Na pograniczu obcych światów/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na pograniczu obcych światów |
Rozdział | XV. |
Wydawca | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Miriam |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz jęły kupić się, po zchodzie słońca ciężkie chmury ze wszystkich stron nieboskłonu. Ciemne zarysy gór zdawały się również wielkiemi chmurami, cały sklep niebios zasępił się, i tu i ówdzie tylko drobna gwiazdka niepewnie migotała w szerokiej rozpadlinie obłoków. Na dworze było duszno; od czasu do czasu jeno pojedyncze wiatru podmuchy wstrząsały nagle i gwałtownie drzew ulistwieniem, przeciągały z gwizdem i łopotem koło domu i milkły znowu równie nagle, jak się były zerwały. W niemem oczekiwaniu siedziałem u okna, wyglądając zjawienia się jaśniejącej postaci, oraz związanych z nią — czułem to — dalszych swych losów. Napróżno oglądałem się dokoła. Nie było śladu znanej mi jaśni ani w bibliotece, ani na dworze, w mrocznem powietrzu wieczornem. Nagle dziwny, niezwykły, widziadlany wiew zaigrał mi we włosach, niby tchnienie mrożące; — teraz wiedziałem napewno, że zjawisko jest gdzieś w pobliżu.
— Tyś tu, a ja cię nie widzę! — zawołałem, wodząc okiem z większem jeszcze utęsknieniem to po pokoju, to za oknem po okolicy i ciemnym nieboskłonie. Między chmurami świeciła wielka, biaława gwiazda, której nigdy przedtem nie widziałem. — Toś ty, zjawie mój? — szepnąłem. — Czułem, żeś w pobliżu! Niepojęta, różnokształtna, jakież masz imię?
— Zwij mnie Chiomarą! — zaszeleścił słaby wietrzyk.
— Chiomara? — Jest to imię, które było mojem, gdy żyłam na ziemi, córa druidów, nędzna, nieszczęśliwa!
— Potężnie przejmujesz mi duszę, Chiomaro! Tyś córa druidów? Tyś nieszczęśliwa?
— Byłam córą ludu bohaterów mocnych, córą Keltów, którzy zaginęli, podobnie jak święte dąbrowy, w których cieniu mieszkali. Umilkły srebrne harfy bardów, w niepamięć poszły śpiewy przypominające sławę potężnych owych mężów, którzy ani bogów swych, ani morza, ani gromów się nie lękali, którzy przeciw nawałnicom ze śmiechem szerokie nadstawiali pawęże, wyzywając pioruny, aby w nie raził! Zawiał, zasypał czas ślady ich nóg... Utkwij spojrzenie na tem. co gwiazdą ci się zdaje, i słuchaj pieśni, którą bardowie śpiewali o mnie i o mych losach. Poznaj z pieśni dawno przebrzmiałej smutne dzieje mego żywota na ziemi...
Szelest wietrzyka umilkł. Utkwiłem wzrok w słabo-migotliwym blasku białawej gwiazdy — i wkrótce zdało mi się, że srebrny zmrok, spływający z niej, otacza mnie dokoła. Okolica znikła mi z oczu, i zdało mi się, że słyszę poszum dąbrów potężnych. Z szumem tym mieszały się jak gdyby strunne dźwięki, a smutny głos, głos Chiomary, śpiewał pieśń barbarzyńską, przeciągłą, jednostajną, jak łoskoty potoku. Treść jej podać bardzo nie łatwo; rozumiałem pieśń, jak rozumiemy melodyę bez słów, i pamiętam dziwny ten śpiew tylko tak, jak pamiętamy pierzchły sen, którego wizye jeszcze przed wnętrznem naszem okiem wyraziście falują, ale materyalnem słowem z wielką trudnością zobrazować się dają. Spróbuję jednak oddać, według możności wszystko, co w wyroczny ten wieczór słyszałem, lub raczej czułem. Śpiew Chiomary brzmiał tedy mniej więcej tak:
„O ogrodzie bohatera Maelguna, jakiż pusty jesteś! Gdzie sława twoja? Gdzie godownicy, napełniający śmiechem i śpiewem twe sale? Biada! pochodnie gorejące przy godach Maelguna roznieciły stosy płomienne dla bohatera i jego gości! Popiół ich leci przez zwichrzone powietrze nad martwą równiną! O ogrodzie bohatera Maelguna, jakiżeś pusty! Nie pozostało z komnat twych nic, prócz wychłodłych kamieni wygasłego ogniska, pośród bujnej gęstwy traw i bodiaków! Stropem twym są czarne niebiosa nocne bez gwiazd, a przerażająca cisza śmierci mieszka w zwaliskach twych! Promień słoneczny pada na zczerniałe mury twych ruin, ty uśmiechasz się, ale uśmiech ten jest gorzki i posępny, rozdziera serce i budzi smutek, jak dziki ryhot wzburzonego morza, gdy w okrutnej igraszce korabie swe o skaliska miażdży wybrzeżne...
