Strona:Ozimina.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rze: chłopi w czarnych sarafanach i podkożuchach pękatych. Szła ta ciżba bezładną kupą, pomrukując z cicha. Płoszona miejscem i wyglądem ludzi dla się obcym, śpieszyła truchtem owiec, doganiana po bokach przez odpadające raz po raz, gapowate i przerażone brody. Szli, a raczej dreptali, świecąc jasnemi wiechami obnażonych głów i kupiąc się szczelnie koło kilku wielkich chłopów o rozwianych ryżych brodach. Pomruk basowy kołysał tym tłumem. Słyszało się to, niby nasze zawodzenia pogrzebne: raz milknące w sennym pomruku kleryków, to znów podrywane melodyjnym rozjękiem księżego chóru.
Rozchylały się w zdumieniu usta. »Cóż to znów za upiory?« — wisiało na wszystkich wargach. Patrzano na to, jak na chmarę dziwnego ptactwa, którą wichry zniosły z dalekich dróg i wtrzepały w ulice miasta. Ten i ów z ciekawych podbiegał do nich i wracał rychło z jeszcze większem zdumieniem w oczach.
— Powiadają, że są chrześcijanie. I tyle.
— A bo my tu pogany? — rzuciła się gniewnie ta jejmość brzemienna, która, uczepiwszy się profesora i jego kompanii, już ich nie odstępowała i zagarniając wciąż kieckę to z prawa to z lewa, swędała się między nimi nieustannie. — Nie widzisz kacapie jeden z drugim kościołów katolickich! — wskazywała im w dal szerokim gestem oburzenia.
»Co oni za jedni?! — wzruszano w tłumie ramionami. »Skąd? — kędy? — i gdzie ot zaleźli!« »Na zesłaniu tu oni u nas, nad granicą ich osadzili — tłumaczył ktoś świadomy. — Ja z tych stron, więc wiem... Słuchać,