Strona:Ozimina.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż to! Wciąż jeszcze na dnie dusz owieczki kościoła tylko! potrzebujące przedewszystkiem wiary głębokiej w czyjeś wskazania i wyznawań cudów tej wiary; a w nadmiernej żarliwości właśnie — herezyi i odszczepieństwa... I bodaj że tak we wszystkich objawach życia u nas! Tam na górze — bodaj że i w dziedzinie sztuki nawet! Wszelkie wybijanie okien na świat, wprowadzanie nowego zaczynu ducha, nowych, czy wolnych tam myśli, wszelka agitacya oto wśród tłumów i ta rzecz najelementarniejsza: walka — wszystko to zamienia się u nas zawsze, — chciej, nie chciej! — w mątarstwo sekciarskie.
Jur przysłuchiwał się tej rozmowie inteligentów ciekawie i nieufnie zarazem. Odymał się zaciętością swoich, innych myśli.
I odciągnął tem ku sobie uwagę Komierowskiego.
— Słuchajcie, Jur, — rzekł niecierpliwie, — co znaczy to wścibiarstwo wasze we wszystkie tu sprawy? — tam dobrowolne katowanie jakiegoś łotra, potem to znęcenie się nad figurką złośliwego przechodnia... Czego wy się tu pchacie ciągle w nie swoje rzeczy?
— Bo jestem »na dzielnicy«.
— Nie za policyanta chyba?
— A czemu pan nie przy pracy, nie w fabryce? — zagadnął go profesor z góry.
— A temu! — rzucił hardo, przystępując doń.
Lecz profesor krótkim gestem dłoni wypraszał sobie dystans kroku i słowa.
— Uu!... hrabia pewno.
I draśnięty do żywa szlachecką oraz »inteligencką«