Przejdź do zawartości

Ostatni na ziemi/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

W „wiecznem mieście“, dokąd udał się Wyhowski wraz ze swemi towarzyszkami po opuszczeniu przeznaczonego na nieuniknioną zagładę Neapolu, dawało się odczuć panikę, jaka ogarnęła tłumy na wieść o kompletnem zniszczeniu Kampanji i Kalabrji.
Tysiączne gromady ludzkie snuły się w grobowem milczeniu po ulicach, zalegały place i ogrody, chciwie wysłuchując opowiadań naocznych świadków katastrofalnego wybuchu Wezuwiusza.
A świadkowie ci rzeczywiście mieli co opowiadać!
Zrazu utworzenie się nowego krateru ludność Neapolu przyjęła dość obojętnie. Żałowano co najwyżej mieszkańców wiosek i maleńkich miasteczek, otaczających wieńcem podnóże góry. Większość ich zdołano uratować, jakkolwiek przyzwyczajeni do działalności wulkanu właściciele winnic nie chcieli dobrowolnie opuścić swych domostw. Ale oddziały wojska siłą zmusiły ich do natychmiastowej ucieczki ciężarowymi autami, wywożąc opornych z zagrożonych miejscowości.
Aż do godziny dwunastej w południe następnego dnia, licząc od momentu utworzenia się nowego krateru, obserwatorjum co kilkanaście minut dawało znać o sobie, przesyłając telefonicznie prefekturze w Neapolu swe uwagi nad działalnością wulkanu oraz ostrzegające rady i polecenia.
Parę minut po dwunastej obserwatorjum nagle zamilkło. Zrazu sądzono, że powodem tego jest uszkodzenie linji telefonicznej, lecz niebawem smutna rzeczywistość rozwiała wszelkie złudzenia. Oto komendant eskadry wojennej, stacjonującej w porcie Neapolu, przesłał prefekturze wiadomość, że o godzinie dwunastej minut dwie oficerowie, obserwujący przez lornety z pokładów górę, dostrzegli, jak wylot nowego krateru rozszerzył się nagle, pochłaniając w jednej chwili zabudowania obserwatorjum.
Wiadomość ta deprymująco oddziałała na władze miejscowe. Z chwilą, gdy poważany ogólnie profesor Martini nie nadsyłał już nadal swych cennych spostrzeżeń i wskazówek, wszyscy potracili głowy.
Do tego czasu, tam u szczytu góry, w piekle płomieni, w gradzie wyrzucanych z gardzieli kraterów kamieni, o krok od pewnej śmierci był ktoś, którego doświadczeniu i nauce można było zaufać, na którego radach można było śmiało polegać. Teraz tego „anioła-stróża“ zabrakło.
Niewiadomo było co czynić? Czy wydać rozkaz ewakuowania ludności na północ od miasta, czy też powstrzymać się od tego do czasu przybycia komisji uczonych, która rankiem wyruszyła z Rzymu na miejsce katastrofy?
Wreszcie około godziny trzynastej zdenerwowany prefekt otrzymał z Kapui telefonogram, komunikujący, że komisja, zatrzymana około Gaety przez wypadek automobilowy, minęła już Kapuję, spiesząc do Neapolu.
Prefekt i dowódca korpusu odetchnęli, rozumiejąc, że z chwilą przybycia komisji zmniejszy się znacznie odpowiedzialność, jaka dotąd ciążyła na ich barkach.
Odpowiedzialność w ostatnich godzinach stała się o tyle większą, że potoki lawy, spadające w dół trzema falami, poczęły docierać już do linji kolejowej, okalającej Wezuwiusz od północy.
Największa fala lawy spływała w stronę Barra, t. j. w stronę Neapolu.
Moment przybycia oczekiwanej niecierpliwie komisji zbiegł się z momentem nadesłania przez ewakujący S. Anastasia oddział wojskowy wiadomości o utworzeniu się trzeciego krateru na stromych zboczach Monte Somma, stanowiącego północną część masywu Wezuwiusza.
Z nowego krateru lawa waliła szerokim strumieniem, rychło docierając do plantu kolejowego.
S. Anastasia spłonęła w jednej chwili, jak pudełko zapałek.
Lawa, przekroczywszy linję kolejową, poczęła szybkim ruchem zalewać równinę, rozciągającą się w trójkącie Barra — S. Anastasia — Neapol, zagrażając temu ostatniemu od północo-wschodu.
Równocześnie prawie nadeszła wiadomość, że lawa, wypływająca z gardzieli pierwszego nowego krateru, przedostała się już pod Barra przez plant kolei. Lada chwila należało oczekiwać odcięcia Pazigno i S. Giovanni od Neapolu.
Komisja nie mogła się już przedostać na zachodnie zbocza góry, przez które biegła droga do obserwatorjum.
Zresztą z każdą minutą położenie stawało się coraz bardziej niepokojące.
Fala lawy, posuwająca się ku miastu od strony S. Anastasia, zagrażała jedynym linjom kolejowym, jakie łączyły jeszcze Neapol ze światem.
