Strona:Ozimina.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jur. I tyle... Nazwisko zgubiłem z paśportem, — zaśmiał się zębami.
— Niech pan ucieka! — rzuciła mu wraz domyślnością bystrą.
— Hę, już tam zagrodzone wszędy: ostępem.
Błysło jej w oczach przypomnienie nagłe: teraz dopiero spojrzała nań uważniej, z trudem podnosząc głowę:
— To pan był?!...
Wmiast odpowiedzi począł się rozglądać naokół.
— Muszę ja cosić z kieszeni podrzucić na ulicę... Ot temu niemrawcowi, co go z płota zdjęli, wsadzę. Papachę ma na łbie — o!... Na wojnę szedł. Takiemu będzie i do twarzy leżeć z tem oto w łapie. Z ciepłem jeszcze. Chocia sam już zimny.
Odszedł. Widziała tylko cholewy butów: tak nizko zwisała jej głowa.
Wcisnąwszy się głębiej w węgieł muru, starała się opanować drżenie nieustanne. Ręce wyciągały się przytem gdzieś przed siebie i rozkładały bezradnie, z piersi zrywał się płacz i zacinał sucho w gardle. Lecz oto zarzuciły się nagle te ręce na głowę, wczepiły się we włosy i nuż targać je na sobie w furyi bezsilnego gniewu. I wtedy dopiero, podrzucać nią jęły kurcze spazmu.
Gorączka nieprzytomna obejmować poczęła tę głowę i upajać szalejem mściwości kobiecej.
Ktoś podejmował łagodnie jej głowę, powieki rozchyliły się wreszcie, a ramiona zarzuciły się z całej siły na szyję klęczącej nad nią Wandy.