Strona:Ozimina.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Tu, na tratwiane dyle u samego brzegu Wisły opadł.
Z dłońmi na okularach i twarzy, jakby cały ten zamęt rzeczy widzianych i słyszanych utrzymując rękami.
Tamtą jedną chwilę mijała myśl uparta; pamięć zdała się ranną w tem miejscu: jakiś błysk najbłahszego, nie do rzeczy szczegółu, który wtedy właśnie czepiał się oczu, i — przelot chmury apokaliptycznej nad głową. Nawet krzyków zachwyciło ucho tak zdumiewająco mało. Z czyjejś ręki sypnęły się strzały dziwnie głuchym grzechotem. Tyle tylko zatrzymała pamięć. Potem jakaś potworna maszkara grozy: czerwona, patrząca krwią zalanymi dołami: rzecz zgoła nieprawdopodobna i nie widziana. Te jawy nie chcą być dla pamięci realnością: zmysł samozachowawczy rzuca na nie czarną zasłonę, strąca w zmorę senną. »Tak lepiej będzie życiu«, — chce natura.
Jaśniej przypominały się dopiero chwile na podwórzu, gdzie spędzono ich wszystkich i przetrzymano kilka godzin.
W słońcu, dzięki Bogu!
Zastanowił go przedewszystkiem ten szept po tłumach bab i robotników, że wojsko sprowadził »lokatur«. Znaleźli się tacy, którzy gotowi byli przysięgać, że go widzieli