Z chwilą zalania przez potoki lawy połączeń z Casertą i Capują, ludności Neapolu pozostałyby jedynie dwie drogi do ucieczki. Jedna z nich to szosa, ciągnąca się wzdłuż wybrzeża morskiego, druga — ucieczka morzem.
Komisja, która snać nie spodziewała się takiego rozmiaru katastrofy, przekonała się niebawem o bezcelowości swego przybycia.
Cóż tutaj można było poradzić wobec rozpasanej potęgi żywiołu, drwiącego sobie z ludzkich usiłowań? Jakimże sposobem zatrzymać te masy bezdusznej lawy, zmierzającej wciąż naprzód leniwym, zda się, a jednak przerażająco szybkim ruchem?
Jeden z członków komisji rzucił wprawdzie projekt usypania ziemnego wału od S. Anastasia ku Pazigno lub S. Giovanni, któryby zmusił lawę do zawrócenia z drogi i skierowania drogi ku zatoce.
Lecz inżynierowie cywilni i wojskowi, którym poddano ten projekt ku rozpatrzeniu, orzekli jednomyślnie, że na wykonanie go zabraknie już czasu.
O godzinie drugiej minut dwadzieścia kilkanaście wystrzałów armatnich obwieściło ludności, że zbliża się chwila decydująca.
Parę tysięcy żołnierzy i marynarzy, wysłanych na ulicę, nakłaniało mieszkańców Neapolu do opuszczenia miasta.
Część ludności miała być wywieziona pociągami na północ, część miały przewieźć statki wojskowe i handlowe do Gaety i Terraciny. Reszta powinna skorzystać z drogi nadmorskiej, ciągnącej się do Volturno.
Miasto przeistoczyło się momentalnie w piekło.
Ku dworcom kolejowym rzuciło się w jednej chwili kilkadziesiąt tysięcy ludzi, pędzonych jedną tylko myślą dotarcia do pociągów i umieszczeniu się w wagonach.
W ciasnych, krętych uliczkach kłębiły się wyjące gromady ludzkie, przepychając się i tratując wzajemnie.
Walczono zaciekle o każdy krok posunięcia się naprzód.
Panikę powiększył jeszcze fakt pojawienia się silnego wiatru, wiejącego od wschodu i niosącego z sobą gryzący dym i popioły z kraterów Wezuwiusza.
W ciągu kilkunastu minut twarze tłoczącego się tłumu pokryły się cienką warstwą czarnego, tłustego popiołu.
Ludzie wyglądali strasznie. Na uczernionych, jakgdyby sadzami twarzach malowały się paniczny lęk i wściekłość. Białka oczu połyskiwały złowrogo, zaciśnięte pięści spadały na głowy tamujących drogę, zakrzywione kurczowo palce wszczepiały się w gardziele słabszych, odrzucając ich na bok.
Kto padł, ten już nie podnosił się więcej.
Pełne wściekłości krzyki mężczyzn, torujących sobie drogę nożem lub rewolwerem, histeryczne płacze kobiet i rzewne szlochanie dzieci, mieszały się z przeraźliwym jękiem tratowanych, łącząc się w jakiś potworny, potępieńczy gwar.
Przy pociągach działy się iście dantejskie sceny.
Gromady ludzkie wdzierały się do wnętrza wagonów, broniąc innym dostępu ciosami noży. Silniejsi spychali słabszych ze stopni i platform lub poprostu wyrzucali przez okna. Dachy wagonów, stopnie, bufory oblepione były drgającą bezustannie masą ludzką, wyjącą przeraźliwymi głosami.
Szeregi karabinierów i wojska, usiłujące zaprowadzić jaki—taki ład wśród tych tłumów, zostały w jednej chwili złamane i poszarpane. Tłum wydzierał żołnierzom broń z ręki i z jej pomocą torował sobie drogę ku wagonom.
Gdzieniegdzie wybuchały bójki, w których brały udział tysiące ludzi.
Ci, którzy zdołali się wedrzeć na lokomotywy, rewolwerami i nożami zmuszali maszynistów do natychmiastowego wyruszania, nie bacząc, że koła gniotły na miazgę ciała tych, których fale tłumu zepchnęły pod wagony.
Wreszcie wszystkie, jakie zdołano przygotować pociągi odeszły, zabierając zaledwie nikłą część tłumów.
Wówczas rozwścieczone gromady rzuciły się na służbę kolejową, mordując i pastwiąc się nad niewinnymi ofiarami. Rozrywano w kawałki urzędników i robotników stacyjnych, którzy przed chwilą, nie myśląc o własnem bezpieczeństwie, nadzwyczajnym wysiłkiem energi i woli zdołali zestawić kilkaset pociągów, dokonywując istotnie cudu.
Ale tłum, zawiedziony w swych rachubach, gnany bezmiernem przerażeniem, obłąkany z wściekłości, tłum, z którego wykrzywionych konwulsyjnie twarzy wyzierała „bestja ludzka“, musiał mieć ofiary, musiał wyładować na kimś swą złość, zapłacić za zawód i grozę, chwytającą zimnymi palcami za gardło.
Dokonawszy krwawego dzieła, tłumy rzuciły się do portu.
