Strona:Ozimina.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Smirć taka.
Mazur aż przykucnął przed nim w pasyi czerwonej:
— Już cię ona kochanica nie obłapi, dziadu! Jeno ta starucha kościana. Więc nie czmuć strachaniem ludzi, co im na wojnę trza!... A no! żebyś wiedział, żebyś znał naszych.
Poprawił się gniewnie w pasie i ruszył na oną zmorę.
Rychło jednak sapnął tak, że mu się piersi jak miechy podjęły: tam pod parkanem, gdzie nie patrzano z umysłu, gdzie, — wiadomo, — pozostał jeden, nad paltem czarnem i szyją — głowy nie dojrzeć, — widać takąż baranią czapicę formy wojennej, jaką mu już dziś Żyd wmówić chciał, by za swoje kupił. Zatem i ten szedł się meldować na wojnę. I tu się ze śmiercią pośpieszył. Ramię, wyciągnięte z pod tułowia, przykrywa dłonią płaski rewolwer.
Aliści ona właśnie ku tamtemu sunie i przyklęka mu nad głową, jak ta kopa jasna pod peleryną swoją. A rękę bieluśką kładzie mu na te czarne barany czapy. »Po prawdzie: pieści!« — pomyślał.
I zagrały mu zęby w gębie.
Stanął.
Ona ściągła tymczasem tamtemu czapę ze łba. Spojrzy na jego głowę kruczą, przyczesaną głaciutko, z pańska, wstrzepnie się jakoś cała, za skronie uchwyci, pohuśta tak głową w żałości i nuże dźwigać tamten łeb: w gębę zajrzyć chce trupowi.
— Pan Bo-le-sław! — jękło wichrowym zaszeptem, jako wiatr zagada zestrachanemu.
Więc się pewnie osłyszał, myśli, bo i uszy nie chwyciły, jak trzeba, akuratnie: nie wie, coby znaczyć mogło.