O Maelgunie, bohaterze potężny! Ilekroć zabrzmi żałobny śpiew o twej śmierci, ilekroć zabrzmi pieśń o srogiej zemście pięknej Chiomary, zawsze zapłacze twój lud, zasmucą się lica drzew, westchnie żałośnie każdy junak dobry!
Cudną jak wiosna była Chiomara, ale pomsta jej buchnęła zgubnie, jak pożar na pustej górze w suchym gąszczu powitały, który płomienne swe fale na ciche bory i na złote na równinach rozlewa pola. Chiomara twoją była kapłanką, biała bogini, wielebna Korydweno! Chwała tobie, sława tobie, władczyni świętej nocy, z której powstał świat! Tyś córą boga najwyższego, boga Esa groźnego, tyś dostojna, tyś święta — chwała tobie! Dziewięć dziew czystych poświęcono służbie twojej, w usta ich kładziesz swe wieszczby, ręce ich spełniają twoje cuda! Pośród wściekłych fal bezbrzeżnego morza, na wyspie granitowej jest ich siedziba, jest świątynia twoja. Chiomara, córa druidów jest jedną z nich — Chiomara złotowłosa, jasnooka, cudna jak wiosna!..
Czarną chmurą osłania krwawy miesiąc gorejącą twarz swoją. Rozszalała wichura zbrużdża głęboko wszystkochłonące morze. Biała piana fal tryska w górę aż ku szczytowi tajemniczej wyspy. Hej! cóż to kołysze się niby listek zerwany, na ciemnych wód toniach? To łódź! Potężną ramion siłą wiedzie ją Sinat przez burzę, przez morze. Nie drga mu serce trwogą nikczemną. Ramię jego silne, jak oszczep zwycięzkiego bohatera, ale w piersi jego się kryje słodki śpiewu dar. Cóż Sinatowi miecz, cóż oszczep, cóż rumak wojenny? On syn bardów miłujących słoneczne gajów tęsknoty i wielką mowę głębokiego borów milczenia. Czego szuka tu Sinat śród w alki żywiołów? Podniósł głowę do góry, oko jego patrzy na krwawe ognie na wyspie, których ulewy zgasić nie mogą. Czarne cienie wieszczek przesuwają się tajemniczo dookoła płonących stosów. Włosy ich wieją śród pomroki nocnej, ręce ich rozmachują przy blasku gromów pochodniami smolnemi, a wykrzyki tłumione odpowiadają na grzmotów rozhuki. Pod osłoną nocy wystąpi Sinat na brzeg pustynny. Krok jego lekki jak skok jelenia na omszonej lasów ziemi, a dumny, jako krok rumaka, spinającego się pod ciężarem bohatera zwycięzcy. Wkroczy Sinat w koło wieszczek. Na głosu jego dźwięk, powstrzyma się obrzędny ich tan. Staną nieruchome, jak głazy, które druidów ręka pod cieniem świętych dębów bogom na cześć kładzie. A Sinat głosem woła srebrnodźwięcznym: „Na święte imię wielkiej bogini, potrzykroć świętej Korydweny, wy, jej kapłanki, wieszczby świętej mi nie odmówcie!“ I padłszy na twarz przed piękną Chiomarą, chwyta się ręką czarnych jej zasłon, zasłon gęstych, ja k mgła nocy zimowej. Nieporuszona stoi cudna Chiomara, ale drużki jej powłóczystym odchodzą krokiem, rozmachując krwawem światłem ponad głowami, a ponury ich śpiew, jak skrzek ptaków drapieżnych, w nocnej świszczy pomroce. W piersi twardej skały dziesięć grot wyrytych zieje, tam nikną drużki cudnej Chiomary. Sinat wznosi ręce w górę — i fala dźwięków z ust mu płynie.