Tam sprawa również nie przedstawiała się lepiej.
Łodzie, przewożące uciekających na pokłady statków, nie mogły odbić od brzegu, gdyż burty ich trzymały kurczowym uchwytem setki rąk.
I tu wrzała walka na noże i rewolwery. Kilkanaście przeciążonych łodzi przewróciło się natychmiast po odbiciu od molo. Całe gromady rzucały się do morza w nadziei dotarcia wpław do bliżej stojących statków.
Szczególnie brutalni byli mieszkańcy wiosek, licznie rozsianych u podnóża Wezuwiusza.
Silni ci rolnicy i pasterze, skupiwszy się w zwarte gromady, nożami torowali sobie drogę ku zbawczym łodziom.
Lecz dowódca eskadry wojennej, siwowłosy admirał Bompiagni, obserwujący z pokładu swego pancernika przez lornetę sceny na molo, wydał krótki rozkaz swemu adjutantowi.
Na flaglinach pancernika zamigotały barwne chorągiewki sygnałów.
Nie upłynęło i kwadrans czasu, gdy od kilkunastu statków odbiły motorowe szalupy, zapełnione marynarzami z bronią w ręku.
Tłum miotający się na molo portowem głośnem wyciem radości powitał zbliżające się szalupy.
Mieszkańcy wiosek, godząc nożami na wsze strony, skierowali się poprzez tłum ku miejscu przybicia szalup.
Czekało ich jednak rozczarowanie nielada.
Załoga szalup wyskoczyła na molo i sformowawszy dwuszereg plunęła jedną i drugą salwą w zbity tłum.
Nawpół dzicy pasterze i robotnicy winnic, którzy przed chwilą jeszcze terroryzowali tłum swą postawą, ryknęli z wściekłości i, opamiętawszy się rychło, natarli z piekielnym wrzaskiem na linję marynarskich kołnierzy.
Ale trzecia, a za nią czwarta i piąta salwa osadziły ich na miejscach.
Szereg marynarzy, nie dając się im opamiętać, runął na nich z najeżonymi bagnetami.
Krótką chwilę trwało to starcie się wręcz. Nóż i pałka musiały ustąpić przed bagnetem, działającym sprawnie w wyćwiczonych rękach.
Mieszkańcy wiosek pierzchli, pozostawiając kilkuset zabitych i rannych.
Wówczas wysunęli się naprzód oficerowie marynarki i krótkiemi, ostremi słowami komendy zapanowali rychło nad zrozpaczonym tłumem.
Szalupy poczęły zabierać tylko kobiety i dzieci, przewożąc je do najbliżej stojących okrętów.
Godzina upływała za godziną, a jeszcze żaden z mężczyzn nie stanął nogą na pokładzie.
Wyczerpała się wreszcie cierpliwość ojców, mężów i braci, pochmurnem wejrzeniem obserwujących odjazd swych żon i córek.
Rozległy się szepty i nawoływania, zrazu nieśmiałe, następnie coraz bardziej energiczne i szara masa poczęła posuwać się ku gromadom kobiet i dzieci, jak gdyby w zamiarze zepchnięcia ich na bok.
Ale „ludzie morza“ czuwali.
Szybkie, urywane głosy komend i szeregi marynarzy, wspomagane już teraz przez oddziały żołnierzy lądowych, skierowały lufy karabinów ku nadciągającemu tłumowi.
Tłum zaszamotał się, jak gdyby w zamiarze runięcia naprzód, lecz obawa śmierci zatrzymała go na miejscu.
Przewożenie kobiet i dzieci trwało do późnego wieczora. Przepełnione statki odpływały, kierując się na północ.
Nad ranem przewożenie mężczyzn poczęło iść coraz składniej, gdyż do zatoki zawinęło setki okrętów, zwołanych radjodepeszami z zachodnich portów italskich.
Olbrzymia część mieszkańców miasta uciekała również drogą nad morzem. Ciągnęły długie sznury różnorodnych pojazdów, od wytwornej limuzyny począwszy, a kończąc na skrzypiących dwukołówkach, ciągnionych przez melancholijne muły i obojętnie odnoszące się do wszystkiego osły.
Małe dzieci wieziono w wózeczkach lub na taczkach.
Gromady ludzkie kroczyły w milczeniu, od czasu do czasu rzucając jeno poza siebie wzrokiem, jak gdyby w obawie, czy śmierć, widoczna w słupach ognia i chmurach dymu, okalających Wezuwiusz, nie idzie w ich ślady.
W połowie drogi do Aversa napotkano samochody, wysłane na rozkaz Rzymu z Caserty, Kapui, Gaety i Terraciny.
Falangi ludzi wynędzniałych z utrudzenia i głodu, o oczach, w których czaiły się lęk i obłąkanie, zalały setki spokojnych wiosek i miasteczek nadmorskich, roznosząc straszliwą w swej grozie wieść, że cel marzeń i westchnień tysięcy, opiewany przez poetów „la bella Napoli“ przestał istnieć.
Oblicza słuchaczy powlekały się zadumą i troską.
