Przejdź do zawartości

Na pograniczu obcych światów/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział XVI.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Głos Chiomary słabł, doumierał i zamilkł w cichem zakwileniu biadającej duszy, dręczonej gorzkiemi wspomnieniami o dawno minionych mękach. Nastała głucha, martwa cisza; ocierałem pot, lejący mi się strumieniami z czoła, a drżałem cały z zimna przenikającego mnie aż do kości, bo wrażenia wywołane pieśnią Chiomary były tak żywe i potężne, że wprost bicie serca wstrzymywały mi w piersiach. Nie były to tylko słowa, dochodzące do mego ucha; było to widzenie. Całą tę straszną, krwawą historyę widziałem najwyraźniej, jakby się przed mojemi działa oczami; jak cienie, przeciągały jeszcze przede mną postacie przerażającego tego dramatu z rękami mordem zakrwawdonemi, z płomienistymi odblaskami pożaru na bladych twarzach. Zakryłem sobie oczy ręką, aby już, nic nie widzieć. Gdy znowu je podniosłem, stał cień Chiomary przede mną, ale już nie w olśniewającej krasie, jak wczoraj, nie w postaci kapłanki Korydweny, jakem ją był widział przed chwilą, porywającą w barbarzyńskiej swojej wielkości, buchającą namiętnościami dzikiemi. Był to wprawdzie ten sam kształt, ta sama postać, ale cała tragiczna, groźna wielkość znikła z jej twarzy, stała przede mną blada, jak widmo prawdziwe, ale oczyszczona, z rzewnem okiem pokutnicy, pogrążona cała w głębokim smutku dusznym.
— Jakaż ludzka jesteś! — zawołałem zdumiony. Nie wydajesz się już mieszkanką świata innego, jesteś, jako prawa córa tej ziemi! Mogę patrzeć na ciebie bez strachu, bez bojaźni, jak na siostrę! Jakże głęboko wzruszyły mnie cierpienia twoje!
Chciałem ze współczuciem ująć ją za rękę, ale ręka moja nie spotkała nic prócz powietrza, a postać Chiomary zachwiała się i zafalowała, jako mgła na wietrze.
— Znasz cierpienia moje na ziemi — odparł jej głos, miły, jak fal pieszczotliwe szemranie — ale nie znasz całego szeregu mąk przecierpianych na innych światach.
— Jakto! — wykrzyknąłem. — Czyliż i po śmierci jeszcze dalej cierpieć musimy? Czyliż nie jesteś duchem jasnym, wzniosłym, zażywającym miru i szczęścia bez końca.
Chiomara potrząsnęła smutnie głową.
— Nie jestem dotąd szczęśliwa. Jestem samotna, bolesna, jak wówczas, gdy na ziemi żyłam. Nie jestem dotąd duchem, zamieszkuję jeszcze ciało, jak widzisz, do ludzkiego podobne. W porównaniu z ciałem ludzkiem jestem wprawdzie cieniem... Żyjemy w eterze, przelatujemy ze świata na świat, wznosimy się przez przerodziny ciągłe coraz wyżej i wyżej, i z czasem stajemy się duchami istotnymi... Nie pojąłbyś życia naszego, nie ma ono nic wspólnego z życiem ziemskiem... Z każdem przetworzeniem się w nową istność tracimy pamięć minionego bytu swego, aż wreszcie przychodzi chwila odrodzenia się stanowczego, aż wreszcie stajemy się istotą, jaką ja teraz właśnie jestem. Wtedy pamięć nasza powraca, wtedy cała przeszłość leży przed nami, jak bezbrzeżna równina u stóp wysokiej rozpościerająca się góry, wtedy oglądamy, jakby z jakiegoś wyższego stanowiska cały długi łańcuch różnych żywotów, przeżytych od chwili, gdy dusza nasza z ciasnej niemej, ograniczonej, martwej wydobyła się poczwarki, od chwili, gdy słabem życia drganiem od niedyszącego różnić się poczynamy tworzywa, aż po koniec świadomie przebytej drogi żywotów. Wówczas poczynają falować w nas potężnie różne uczucia. Dawno nieznane, dawno zapomniane przebudzają się nagle, jak wulkany w naszej istocie, coś ciągnie nas w górę ku życiu czystszemu, szczęśliwszemu podobno, niż to, któreśmy dotąd poznali na długiej konań i odrodzin drodze, coś znowu tajemniczo nęci i wabi nas z powrotem tam, dokąd wracać jest grzechem... I oto ja mam zuchwalstwa stanąć tam, gdzie nie jest moje miejsce... Wybieram grzech.. Wracam ku ziemi!
