Strona:Ozimina.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Że się postarzały, powiadał, — (i znów spogodniało oblicze skarżącego). — I po prawdzie: każda racya dobra, kogo się ludziska boją... A co do wszów, to będę się dopraszał, żebym szczyrą prawdę mógł powiedzieć, — kłaniał się znów czapką. — Nie brak ich i tam, na górze, w mieście, wśród panów. Tylko innego to zachowania wygi, innego cwaniarstwa rufiany, innej maniery wyłżygrosze. I my tu nie tak znowuj ciemni, żeby nie wiedzieć... He, panie! na wszawicę to całe nasze cielsko bezdarne jest chore. I co panu powiem: te rodzime wszy to som najgorsze!
— Co pan tu za jeden, — z zajęcia? — przerwano mu z chmurną powagą.
— Szewc, panie.
W rozmowę wtrąciła się ta jejmość brzemienna, która, czepiwszy się raz profesora, już odeń nie odstępowała, jakby fascynowana cylindrem i złotemi okularami osoby ważnej, czy też pragnąca poprostu coś zwędzić przy sposobności. Zagarniając kieckę to z prawa, to z lewa, dreptała wciąż koło niego.
— Grzanka już się skończyła, — uspokajała nowy jego wstrząs odrazy wobec tych krzyków niemilknących. — On tam kwiczy już tera więcej z pognębienia, z pohańbienia: że to przy tyla ludziach.
— Pognębienia! pohańbienia! — powtórzył z nagłym podrywem nerwowego śmiechu.
I aby nie patrzeć na wstrętne mu w tej chwili fizyonomie wszystkich tych ludzi, błąkał się wzrokiem ku górze. — Lekki mróz ustępował szybko w dniu pogodnym i bury ton błocka zalewał wszystko, na co oczy spojrzały.