Wreszcie władze rządowe zrozumiały, że nieszczęśni uciekinierzy z Kampanji Neapolitańskiej są rozsadnikami powszechnej paniki. Ściągnięto ich więc wszystkich w odludne okolice Palestriny. Tam, w ustronnych dolinach gór Albańskich zbudowano dla tysiącznych gromad prowizoryczne osiedla, izolując starannie nieszczęśliwców od mieszkańców okolicznych miasteczek i wiosek. Rząd wziął na siebie wyżywienie tych mas ludzkich, wyrwanych przez brutalną przemoc żywiołu z domowych pieleszy.
Dzienniki otrzymały surowe polecenia bagatelizowania rozmiarów katastrofy.
Lecz pomimo zastosowania wszystkich tych zapobiegawczych środków wzburzenie umysłów nie ustawało.
Z ust do ust podawano sobie szczegóły klęski.
Z Neapolu, zalanego potokami lawy, pozostały jedynie smutne zgliszcza i ruiny. Szereg portowych miasteczek w zatoce Neapolitańskiej, jak Pazigno, S. Giovanni, Portici, Torre del Greco, Torre Annunziata, Castellammare znikł całkowicie pod szklistą powłoką lawy, która bezustannie wylewa się szerokimi strumieniami z trzech kraterów Wezuwiusza.
Według zapewnień marynarzy lawa, pokrywszy całe wąskie wybrzeże, wlewa się teraz do zatoki, wyciskając zwycięsko fale morza. Na więcej płytkich miejscach zatoki potworzyły się już wyspy, rozrastające się z każdym dniem, z każdą niemal godziną.
Przepowiadano ogólnie, że jeśli wulkan nie zaprzestanie rychło swej działalności, to z roześmianej do słońca zatoki nie pozostanie nawet i śladu.
Wstrząs skorupy ziemskiej, jaki poprzedził wybuch Wezuwiusza, zwalił w otchłań morza Amalfi i Salerno oraz zburzył prawie doszczętnie owiane czarem poezji Sorrento.
Capri nie istniało już!
Zapadło się w fale w chwili owego wstrząsu, który wdarł się na italską ziemię przez wybrzeża Manfredońskiej zatoki.
Liczba ofiar dosięgać miała setek tysięcy.
Na szczęście wstrząs ominął Sycylję. Wnioskując z przebiegu akcji Wezuwiusza, na wzmożenie działalności którego bezsprzecznie wpłynął ów idący z poza Adrjatyku wstrząs, Etna według wszelkiego prawdopodobieństwa również zbudziłaby się z uśpienia. Lecz wstrząs, o ile można było wnioskować, przeszedł na zachód od Sycylji.
Przy zbliżeniu się do brzegów Afryki stracił znacznie na swej sile.
W Bizercie i na pobrzeżach zatoki Tunetańskiej dały się odczuć jedynie lekkie drgania ziemi, które nie wyrządziły żadnych prawie szkód.
Również wieści o zniszczeniu Kalabrji okazały się mocno przesadzonemi.
Za wyjątkiem kilkunastu domów w Reggio i Catanzaro, uszkodzonych nieznacznie, większych klęsk nie zanotowano.
W Rzymie poczęto czynić gorączkowe przygotowania do wszechświatowego zjazdu geologów, fizyków i astronomów. Zjazd ten miał zająć się specjalnie ustaleniem przyczyn katastrof, nawiedzających w coraz krótszych odstępach czasu ziemię i wysnuć stąd pewne wnioski, które uspokoiłyby wzburzone niepokojem miljony umysłów.
Lecz zanim uczeni zdążyli przybyć ze wszystkich stron świata do „wiecznego miasta“, nowa wieść, jak grom, poraziła ludność Italji.
W krótkich odstępach czasu wydarzyły się w Toskanji dość silne drgania skorupy ziemskiej. Ucierpiała nieco Peruggia i Orvieto.
Wody historycznego Trazymeńskiego jeziora w parę dni po owych drganiach z chłodnych przemieniły się zrazu w ciepłe, a niebawem w gorące, jak wody gejzerów Islandji.
Wreszcie poczęły wrzeć.
Dzień i noc kłęby pary zasłaniały jezioro przed wzrokiem tysięcy ciekawych, którzy zbiegli się z okolic celem przyjrzenia się niezwykłemu widowisku.
Lecz niebawem nowa wieść spadła na tłumy, jak piorun, oszałamiając je swą grozą.
Oto pasterze, dozorujący stad na żyznych zboczach Monte Amiata, wznoszącego się tuż nad fałami rzeki Ombrone na wysokość tysiąca siedmiuset kilkudziesięciu metrów, spuścili się wraz ze swemi stadami w doliny, przerażeni gwałtownemi drganiami wierzchołka góry i wydobywającymi się z pośród skalnych szczelin duszącymi gazami i kłębami pary.
Natychmiast grono uczonych wdarło się na stromy szczyt Monte Amiata, aby przekonać się ile jest prawdy w bezładnych opowieściach pasterzy.
Niestety, ci ostatni nie kłamali.
Monte Amiata stać się miał w niezadługim czasie takim samym wulkanem, jak Wezuwiusz lub Etna.