— A cóż ciągnie cię tu, na tym smutnym globie naszym, pełnym cierpień, nędzy i łez?
— Tęsknota nieukojona, niepojęta nawet dla dojrzalszego mego ducha, który próby przeszedł najróżniejsze. Czyż nie zdarzało ci się widzieć ludzi przelewających gorzkie łzy w lśniących od złota pałacach, klnących swą dolę i marzących we dnie i w nocy o nawpół zburzonej chatynce, rozpadającej się gdzieś w wilgotnym cieniu leśnym? Gdy pamięć mi wróciła, gdy przebiegłam okiem cały długi szereg różnych bytowań, rozbłysła we mnie miłość dla mrocznego tego padołu, i wszystka świetność pozostałych światów zbladła i przygasła mi nagle. Gdy istoty półboskiej wzniosłości wołały mnie bym z niemi ku olśniewającym wzbiła się wyżynom, ja uczułam tęsknotę za istotą inną, uczułam miłość namiętną dla duszy ludzkiej, to jest dla istności, która przecież nienawiścią tylko dręczyła mnie zawsze. Ujrzałam wtedy litośne współczucie, jawiące się na twarzach owych tworów czystszych, ale jednocześnie usłyszałam twoje wołanie i, jakby dzikim porwana wirem, we mgłę ziemskiego zanurzyłam się powietrza. Wyrzekam się społeczeństwa duchów, obcowania z tworami wyższymi, szukam duszy ludzkiej, któraby wolna od wszelkich związków ziemskich, w bezbrzeżne, nieskończone popłynęła ze mną etery, duszy, któraby własnowolnie obraną dolą do mnie się przykuła, któraby ze mną razem opierała się żelaznemu prawu nieznanego wdadcy! Zaniosę tę duszę w świat jaśniejący krasą, chcę z nią błądzić ze światów na światy, w wiecznem upojeniu, w wiecznej radości. Moc moja i siła chroniłaby nas oboje od klęski, a duszę ukochaną od zmian, przerodzeń i wszelakich prób ciężkich.
— Chcę z tobą wiecznie być — zawołałem porwany czarem nieodpartym, bo podczas mowy zmieniła się Ohiomara znowu w istotę wyższego rzędu, jaśniejącą pięknem na ziemi niewidzianem, a jednocześnie pragnienie widzieć światy w snach tylko przeczuwane, poznać ich tajemnice, pojąć istoty inne, opanowało mnie z taką siłą, żem o wszystkiem, prócz Chiomary i jej słów, zapomniał.
— Mów, co mam czynić? — spytałem.
— Mam tylko wtedy moc nad tobą, jeżeli odrzucisz stanowczo wszystko, co z ziemią cię wiąże... Słyszysz? Wszystko! Odrzuć ciążące ci brzemię ciała, zniszcz bez wahania tę nędzną skórę twej istoty, a swobodnie, jako promień słoneczny przemkniesz przez ołowiane to powietrze i znajdziesz się ze mną w modrym eterze! Ale bardziej jeszcze niż ciało, wiązałaby cię z tym światem i stałaby, jak opoka między nami, miłość dla istot ziemskich; jeżeli czujesz ją, żegnaj mi na wieki, jesteś dla mnie stracony! Jeżeli serce twoje przy spojrzeniu na mnie zabije dla kobiety zrodzonej z kobiety, rozpłynę się w niwecz przed okiem twojem, i będę ci jedynie snem już prześnionym, który nigdy nie wróci! Jakżebyś chciał Bogu się opierać i jego porządkowi, gdybyś nie miał siły zdeptać słabą iskrę miłości człowieczej?
— Nic nie wiąże mnie z tą ziemią! — zawołałem. — Samotny, nie kochany, jak niegdyś ty, beznadziejnie idę przez życie... Twoim jestem! Z tobą chcę być na wieki!
Skoczyłem ku szafie, gdzie obok małego zbioru rzadkiej starożytnej broni, wisiał piękny pistolet, który niegdyś z Paryża sobie przywiozłem i tam umieściłem. Trzęsącemi ze wzburzenia rękoma, jąłem go nabijać. W tejże chwili ozwał się w cichym domu płacz naszego dziecięcia, wzruszające kwilenie, a zaraz potem uspakajający śpiew Flory i głębokie, drgające dźwięki kilku akordów na harmonium. Zatrzymałem się bez ruchu z pistoletem i nabojem w ręku, nogi zaczęły mi drżeć i padłem na fotel. Walka okrutna jęła toczyć się w mem sercu, ale gdy podczas mego wahania cień Chiomary zaczął blednąć coraz bardziej, niewysłowiony ogarnął mnie niepokój.