— O dziewo, Korydwenie poświęcona — woła, wijąc się u nóg kapłanki — popatrz na mnie litośnie! Na owe gwiazdy niebieskie, które teraz czerń chmur zakryła, na lazur niebokręgu, który po skończonej burzy znowu z uśmiechem w gładkiej toni morskiej przeglądać się będzie, na święte blaski słoneczne, na bogów jasnych, na biesów mieszkających w pomroce ziejącej otchłani, nakłoń ucha mej prośbie. Wysłuchaj mnie — miażdżącej, męki mej straszliwe poznaj brzemię... Był ranek rosisty, woniami dyszący, w dobie kwietnej wiosny. Z różanych chmurek wschodziło słońce. Odpoczywałem nad brzegiem świętego druidom źródełka. Jasne jego wody toczą się pluszcząc z siwych głazu złomów na miękkie mchy leśne. Dziesięć świętych dębów otacza je i sklepi szmerną strzechę nad płynącem chłodnej wody srebrem. Przez cześć dla poświętnej fali odstępują drzewa daleko od koryta, które ku dalekiej równinie pluskający ponik w trawie sobie wyżłobił. Wzdłuż krę tego biegu jego leci wzrok mój w dal. Oto śród gałęzi błysł mi nagle wóz. Po bujnej trawie chwiejnie się wlecze. Dwa śnieżnobiałe tury są jego sprzężajem. W szacie fałdzistej stoi starzec na wozie, kierując krokiem turów. Broda, jak mleko, spływu, mu do pasa, głowę latorośl wieńczy mu dębowa. Ku niemu wznosi twarz dziewa gwiezdnej krasy. Nad głowią jej, niby połyskliwy kłąb śniegu, stado młodych ulata ptasząt, a łagodny szczebiot ich pieśni serce w piersiach rozgrzewa...
Hej! oto stanął wóz pośród kwietnej trawy, i modre kwiecia dzwonki chylą się przed krokami cudnej dziewy, która zeskoczywszy z wozu, do mojej zbliża się kryjówki. Potężny pień przed jej błękitnemi zasłania mnie oczyma. Stoi dziewa cicho i, jak słońce, w gładkiej przegląda się toni. Złote włosy liśćmi sobie przeplata dębowymi, złotym je z gałęzi zdejmując sierpem, którym córy druidów święte w dąbrowach obierają jemioły. Zielone cienie i złote słońca błyski całują w zawody łabędzią jej szyję i cudnie kształtne ramiona, złotymi zdobne naramiennikami, a jasne rosy kapią, niby radosne łzy drzew poświętnych, na falistą jaśń rozpuszczonych jej włosów. Teraz przechyla rozkoszne ciało nad okrajem źródełka i zbiera jasną wodę w święcone naczynie. Wzrok mój tkwi, jak zaczarowany na cudnej jej krasie, nurza się w błękitach jej oka — i stoję nieruchomo, jak pień drzewa, który mnie zasłania. Pierś moja wzdyma się, i głębokie westchnienie rozrywa niemotę mych ust. Mocną ręką łamię krzewy, ujmujące w pieszczotliwe objęcia omszony pień dębu, i wynurzam się z gęstwy przed dziewą strwożoną. I ona patrzy na mnie niemo, bez ruchu! Spuszcza oczy. Obłok purpurowy leci jej przez twarz...
Wtem rozbrzmiewa wołanie starca: „Chiomaro! Chiomaro!” A lasy naokół wielkim odpowiadają chórem: „Chiomaro! Chiomaro!“ — a ranny wietrzyk, doumierając w dali na równinie, szepcze raz jeszcze: „Chiomaro!“ Jak łania, odpoczywająca w drzew cienistych gęstwinie, zrywa się na okrzyk łowca i na psów szczek morderczy, tak porwała się przerażona Chiomara — i miga już oto, niby widmo czarowne, między drzewami... Starzec ubodzie białe tury, i znika wóz, a na nim Chiomara... Patrz, kapłanko, oko moje śmiało się zawsze, jako niebo wiosenne, a teraz od długiego zczerwieniało płaczu. Serce me było spokojne, niby lśniąca toń jeziora, w której przegląda się wieczornica, było szczęsne, jak o barwna łąka letnia, na której kwiaty się rodzą...
Ale odkąd ukazała się Chiomara, niby sen, który w nocy powstaje, a rano znika, stało się serce moje morzem rozszalałem, n a które noc i burza się walą, stało się jako martwa równina, obrócona w pustynię potężnem słowem czarodzieja. Pieśni moje umilkły, jak ptaki o jesieni. Powiesiłem srebrną harfę w ojców domu jako martwą, zdjąłem wieniec brzozowy, którym uwieńczono mnie na zapasach pieśniarskich... Szukałem śladów znikłej Chiomary... Lato zgasło na łęgach, śnieg zawiał lasy i odarł drzewa z wieńców wiosennych, dęby otuliły się w zawoje mgieł w niemym smutku... I znowu powróciła wiosna z gwiazdami i kwiatami, ale smętne me oczy nie ujrzały Chiomary! Nie pragnę wieszczb Korydweny-bogini, z ust twych dziewo kapłanko! Pragnę słowa twego własnego, niechaj rozdźwięczy się głos twój, o ty, moje zbawienie, niby gędźba przesłodka! Wiem, co czarne twoje kryją zasłony, jest to twarz mej Chiomary. Ulituj się nade mną! A jeżeli serce twe jest jako skała twarde, zwołaj swe drużki! Śmierć śmiałkowi, który w świątyni Korydweny błaga o miłość jej kapłankę. Tak, chcę śmierci! Cóż mi życie bez ciebie, ty, biała gołębico, uwięziona w mrocznem smutku domostwie?
