Strona:Ozimina.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niezrozumiałem oremus przy podnoszonej raz po raz pogrozie basowego przyjęku. Nad te dudy monotonnego mruku wybijał się stękiem bas najgłębszy i zawodził przodownie psalm:
Panie, przecz się rozmnożyli, co mnie trapią? wiele ich powstaje przeciwko mnie!...
A no ty, Panie, jesteś obrońca mój, chwała moja i podwyższający głowę moją!...
Profesor uszom swym nie wierzył: acz w mowie z trudem rozumianej, słyszy przecie najwyraźniej ten psalm Dawidowy. I błyskawicą przemknęły mu w pamięci wszystkie te obrazy bezdusznego zmateryalizowania ludzi, na jakie przez całą noc patrzał, by o świcie zanurzyć się po tych zaułkach w najbrudniejsze kałuże nędzy z piętnem odziczenia i wschodniej gnuśności, wyciskanem na całem bytowaniu ludzi. I oto wichry przypadkowe wtrzepały w ulice, niby ptaki wróżebne, te kruki Wschodu.
A myśl wracała mu uparcie w te natłoki dosytniej ciżby po salonach tamtych, gdzie otrupiały w zastoju uczucia i namiętności wszelkie. Zaś targnięta wyobraźnia kładła tym pielgrzymom bogomolnym i te jeszcze Psalmy Dawidowe:
Albowiem niemasz w uściech ich prawdy: serce ich jest marne, grób otwarty gardło ich, języki swymi zdradliwie poczynali«...
Oni to, myślał, tego ludu po zaułkach... »boleść poczęli i urodzili nieprawość jego«
Na wierzch głowy ich nieprawość jego spadnie«.
»Dół otworzyli i wykopali go: i spadną w dół, który uczynili«.