Ludzi ogarnęło osłupienie.
Nikt nigdy przecież nie słyszał, aby Toskanja była krajem wulkanicznym! Co innego południowe prowincje Italji! Tam od najdawniejszych już czasów działały moce podziemne. Ale tutaj... nieomal na północnym krańcu Italji?
Więc okazuje się, że każdy, najniewinniej wyglądający, pagórek może lada chwila zamienić się w dymiący trującymi gazami, w rzygający strumieniami straszliwej lawy wulkan!
Cóż się to dzieje?
Dzisiaj Monte Amiata, a jutro, lub pojutrze Gran Sasso d‘Italja, Monte di Pretaria, Monte Falterona, Monte Cimone i setki... setki innych szczytów, wznoszących się dumnie ponad rojnemi dolinami, poczną przez szerokie gardziele kraterów pluć ogniem i lawą!
Jakto? Więc na italskiej ziemi niema już zupełnie spokojnego i bezpiecznego zakątka?
O Santa Madonna del Popolo! Czyżbyś przestała już czuwać nad italskim ludem?
I coraz częściej olbrzymie bazyliki i świątynie Rzymu, Florencji, Turynu, Medjolanu, skromne kościołki małych miasteczek i wiosek poczęły się zapełniać zaniepokojonym tłumem, pragnącym znaleźć pocieszenie w modlitwie.
Monte Amiata wybuchnął dopiero w dwa tygodnie po wypadkach na Trazymeńskiem jeziorze. Wybuchy jego były tak silne, że w ciągu kilkunastu zaledwie minut Orvietto, leżące na linji kolejowej Florencja — Rzym, zostało kompletnie zburzone. Nie pozostał tam nawet, jak się to mówi, kamień na kamieniu.
Pierwszy wstrząs, najsłabszy z ogólnej liczby czternastu, miał miejsce o godzinie drugiej w nocy. Zbudził on z głębokiego snu mieszkańców miasta, którzy, nie zdając sobie zrazu sprawy z położenia, skupili się, opuściwszy swe domostwa, na wąskich uliczkach i placach, zamiast szukać ocalenia na wolnych przestrzeniach poza miastem.
Drugi wstrząs i niebawem, najsilniejszy ze wszystkich, trzeci zwalił im na głowy kamienie i gruz rozpadających się, na podobieństwo domków z kart, kościołów i gmachów.
Równocześnie w kilkudziesięciu punktach wśród rumowisk wybuchł pożar.
Ludzi ogarnął obłęd.
Rzucono się powszechnie do ucieczki, lecz większość gromad ludzkich na swej drodze natrafiła na żywy mur ognia szalejącego pożaru.
Poczęły się dziać straszliwe w swej grozie sceny.
Tłumy biegły naoślep, przewracając się w ciemnościach na kamieniach, wdzierały się na rumowiska, wszczepiając się w osypiska zakrwawionymi palcami, osuwały się na dół, przywalone gruzami, tratowały się wzajemnie i marły, pożerane ogniem, miażdżone przez spadające bezustannie z góry głazy i cegły.
Zaledwie nikła część szczęśliwców zdołała wyrwać się z tego piekła i znaleźć schronienie w winnicach, okalających miasto.
Dalsze wstrząsy doprowadziły dzieło zniszczenia do końca.
Wschodzące słońce oświeciło swymi promieniami już tylko rumowiska i zgliszcza, pod któremi spokojnym snem śmierci spoczywały tysiące istnień ludzkich.
Połączenie kolejowe pomiędzy Florencją a Rzymem zostało zburzone z powodu zburzenia toru na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów.
Kanał, łączący Tybr z Arno, zasypały odłamy skał, staczających się ze szczytów górskich, drżących, jak w febrze, w czasie wybuchów.
Wstrząsy, wywołane działalnością nowego wulkanu, odczuto również i w Rzymie.
Kopuła bazyliki Santa Maria del Maggiore zawaliła się, rujnując doszczętnie wnętrze świątyni wraz z jej bezcennemi pod względem sztuki kolumnami.
Gigantyczne schody, wiodące z Piazza del Popolo na tarasy Monte Pincio, z których zazwyczaj ciekawi „forestieri“ podziwiali panoramę „Wiecznego Miasta“, osunęły się, zasypując wyloty ulic Via del Babuino i Corso d‘Umberto.
W ciasno zabudowanej, wiecznym gwarem tętniącej dzielnicy Transtevere runęło parę domów.
Stojące przed Kwirynałem dwa monumentalne posągi „oprowadzających konie“, przypisywane Fidjaszowi, spadły z swych podstaw na ziemię, rozbijając się w szczątki.
Ofiar było zaledwie kilkanaście, gdyż zawalone na Transtevere domy nie były zbyt wielkimi.
Lecz i to wystarczyło, aby mieszkańców „Wiecznego Miasta“ ogarnął dziki lęk.