Czarne zasłony opadają z jej głowy — i w mroku wybłyska Chiomary blada twarz. Oczy jej rozbudzają się jakby ze snu. Jasne łzy drżą i świecą na długich rzęsach. Lice jej pełne jest tajemnego świtu, jako niebo letnie w chwili, gdy śród cisz nocnych ziemia mie, a złoty uśmiech bogów na gwiezdnych połyska wyżynach.
— O, uchodź, Sinacie! — szepcze, chyląc głowę. — Mocniejsze nad nakaz bogini są twoje słowa. Siła czarotwórcza, święty dar Korydweny, opuszcza mnie, jestem słaba, jak dziecię. Uchodź, strzeż się pomsty drużek mych! Duch mój towarzyszyć ci będzie. Gdy żale sierocej usłyszysz gołębicy, wiedz, że głos to mój! Gdy wiatr zakwili w trawach na równinie, lub w drzew leśnem zacieniu, wiedz, że moje to są westchnienia. Biada, biada, Sinacie! Padnę w ofierze potrzykroć groźnej Korydwenie! Ale ty — uchodź!..
Domówiła — i znika w ciemnościach jaskini.
Przez dziewięć nocy brzmi głos Sinata śród jęku fal i wichur burzliwych, a gdy po raz dziesiąty noc z bezbrzeża niebios po złotych światła zstępuje śladach, nie zostaje zawodzenie pieśniarza bez echa. Odrzuciła Chiomara czarne zasłony Korydweny i biała, jako łabędź spływa ze skalisk w dół, śród ciemnej nocy. Radośnie zakrzyknął Sinat. Łódź jego ryje sobie drogę przez fale oporne. Na pewnym brzegu staje teraz jego noga — i kroki zbiegów osłania niebawem lasów cień...
Cóż to za jasne dźwięki w porannem rozdzwoniły się powietrzu? Jakież to błyski stali migocą w lesie pod świty zórz porannych? Mocny witeź Maelgun siedzi na omszonym głazie pod buku potężnego cieniem. Przyjaciele jego kołem stoją, a jego woje taniec mieczów tańczą. Nogi ich zawrotnym zwijają się wirem, miecze, jak płomienie połyskują w słońcu, spiżowe łańcuchy, naszyjniki złote, jako lśniące węże w skocznym świecą locie. Maelgun głową dumnie kiwa. Włosy jego wieją, jak chwosty gwiazd grzywiastych, jak letni obłok, pierś jego bieleje. Wspiera silne ramię o tarcz lazurową, srebrem świeci mu pochwa ogromnego miecza. Maelgun jest pawężą dla swojego ludu, dla wrogów swoich zgubą niezawodną...
Czemu błyskawicą zerwał się Maelgun z omszonego głazu? Gdzie u tkwił orle oczy? Spostrzegł gołębicę białą, Chiomarę. Trwożnie chwyta się Chiomara ręki pieśniarza, krok jej więźnie, serce kona z lęku. Maelgun strzałą śród zarośli mknie, jako jastrząb z chmur na kuropatwę rzuca się, chcąc dziewę porwać drżącą. Jako gdy wicher od zachodu wieje, a wichr drugi nadleci od wschodu, i na równi nieprzejrzanej nadaremnie pasują się z sobą, drzew moc miażdżąc, mącąc modrość niebios mroczną piasku i kurzawy chmurą, tak Maelgun z pieśniarzem Sinatem o zlęknioną pasują się dziewę. Woła bogów na pomoc jej płacz, lasy wokół jękiem jej wtórują...
W rozdeptaną trawę pada pieśniarz Sinat, ręce jego wiąże rzemień tęgi, harfa srebrna roztrzaskana w pół, roztargany wian z brzozowych liści. Jęk Chiomary las napełnia cały, przerażone ptactwo trzepocze się w gąszczach.
