Strona:Ozimina.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam ktoś pod parkanem... został, — mówi po chwili przytomnie.
— Nie patrz! — podrzuci się Wanda raptownie przysłaniać ją całem ciałem. — Nie patrz tam! — woła, kładąc jej obie dłonie na oczach. — I przysłaniając ją tak, szlocha nad nią jak dziecko.
— Doktorzy zaraz przyjdą. Innych omijają, żeby do ciebie prędzej. Wyprosiłam, wyściskałam u kolan.. Idą, już! Idą. Patrz!...
— A konia złapali?



Na pustą niebawem ulicę wylegli z bram stróże z wodą, miotłą i piachem.
Do swej czynności nie pochopni, kupili się w tych głuchych pogwarach oddechu ciężkiego, z których padają pierwsze ziarna zasłychu, co potem po świecie chodzi i sieje niepokój w rzesze ludzkie. — A jednak, to najbliższe, co się przed chwilą tu stało, wplatano tylko ubocznie w opowieści inne, przypominane analogią: jak gdyby u tych ludzi była wstydliwość jakaś przed nagością chwil strasznych, widzianych na własne oczy: myśl ich odpychała wprost od siebie realizm zdarzenia nazbyt blizki, który ściskał już tylko żołądek i cnił zgagą po przełyku.
A przedewszystkiem gadać się chciało: głucho, cicho, sapliwie, — duszy na ulgę, na spędzenie tej niemrawoty z ramion ociężałych. Jakże tu imać się czego, kiedy za pierwszym ruchem człek westchnie, zasapie się i stanie