Transtevere opustoszało prawie zupełnie. Mieszkańcy ciasnych, przesiąkniętych wonią starej oliwy i nieświeżych ryb, domków przenieśli się, korzystając z pogodnych, upalnych dni do ogrodów Gianicole i na bulwary nadtybrzańskie. Polanki i gaje ogrodów i place koło świątyni Vesty pokryły się tysiącami prowizorycznych namiotów, bijących zdala w oczy pstrokacizną kolorów.
Nadaremnie władze usiłowały nakłonić gromady do powrotu do swych siedzib.
Uboga ludność Transtevere nie chciała o tem nawet i słyszeć, a na wszelkie nakazy, poparte siłą, odpowiadała tak zdecydowaną postawą, że władze dały wreszcie za wygraną.
Zresztą argumentacja tłumu posiadała żelazną logikę.
— Upewniacie nas, że nic nam nie grozi w naszych domach, które ze starości dygocą, gdy przez ulicę przejeżdża pierwszy-lepszy ciężej obładowany wóz! Zaręczacie, że wulkan Monte Amiata już osłabi w swej działalności! A czy możecie przysiąc, że jutro, a nawet i dzisiejszej nocy nie zamieni się w wulkan Monte Cavo, oddalony zaledwie o czterdzieści kilometrów od miasta? Jeśli Monte Amiata zburzył kilka naszych domów, to wybuch Monte Cavo zrówna z ziemią całe Transtevere! Co innego domy w śródmieściu... te wytrzymać mogą łatwiej wstrząsy, ale nasze, walące się same! Nie... nie pójdziemy na pewną śmierć! — mówili ponuro silni kamieniarze, woźnice i tragarze, zamieszkujący przeważnie Transtevere.
Słowom tym towarzyszył piekielny wrzask tysięcy gardzieli ich żon i córek, wprawnych we wszelkiego rodzaju kłótniach i awanturach.
Gdzieniegdzie karabinierów przepędzano wyrywanymi z bruku kamieniami.
Sceny te obserwował kilkakrotnie Wyhowski. W takich momentach przychodził mu zawsze na pamięć nieszczęsny de Risor i jego przewidywania co do zachowywania się tłumów w chwili grożącego niebezpieczeństwa.
Pobyt w Rzymie Wyhowskiego i obu jego towarzyszek nie miał być długim. Tak pani Athow, jak i Amy miały dość ciągłych niepokojów, wywołanych już to przez same katastrofy, już to przez bezustannie napływające wieści o nich. Zresztą przeżycia w Neapolu, a ostatnio w Rzymie podczas wybuchów Monte Amiata zniechęciły je ostatecznie do uroczej, lecz niemniej niepewnej pod względem spokoju i bezpieczeństwa ziemi italskiej.
Zatrzymała je jedynie w „Wiecznem Mieście” konieczność zaopatrzenia się w to wszystko, co znajdowało się w ich kilkunastu walizach podróżnych, a co pochłonęły fale morskie podczas zagłady Amalfi.
Do południa więc odwiedzały magazyny i sklepy oraz odbywały w swych pokojach długie konferencje z mistrzyniami kunsztu krawieckiego.
Daisy oddawała się z zapałem temu miłemu zajęcia, Amy natomiast denerwowała się tem wszystkiem, pragnąc jaknajszybciej znaleźć się w kraju, do którego powrót został powzięty na walnej naradzie trojga, jaka się odbyła nazajutrz po nawiedzeniu Rzymu przez podziemne wstrząsy.
Amy czuła się stanowczo znacznie lepiej i nalegała bezustannie na przyśpieszenie wyprawy celem poszukiwań rozbitków z „Sunbury“.
Wreszcie, ku wielkiemu zresztą żalowi pani Daisy, modystki ukończyły swą pracę i nic już nie zatrzymywało ich na miejscu.
Postanowiono wyjechać nazajutrz.
Wobec zniszczenia linji kolejowej Florencja — Rzym miano udać się na północ linją nadmorską przez Arbetello i Pizę do Spezii, gdzie w hangarach marynarki wojennej znajdował się „Ptak Nadziei“.
Tam projektowano krótkie zatrzymanie się. Powracano do kraju drogą lądową, więc Wyhowski miał w Spezii dopilnować częściowego rozmontowania aeroplanu celem wysłania go najbliższym statkiem do Londynu.
Plan taki poddał Wyhowski, nie chcąc przed wyruszeniem w podróż podbiegunową narażać „Ptaka Nadziei“ na zużycie się.
W ostatniej chwili plan wyjazdu zmieniono o tyle, że postanowiono udać się do Spezii „Fiatem“, który ich przywiózł tutaj z Neapolu.
W przeddzień wyjazdu, o przedwieczornej godzinie do napawającego się w towarzystwie obu pań z tarasu hotelowego świetną panoramą „Wiecznego Miasta“ Wyhowskiego podszedł służący hotelowy, komunikując, że Ambasada Stanów Zjednoczonych prosi go do telefonu.
Po krótkiej chwili Wyhowski, ze śladami zdziwienia na twarzy, powrócił na taras, oznajmiając swym towarzyszkom, że pierwszy sekretarz Ambasady prosił go w imieniu swego zwierzchnika o przybycie do gmachu poselstwa, gdzie Jego Ekscelencja, ambasador James Whitney, pragnie pokonferować z nim w bardzo ważnej sprawie.