Potężnem ramieniem chwyta Maelgun dziewę, na bystrego rumaka przed siebie ją sadza, błyskawicą, wichrem przez las gna, przez równinę, jak meteor cudny lecz złowróżbny, pierzcha niewstrzymanie. Jak rój bladych gwiazd za nim wojownicy śpieszą. Daleka droga Maelguna. Noc chyli czarne skrzydła nad znużoną ziemią, nowa zorza powstaje z marszczących się fal sennego jeszcze morza, a dotąd niemasz kresu jego drogi. Dopiero gdy wieczór znowu ognistem kwieciem zachodnie stroi niebo, bielą wybłyska przed nimi na wzgórzu gród warowny, siedziba Maelguna. U stóp wzgórza, niby stado bydła n a zielonej trawie, chatyn wieś okrągłych stoi. Z każdej strzechy słup modrego wywija się dymu, w słońcu jakby złoty. Na chat progach mężowie przed wodzem się chylą, kobiety wołają: „Zdrowyś, panie!“
Wjeżdża Maelgun pod ojców strzechę. Dwa tury, białe bez zmazy, których karki nigdy jeszcze jarzma nie niosły, w ofierze bogom teraz padną. Wielka sala rozbrzmiewa godowników śmiechem. Piją wokół stołu z cudnokształtnych rogów. Radość błyska wszystkim z oczu, jak gdyby szczęście stałą siedzibę między nimi miało, a przecież zaguba śmiercionośnym już się zbliża krokiem...
Skinie Maelgun — i bardów orszak przez szerokie wchodzi podwoje. Zabrzmiały harfy, śpiewy falą płyną. Śpiewają o bogach, o białej Korydwenie, o Belenie, bogu złotowłosym królu słońca, który dzielność w mężów serca wlewa, pod którego mocą złote z ziemi zbóż w zrastają łany, który daje ziołom, leczącym choroby, z mchu kiełkować w cichym cieniu drzew. On olbrzymów buntowniczych zmógł, on zwyciężył ciemność śmiercionośną, książę bardów, władca nad wodami! Pług jego ze słonecznych ukowan promieni, tęcza niebios jak pas kwietny przepasuje bogu ciało, poświętna jałowica krok w krok za nią idzie. Mile chwalba mężów głaszcze bardów uszy. Śpiewają znów. A śpiew ich opowiada teraz o wyspach ptaków, kędy niebotyczne drzewa w wieczystej stoją zieloności, gniazda świętych skrzydlaczy niosąc na gałęziach. Ptaków tych skrzydła lazurem, purpurą, szafranem się mienią, król ich ma głowę złotą, w skrzydłach srebrne pierze. Śpiewny szczebiot tych ptaków jest, jako śpiew niebios, a do wtóru im z morza dziewy kwilą białe, które tu w samotności, zdala od swej ziemi, wygnanki na tej wyspie, beznadziejnie płaczą... — Tak bardowie. A godownicy z chwalbą głowami kiwają, a miód i wino płyną potokami, czarują ducha, myśli porywają w lot. Niema śród wszystkich siedzi Chiomara. W złotem tkane odzieli ją szaty; ręce, nogi, szyję złotem ozdobili. Siedzi niema, pogrążona w żalu. Teraz ją dziewy do komnaty Maelguna wiodą. Zawój oblubienicy słodką wonią dysze, ze złotych włosów balsam wonny dżdży. Jasność pochodni blasków tysiącami skrzy się w złotych klejnotach na piersi łabędziej, ale źrenice dziewy — chmurne, martwe. Chorowody dziew milkną, cicho w krąg w komnacie, Chiomara sama stoi, o słup swadziebnej wsparta sali. Oto wchodzi Maelgun. Wyciąga ręce do dziewy, w oku jego słodka tkliwość płonie.
— Mój Sinat! — woła dziewa. — Gdzie mój Sinat?
Jak użarty przez żmiję, rzuca się ku niej Maelgun. Ramiona jego oplatają ciało dziewy wokół. Lecz ona pewną ręką słupa wciąż się trzyma.
— Słyszysz, co rozkazuję? — szepczą jej usta. — Jeżeli życie moje sercu twemu drogie, odpowiadaj: chcę wiedzieć, gdzie mój Sinat? Jeżeli będziesz milczał, roztrzaskam wnet głowę o twardy ten słup i trupem na swadziebne łoże twoje padnę. Gdzie Sinat?
Maelgun długo milczy, czoło jego chmura kryje. Westchnie wreszcie i tak rzecze:
— Głęboko w podziemiu, pod naszą komnatą, na twardej skale drzemie Sinat twój. Umrze, jeżeli moją nie będziesz.