— Stój, stój, cudny cieniu! — wołałem. — Nie waham się bynajmniej, pójdę z tobą, nieodparcie ciągniesz mnie ku sobie, ale serce krwawi mi się, od drogich odrywając się istot! Krótkie tylko pożegnanie ostatnie — i jestem twój na wieki!
Chwyciłem spiesznie za ołówek i zacząłem pisać kilka słów do Flory, wspomniałem też w krótkiem zdaniu o naszem dziecięciu; ale podczas pisania wzrok mój tkwił ciągle na blednącem widmie Chiomary.
— Biada, biada! — jęczał cień. — Ty kochasz, inne pęta cię wiążą, lgniesz do ziemi... Żegnaj na wieki! Czemu wołałeś mnie?
— Nic mnie nie wiąże! — zawołałem, prawie oszalały ze strachu, że Chiomara mi zniknie. — Idę już z tobą!
Ale cień Chiomary bladł, i jęk dobrzmiewał słabo w zawodzeniu wiatru pod oknem.
— Już cię prawie nie widzę! Gdzie jesteś? — zawołałem, a gdy nie odpowiadała, skoczyłem ku ukrytej szafce u okna i chwyciłem flakon z czarodziejskim napojeni. Chciałem wypić zawartość kryształowego naczyńka, wzmódz w ten sposób wzrok swój duszny, aby odszukać ją we mgle, w którą rozpłynęły się jej zarysy.
— Ty kochasz! Ty wahasz się! — zabrzmiało głośniej poniekąd, i zarysy we mgle zaświeciły wyraźniej.
— Nie kocham i nie waham się! — zawołałem radośnie. — Oto dowód, że odchodzę obojętnie z tego świata pełnego nędz i bólu: ani słowa tkliwego do tych, którzy tutaj zwłoki me znajdą zakrwawione!
W dzikiem uniesieniu przystąpiłem do stołu, wziąłem rozpoczęty list, zerwałem z szyi mały medalionik z wizerunkiem Flory, potarłem zapałkę i podpaliłem list, w który uprzednio zawinąłem medalion. Palący się papier rzuciłem do kominka. Po chwili strzelił wielki płomień, było tam mnóstwo nawrzucanych papierów, oraz kawałki niedopalonego drzewa. W chwili, gdym od buchającego odstąpić chciał ognia, aby kulą pistoletową kres życia położyć i duchowi wolność dać, zadrgało powietrze tajemniczym najczarowniejszych dźwięków prądem: święcie, tkliwie, słodko płynęła ku mnie fala organowych tonów, z któremi wiązał się miękki, głęboki, z samego serca idący głos Flory. Oczy mi zwilgły, jak piorunem rażona, zatrzęsła się cała ma istność, czułem w tem okamgnieniu, jak niewysłownie drogą była Flora mej duszy.
— Oh, Floro! — zawołałem, poruszony do głębi — Gdybyś mnie była kochała!..
Zaraz potem wszakże otrząsłem się z chwilowej tej słabości.
— Było to ostatnie wahanie — szepnąłem. — Wracam znowu do ciebie, Chiomaro.
Ale zamiast za pistolet chwyciłem za flakon z czarodziejskim napojem; czemu tak uczyniłem, nigdy nie mogłem sobie wytłómaczyć.
— Oh, Floro, gdybyś mnie była kochała! — westchnąłem raz jeszcze.
— Ja cię kocham, a ty mnie pojąć nie chcesz! — zabrzmiał w tejże chwili smutny głos Flory.
Słowa te były refrenem starej ballady szkockiej, którą Flora właśnie śpiewrała, ale mnie w tem okamgnieniu zdało się, że ona wprost do mnie mówi, że na westchnienie moje taką mi śle odpowiedź. Radość szalona przejęła mnie, serce zabiło mi tak gwałtownie, jakby pęknąć miało...
— Twoja miłość byłaby światem jedynym, do któregobym tęsknił! Oh, Floro, Floro! — zawołałem z uniesieniem i odrzuciłem trzymany w ręku flakon prosto w ogień.