— Nie rozumiem, jaka to sprawa... nigdy nic mię nie łączyło ze Stanami Zjednoczonemi, a tembardziej z ich oficjalnymi reprezentantami! — mówił Jerzy, żegnając panie i zapowiadając swój rychły powrót.
— Jerzy! A jeśli to niespodziewane wezwanie dotyczy rozbitków z „Sunbury“? Może który z amerykańskich statków natrafił na ich ślad?
W oczach jej zamigotały tak wyraźnie iskry nadziei, że Wyhowski w pierwszej chwili uległ sugestji tych słów.
Lecz po głębszym namyśle odrzucił to przypuszczenie.
Zdaniem jego wątpliwem jest bardzo, aby chęć ambasadora rozmowy z nim dotyczyła w jakikolwiek sposób losu „Sunbury“ i jego pasażerów. Statki amerykańskie zupełnie nie pojawiają się na tej części oceanu Lodowatego. Prędzej rozmowa ta dotyczyć będzie „Ptaka Nadziei“. Bardzo możliwe, że rząd polecił ambasadorowi przeprowadzić sprawę licencji na wyrób tego typu samolotów dla marynarki wojennej.
— Dziwi mię tylko jedno! — zakończył swe słowa Wyhowski. — Oto, skąd Ambasada dowiedziała się o mym tutaj pobycie? W każdym bądź razie, tak, czy tak, nie będę zwlekał z powrotem.
— Oby ta konferencja nie trwała długo! Wiesz, jak niecierpliwie oczekiwać będę wiadomości! — niepokoiła się Amy.
Powrócił za godzinę. Twarz jego miała wyraz skupiony i poważny. Zaproponował paniom przejście do saloniku, łączącego pokoje pań.
— Przewidywania moje były trafne, gdyż dotyczą one „Ptaka Nadziei“, jakkolwiek kwestja finansowa nie ma tu bynajmniej miejsca — temi słowy rozpoczął sprawozdanie z pobytu swego w Ambasadzie.
Chodzi o rzecz następującą.
Za trzy tygodnie wyrusza z S. Francisko na półwysep Alaska wyprawa naukowa pod kierownictwem dr. Thomasa A. Jaggera, wiceprezesa Towarzystwa Geograficznego w Waszyngtonie.
Wyprawa ta, przeznaczona do badań trzęsień ziemi, poświęci swą uwagę łańcuchowi gór wulkanicznych na Alasce, znajdującemu się w okolicy góry Pawłowa oraz wulkanom w górach Pinnacie. Pozatem dr. Jagger ma zamiar zbadać wulkany wysp Aleuckich. Po dokonaniu tych zadań wyprawa uda się przez cieśninę Beringa na północne brzegi półwyspu Czukczów, na którym, według posiadanych przez Towarzystwo Geograficzne wiadomości, miały w ostatnich czasach potworzyć się nowe wulkany.
Rząd Stanów Zjednoczonych przywiązuje bardzo wielką wagę do wyników prac tej wyprawy i wyposaża ją we wszystkie środki, mogące ułatwić jej zadanie.
Dr. Jagger i jego towarzysze udają się do Alaski na szybkim krążowniku wojennym, zabierając ze sobą dwa hydroplany.
Rząd waszyngtoński, dowiedziawszy się o nadzwyczajnych zaletach „Ptaka Nadziei“, proponuje jego twórcy wzięcie udziału w wyprawie, podjętej w imię dobra ludzkości.
— Zgodziłeś się? — wyszeptała Amy, patrząc na niego z widocznym niepokojem.
— Pozostawiłem sobie czas do namysłu do godziny dziesiątej dzisiejszego wieczoru. Nie mogłem dać stanowczej odpowiedzi, nie porozumiawszy się uprzednio z tobą, kuzynko? — odparł poważnie.
Podniósł się i skierował ku drzwiom.
— Przyniosę od siebie mapę! Musimy natychmiast omówić tę sprawę szczegółowo! — rzucił, znikając za drzwiami.
Po chwili jasne światło wiszącej lampy zalewało swym blaskiem rozłożoną na stoliku mapę mórz podbiegunowych i trzy głowy pochylone nad nią.
Nie ulegało wątpliwości, że przyłączenie się „Ptaka Nadziei“ do ekspedycji doktora Jaggera znakomicie ułatwi poszukiwania, jakie projektowano przedsięwziąć celem natrafienia na ślad rozbitków z „Sunbury“.
Wiadomości ze „Stenkjäru“ najwyraźniej głosiły, że katastrofa dotknęła krążownik na zachód od wysp Nowo-Sybirskich. Musiała więc mieć miejsce w pobliżu tych ostatnich. Gdyby rozbicie nastąpiło w bardzo znacznej odległości od Nowo-Syberji, norweg użyłby określenia „na wysokości przylądka Czeluskin“, lub też „na wschód od archipelagu Ziemi Franciszka Józefa“.
Jest zatem pewnem, że katastrofa spotkała „Sunbury“ pomiędzy półwyspem Tajmir, a Nową-Syberją.