A dziewa na to smutnym głosem:
— Jestem twoja, byle on żył.
Chwyta Chiomara złotą czaszę, pełną wina.
— Chwała ci, bogini potężna, biała Korydweno! — woła. — A ty pozdrowion bądź, małżonku mój, Maelgunie.
Wylała nieco wina na podłogę, i klęcząc, podaje bohaterowi złotą czarę. Duszkiem wypróżnił Maelgun puhar swadziebny. Odrzuci naczynie — i do Chiomary się zbliża. Wtem zatrzęsły mu się nogi. Usta mu bledną, oczy w dołach gasną, i bohater pada na ziemię jak kamień.
Strasznym śmiechem zawyje, jak wilk, Chiomara.
— Jad wypiłeś! — woła. — Na łożu twojem w objęciach spocznę Sinata, a trupa twego wyrzucę psom! Twój lud nie przyjdzie ci z pomocą, dolałam do miodów czarnego ziół soku, daleko ztąd będę z kochankiem swym, zanim woje twoi żelazny przemogą sen! Nie bezkarnie zelżyłeś Chiomarę!
Bez słowa wije się Maelgun w mękach konania, u stóp łoża swadziebnego. Chiomara długiem spieszy przejściem; w łono ziemi wilgotne wiodą schody, cienie pierzchają przed płomieniem pochodni, iskry lecą w mroki ciemnych zakątów. Drżąca ręka dziewy otwiera ciężkie drzwi — wykrzyk rozpaczy pod mrocznem zabrzmiał sklepieniem, Maelgun skłamał, więzienie próżne stoi! Chiomara tłucze białem czołem w skałę, rozpacznie rwie sobie włosy z głowy. Jak lwica pędzi z powrotem do swadziebnej sali, kędy Maelgun martwy u stóp łoża leży. Noga jej srogo głowę umarłego razi. „Skłamałeś!“ — woła, i ręką chwyta go za włosy. Próżno wszakże nóż w stężałe wbija piersi; jako skała, niemy leży Maelgun. Cicho stoi Chiomara. Tak drzewo, w przedburznej, dusznej chwili, gałęzie ku ziemi smutnie zwiesza, czekając, aż wicher z górskich gniazd w objęcia je chwyci, a chmury — gromów pożar zrodzą i ciężkie ulew potoki. Serce jej drga w szponach rozpaczy, w głowie ciemność się rozgościła. Myśli wszystkie gasną jej w duszy. Tak ciemność za włada w tajemną oną noc listopadową, gdy druidzi z zasłonionemi twarzami poświętny ogień wieczny gaszą, a potem powoli, na znak dany, ognisko po ognisku w całej gminie w mroźny mrok się otula, aż wreszcie noc straszna, rodzicielka światła, całą ziemię w moc swoją bierze. Ale nagle — jako tejże nocy święty ogień na górze czcigodnej znowu wystrzela, obraz żywota nowego — tak strzeliła myśl w opustoszałej głowie dziewy. Wlecze zwłoki Maelguna przed dom, do ogona rumaka je wiąże. Potem wraca do sali swadziebnej, dziko rzuca gorejącą na łoże pochodnię. Ogień bucha. Nie zwlekając chwili, na rumaka siada Chiomara i noc całą bez spoczynku gna. Nieszczęsnego małżonka w prochu z sobą wlecze. Włosy jej złote wieją z wiatrem, drzew gałęzie pierś smagają nagą, śmiech jej straszny płoszy ciągle konia. Na pagórku za lasem się wstrzyma. Obejrzy się w krainę za sobą. Niebo gore krwawo jak śpiż rozpalona, gwiazdy srebrne bledną jakby w przerażeniu. Płomienie ze swadziebnej Maelguna łożnicy liżą czarne dymów słupy; skier ulewa, barwna jako tęcza, świetna jak kamieni drogich grad, potokami spada na chatyny ciche; pożar jak jezioro szerzy się ogniste, każda chatka ogniową jest falą; wzwyż ku niebu rwie się, wzbija płomień, niby pyszny, zwycięzki, olbrzymi, smagający stropy niebios, język. Walące się domów mury grzebią w gruzach i dymie rodziny, które dotąd osłaniały przed wichrem i dżdżem, niby skrzydła samicy swe pisklęta chroniącej młodziuchne. Krzyk, jęk wojów, rozbudzonych z żelaznego snu po zatrutym ziół sokami miodzie, falą nocne rozbija milczenie. Chiomara tylko pięści wznosi, z ust jej klątwy padają tajemne. Pędzi dalej, dalej, dalej. Krew się leje z poszarpanych Maelguna członków, pohańbiony jego włos krwawe ściera ślady własnej krwi na głazach... Zmiłowania nie zna serce srogiej Chiomary... Martwa równia pod miesiącem wielkim, krwawym, drzemie, wiry pyłów błądzą po niej, niby niegrzebanych bohaterów dusze, wokół wycie zwierza pobrzmiewa dzikiego, z łona skalisk, sterczących śród piasku, wypłoszone leci nocne ptactwo, a w podziemia pomiędzy głazami, wzwyż ku miesiącowi, słupem czarny dym się wali. To potężnej czarownicy gniazdo. Nigdy ona słonecznej nie widzi światłości; w głębiach ziemi skryta, drgań tajemnych serca świata słucha, słucha głuchych a proroczych wieści, które z bezdni niezgłębionej płyną. Bez bojaźni stoi Chiomara przed straszliwym czarownicy zjawem. Białą ręką pociągnie bez drżenia za jej długiej, czarnej szaty fałdy.
