Strona:Ozimina.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo oto tłum rwał za nim jak te psy za dzikiem. On zaś przystawał raz po raz i obzierał się z podełba, — przystawali i oni. A gdy ruszył, popychali się wzajem jemu na piętach. Wlokący się dotychczas pod murem, wytoczył się na środek ulicy, sięga długiem ramieniem po kamień bruku.
Lecz oto z tłumu wypchał się łokciami ktoś stanowczy i, wtłaczając w kieszenie gotujące się kułaki, następował za nim twardo.
— Tee!... — rzucił tylko.
Tamten spojrzał mu ledwie w oczy i w tejże chwili skoczył w bok: rozepchnął tłumy uderzeniem ciała i śmignął przed się w ucieczkę. Z zawyciem i gwizdem przeraźliwym walił za nim tłum cały.
Zaczepili pytaniem kogoś z brzega.
»Lokatur«, — usłyszeli znów to słowo cudaczne.
— W sprzyczce, — dopowiedziała dumnym tonem osoby świadomej jakaś jejmość brzemienna. — W brzuch dziabnął.
Komierowski machnął ręką z obojętnym niesmakiem i pociągnął naprzód swą kompanię. Lecz uciekający, mając tam w głębi zagrodzoną widocznie drogę, rzucił się w tył i biegł wprost na nich. Osobnik z rękami w kieszeniach mało co przyśpieszał kroku. Komierowski poznał widocznie znajomego i krzyknął ku niemu:
— Dajcie pokój, Jur, temu ścierwu! Nie wasza rzecz.
Tamten wyrwał ręce z kieszeni odruchowo i zawahał się przez chwilę w uległości.
— To jest rzecz zupełnie insza! — mruknął jednak odpornie. — Dać pokój?... Jużci! — żeby nas tu wszystkich