W takim razie, przyłączając się do wyprawy amerykańskiej, „Ptak Nadziei“ miał możność dostania się prawie do samych Nowo-Sybirskich wysp na krążowniku. Przeszukiwania wschodniej części Oceanu bezwątpienia będą łatwiejsze i owocniejsze, gdy się będzie miało w pobliżu taką podstawę operacyjną, jaką jest statek.
Najważniejszy szkopuł, o który się rozbija możliwość czynienia poszukiwań dłużej niż przez dni dziesięć, a mianowicie kwestja zapasu benzyny i smarów, odpada całkowicie, gdyż każdej chwili można uzupełniać zapasy na statku.
Pozatem należy przypuszczać, że doktór Jagger zainteresuje się kursującemi na pobrzeżach Syberji pogłoskami o powstaniu na Oceanie nowych lądów i będzie chciał sprawdzić ich wiarygodność przez uczynienie paru wycieczek więcej na północ. W tym wypadku sprawa poszukiwań lorda Edwarda przedstawia się jeszcze lepiej.
— Rozważając to wszystko, jestem zdania, że przyłączenie się nasze do ekspedycji amerykańskiej w niczem nie zaszkodzi naszemu celowi, a, przeciwnie, w bardzo wysokim stopniu dopomoże — zakonkludował Wyhowski, rozpatrzywszy drobiazgowo wszystkie za i przeciw projektu.
Amy nie miała również nic przeciwko jego wywodom. Zresztą, ufała mu całkowicie.
— Więc w takim razie zawiadamiam ambasadora Whitneya o zapadłem postanowieniu! — rzekł Jerzy, kładąc dłoń na słuchawce aparatu telefonicznego.
Amy skinęła głową.
Rozmowa trwała dość długo. Wyhowski musiał poczynić pewne zastrzeżenia co do uczestniczenia w wyprawie Amy, jak również zastrzegł sobie prawo czynienia na własną rękę dłuższych wycieczek na Oceanie.
Ambasador, dowiedziawszy się o celu projektowanej wyprawy „Ptaka Nadziei“, zgodził się na wszystko bez wahania, zapowiadając, że dzisiaj jeszcze pchnie radjodepeszę do Waszyngtonu z wiadomością o decyzji Wyhowskiego.
Wreszcie omówiono kwestję przewiezienia aparatu do Nev-Jorku.
Za dwa dni odchodził z Genui do Nev-Jorku pośpieszny statek pasażerski „Principessa Mafalda“. Statkiem tym powinien wyjechać Wyhowski i jego aparat, jeśli chce zdążyć na czas do San-Francisco.
Na zakończenie rozmowy ambasador w imieniem swego rządu i doktora Jaggera wyraził lotnikowi podziękowanie, nadmieniwszy, że znając dobrze ofiarność polską, był zupełnie pewien decyzji Wyhowskiego.
— Musimy wyruszyć dzisiaj na noc kurjerem do Spezii, a stamtąd na „Ptaku“ do Genui! Rozmontowanie aparatu i załadowanie go wymaga dość długich godzin! — zadecydował Wyhowski, powstając.
Amy dzwonkiem przyzwała pokojówkę hotelową.
Pani Athow przerażonem spojrzeniem wodziła od jednego do drugiego.
— A ja? — wyjąkała wreszcie.
Amy przytuliła policzek do jej twarzy.
— Musimy się rozstać, Daisy! — szepnęła, całując ją.
Ta poczęła mrugać raz po raz powiekami.
— Niechaj pani jedzie z nami! — rzucił wesoło Wyhowski. — Los nas sprzągł, więc trzymajmy się razem aż do końca!
Pani Athow poczęła cicho płakać, skłoniwszy głowę na ramię Amy.
— Trudno, kochanie moje! — perswadowała ta ostatnia. — Czy wcześniej, czy później, musielibyśmy się rozstać! Mogłaś się już oddawna oswoić z tą myślą. Trudno... przecież nie zechcesz nam towarzyszyć!
— Jadę z wami! — szepnęła, tłumiąc łkanie.
— Doprawdy? — zakrzyknął zdumiony Wyhowski.
Otarła łzy i spojrzała nań poważnie.
— Przed chwilą twierdził pan, że los sprzągł mnie z wami!
— Tak... ale to jest podróż, z której się wraca, albo i... nie wraca — odrzekł tym samym tonem.
Wzruszyła ramionami.
— Bezwątpienia, że to szaleństwo! Zresztą, twierdzę tak nie pierwszy raz. Lecz cóż ja tu będę robiła sama? Swojej rodziny nie mam zupełnie... rodzina Reginalda jest mi obojętną. Jedna tylko Amy mi pozostała! Żadnej innej życzliwej duszy...
— Jakto! A ja? — oburzył się szczerze.
— Tak... i pan! — zgodziła się z jego słowami.
— Daisy, namyśl się dobrze! To nie jest błaha sprawa! — prosiła Amy.
Pani Athow objęła ją ramieniem, podając jednocześnie drugą rękę Wyhowskiemu.
— Los nas sprzągł razem... słyszałaś przecie! Jadę z wami!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.