— Wiem, żeś potężna ja k bogowie sami! — wielkim głosem woła Chiomara. — Twoja wola panią jest żywiołów, po królewsku rozkazujesz gwiazdom, twego słowa słuchać musi księżyc, jeśli zechcesz, z niebios tła go stargniesz, i krwią brocząc zwali się na ziemię. Na twe słowo ziemia padłych wyda bohaterów popiół, na twój rozkaz próchno nieboszczyków z mogił odwiecznych do stóp twych popełznie, na twe skinienie nocny wiatr, w szczelinach czaszek zetlałych gwiżdżący, słowa w nich ludzkiej stworzy mowy. Na ciemności, przez ciebie władające, na los, który wszystko chłonie, na moc ową, co światu panuje, zaklinam cię, ciebie i twą wiedzę — niech ten nędznik martwy odpowiedź mi da!
Zmilka Chiomara, zrywa z pośpiechem z łabędziej szyi klejnoty iskrzące, z ramion i nóg złote kręgi, naramienniki, zapinki, pierścienie — wszystko pod nogi rzuca czarownicy.
— W ofierze ciemnym daję to bogom! — woła — Złoto daję, zgubny ludziom dar, i krew daję, krew, którą przelałam, krew, którą oni piją radzi. Zło i pomstę spełniłam! To i tobie, i twym bogom miłe.
Powstaje powoli wieszczka potężna, jedną ręką bierze Maelguna, rzuca martwe ciało potężnego niegdyś bohatera na stos zgotowany. Głęboko się bogom zgubonośnym skłoni, potem czarodziejską pocznie, grozy pełną pieśń. Brzmi to jak wycie wilków, gdy w noc zimową, głodem udręczone, szaleją w lasach, na postrach ludziom; jak skrzek nocnego brzmi to ptactwa, gdy się pod niebem bezmiesięcznem żali; brzmi to jak grom, gdy pnie drzew rozdziera, jak rzeki łoskot, kiedy zrywa brzegi. Tak śpiew jej zaklęć grozy pełnych grzmi. Jednocześnie truciznami twarz Maelguna kropi, jadowitym wężem białe mu smaga piersi, na pohańbioną głowę skry sypie czerwone. Zwolna trup podnosi się na stosie, oczy mu w dołach świecą, jak o błyskawice, włos się jeży, usta drgają, z gardła straszne wybiega rzężenie.
— Gdzie mój Sinat? — woła Chiomara.
Nieboszczyk głuchym odpowiada głosem:
— Biada mi! Za czarną moją zdradę, słodki dar żywota na wieki mi wzięto! Biada mi, żem słów miodowych tkliwego dziewczęcia kiedykolwiek słuchał; jeszczebym się szczęśliwie słońcem cieszył, a tak oto ciemność mym udziałem! Zdradne, podłe jest to plemię bardów. Krasę twą opiewał, Chiomaro, rozpłomienił namiętność w mem sercu, żądzę dziką wzbudził w dzikiej mojej duszy. We dnie, w nocy, wciąż pragnąłem ciebie. Sinat był mi druhem, pobratymem. Przysięgał mi to po tysiąc razy, że — mnie gwoli — morze, ogień zmoże, że i samą gotów ponieść śmierć! Widząc moją tęsknotę za tobą, ze śmiechem mi przyobiecał Sinat, że cię wyrwie, choćby z bogów mocy, że twe słodkie ciało na mem sercu złoży, że na twych piersiach tęskność swą ukoję! Ślub swój spełnił. Kłamał ci swą miłość, z bogów mocy wyrwał cię, jak przyrzekł, i do kryjówki przywiódł śród lasów, gdzie z podwójną czekałem cię tęsknotą. Bój o ciebie prostem był udaniem. Złotą harfę wziął w nagrodę za cię, lśniącobiałych pognał stado wołów.
