.
— Kto?