Strona:Ozimina.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wione ucho i, pochylając głowę statecznie, przymknął powieki na znak ścisłego i milczącego wykonania zlecenia. — Wanda spoglądała na to frasobliwie i jakby z wyrzutem; jej wielkie oczy zdały się mówić: »Pocóż to jego wciągać w takie konfidencye!
— No cóż? on dobry człowiek, — mruknął Komierowski niedbale.
Człowiek zaufania, podawszy profesorowi z godnością palto, wyświecał ich wszystkich na schody, zatrzymawszy się przy drzwiach jak posąg. Profesor zrozumiał to sposągowienie sługi i cofnął w kieszeń garść z drobną monetą. A gdy ujrzał przed sobą nizko pochyloną głowę, chwyciła go nagle taka niewytłumaczona odraza do tego łba, że cofnął się odeń gwałtownie, jakby w skurczu.
Usłyszał głuche zatrzaśnięcie drzwi, które, uderzywszy echem pod wysoki strop klatki schodowej, wracało nizkim pohukiem, niby zatajonego w tych murach złowieszczego śmiechu.
Zżymnął się gwałtownie na ten ostatni akord wrażeń dzisiejszych.
Tu już nie duchy postępowe i »życia lampy«, lecz niewyraźna atmosfera jakichś innych duchów, gaszących płomyki zarodkowe, potrącała myśli czujność w odrazie ledwo świadomej.
» A jednak, to życie, — myślał teraz, pod błahą i nikczemną powierzchnią swoją jest przecie podmyte głębszymi nurty jak może nigdzie na świecie, w ciasnocie ludzkiego tu bytowania stykającymi się nieprawdopodobnie; wrogimi