Stoi Chiomara, jako burza mroczna, piersi jej wzdymają się, jak morze.
— A gdzie Sinat? — woła głosem gromu, paznogciami pierś łabędzią szarpiąc.
— Daj już memu ciału spocząć! — jęczy zewłok Maelguna na stosie.
— Gdzie jest zdrajca Sinat? — ryczy Chiomara, jak gdyby jałowica przed bogów ołtarzem ostrze stali w białem czuje ciele.
— W cichym śnie pogrążony, drzemie u źródełka, gdzie raz pierwszy cię ujrzał — szepcze Maelgun.
Ciało jego ciężko na stos pada. Czarownica ogień w suche drzewo rzuca...
Strzałą leci Chiomara przez pieczarę, płoszy dziko rumaka bohatera Maelguna, rumaka długą znużonego drogą. Rozmachuje Chiomara nagim mieczem, mieczem bohatera Maelguna, grotem jego do krwi bodzie konia, leci, leci, dalej, dalej, dalej...
Gwiazdy bledną w rannym brzasku, zorze w modrej śmieją się wyżynie. Zeskoczyła Chiomara z konia, spiesznym krokiem po mchu miękkim idzie, znalazła młodziana w śnie pogrążonego, uśmiech mu igra na czerwonych ustach.
Słodko drzemie pieśniarz Sinat. Białe mu piersi rosa kąpie; złote, długie włosy, pośród kwiecia i zielonej trawy, jak strumyki światła błądzą, z rannym igrając wietrzykiem. Stare dęby śpiew mu szumią cichy, biały motyl na czole mu usiadł. Hej, młodzianie, uśmiechasz się słodko? Biada ci! Śmierć gorzka już się zbliża, już nie ujrzysz złotych słońca blasków, oniemieje ptaków śpiew dla twego ucha!..
Chiomara u głowy mu stoi, obie jej ręce ciężki miecz trzymają.
— Zgiń, rabie podły! — woła Chiomara i ostrze w piersi nurza mu głęboko.
Jęknął młodzian, piersi mu się wzdęły, palce w ziemię wryły się głęboko, oczy mu gasną, lice jak śmierć blade, krew ciemno barwi kwietne trawy letnie. I znów mignął miecz w powietrzu rannem, niby gromu śmiercionośny błysk, i odcięła jednym ciosem Chiomara wdzięczną głowę młodziana od martwych już zwłok...
W niemym żalu siedzą kapłanki Korydweny w mroku nocnym, u ognia krwawego nad swą drużką kwilą. Nagle śród ich koła staje Chiomara, obraz śmierci, blada, jako kamień, nawpół naga, z rozpuszczonym, roztarganym włosem... Z szat i włosów, niby dyamenty i perły, morskiej wody ociekają krople...
— Oto jestem! — woła Chiomara — oto pohańbioną macie Korydweny kapłankę, pohańbioną z własnej winy, z pełnej woli! Pomsta dosięgła tego, który winę ze mną niesie! Cień jego blady błądzi bez ukoju między grobem i słońcem! Krew jego krwawo trawę rosi letnią, na jego białych piersiach kruki czarne siedzą i sercem jego młode swoje karmią! Usta jego nie kłamią już miłości, oczy, które w mej duszy płomień roznieciły, zgasły na wieki! Przekleństwo nędznikowi! Oto jego głowa!
Rozwarła fałdy swojej szaty — i głowa Sinata na ziemię pada, pod stopy kapłanek straszliwie się toczy, i odkopnięta w ogień leci. Dziewy stoją milcząc. Chiomara szatę z ciała zdziera.
— Chcę swej kary! — woła. — Czyż skonała mściwa Korydwena?
W proch się rzuca, przyciska twarz do ziemi.
Szał poświętny, święta namiętność, wielki gniew bogini Korydweny wzburzyły się w piersiach dziew — kapłanek. Straszny wykrzyk w ciemnej zabrzmiał nocy, na swą drużkę rzucają się wieszczki — już białe jej ciało w kęsy rozszarpane!.. Ognie gasną, cisza w krąg zawłada, w chmurach znikły gwiazdy, tylko wiatr stłumionym odzywa się płaczem, tylko fale pluszczą, zmywając kraśne ślady krwi Chiomary nieszczęsnej, tylko ciemne morze zbiera w mokrem swem łonie rozmiotane piękne jej członki...