Odskoczyłem, gromowym ogłuszony wybuchem. Jak fale rozszalałej rzeki, rozlał się w okamgnieniu ogień z kominka, i wnet lizały, blado-modre języki niezliczonych płomieni stare księgi, spróchniałe sprzęty biblioteczne i nawet surdut mój, który szybko zerwałem z siebie i odrzuciłem. Całe powietrze zamieniło się jakby w ogień. Biblioteka gorzała jednym płomieniem. Z przytomnością umysłu, której sam sobie objaśnić nie mogę, zerwałem z siebie płonącą odzież i w okamgnieniu znalazłem się na korytarzu. Myśl, aby ostrzedz Florę przed pożarem, aby ratować ją i dziecko, gnała mnie ku schodom, wiodącym na dół, ale wyziewy zniszczonego płynu tak mnie odurzyły, żem do schodów nie trafił; minąłem je w pośpiechu i padłem nawpół zaduszony trującym dymem, w przeciwległym końcu korytarza.
Omdlenie, które pozbawiło mnie świadomości było krótkie, ale przyszedłszy do siebie, spostrzegłem jednak, że przez ten krótki czas pożar w starym domu z olbrzymią rozszerzył się szybkością. W dole pod sobą słyszałem wołania, spieszne kroki, krzyk, hałas.
— Bogu dzięki! — pomyślałem. — Wybuch zbudził ich, uratują się w czas!
Chciałem się podnieść i dopełznąć do schodów, ale siły moje były zbyt wyczerpane i nie mogłem nawet utrzymać się na nogach. Podniosłem głowę: na drugim końcu korytarza, nad biblioteką, dach zawalił się właśnie, i widziałem, jak z niebios wyżyny ciężkie chmury zaglądały ciekawie w ogień, jak w szczelinach ich na zaczerwieniałem niebie gwiazdy drgały i bladły, i jak nad rozszalałymi płomieniami unosiło się widmo Chiomary. Ramiona miała otwarte i ku mnie wyciągnięte, była piękna jak meteor, wzniosła i straszliwa jak śmierć.
— Pójdź ze mną! — huczało wichurą i szeptało łagodnymi podmuchy. Zanurzała się w czerwonych płomieniach, niby w falach, a te niosły ją ku mnie bliżej, bliżej...
Ale nagle mignął wśród dymów drugi cień, blady, biały, z rozwianym włosem — była to Flora. Do wpółnagich piersi, potarganą suknią do połowy ledwie zakrytych, przyciskała dziecię otulone niby zawojem ciemnemi jej włosami; oczy miała niezmiernie wielkie, z przerażenia szeroko rozwarte, a w ciemnej ich nocy tysiącznemi skrami zwierciedlił się pożar. Jak szczwana psami łania, pędziła po schodach na górę, z głową w tył odrzuconą, z otwartemi ustami, z bladem śmiertelnie licem, a głos jej wielki wolał potężnie śród nocy i pożaru: „Łazarzu! Łazarzu! Łazarzu!“ Rozpacznie spoglądała w płomienie, a ujrzawszy mnie na drugim końcu korytarza, żywego i bez szkody, krzyknęła z radości i po chwili klęczała już koło mnie. Jedną ręką przyciskała do siebie dziecko, które ze zdumieniem patrzało w połyskliwe płomienie i słodko bez najmniejszej obawy uśmiechało się do grożącej nam śmierci, drugą chwyciła się mnie.
— Bogu dzięki! — wołała. — Ty żyjesz! Nie chcieli mnie puścić do ciebie, już podobno zapóźno! Wyrwałam im się. Pójdź prędko!
Chciała mnie pociągnąć za sobą.
Ale ja stałem jak przykuty do miejsca. Cień Chiomary, który zbladł przy ukazaniu się Flory, wyrazistszych znowu nabierał zarysów. Była piękna jak nigdy przedtem, wzrok jej nęcił nieodparcie, ruch ręki dziwny miał majestat — była potężna jak bóstwo, ciągnęło mnie do niej niezwalczenie — nie posłuchać, oprzeć się, zdało mi się niepodobieństwem.
— Czego chcesz odemnie? — spytałem Florę, podnosząc rękę i wskazując na widmo. — Patrz tam w płomienie, czyliż nie widzisz, jak i czarowny duch tam ulata, jak mnie woła do siebie? Jego ręka wskazuje mi drogę, którą iść mam! Jego jestem, wpadłem w moc jego. Chcę umrzeć, nie pójdę ztąd — ty idź i ratuj się, ratuj swe dziecię!
Flora zatrzęsła się, niepokój śmiertelny wybił się na jej twarzy. Porwała się z klęczek.
— Kto ci dał prawo wybierać śmierć? Bóg ci to zakazuje: do mnie należysz i do dziecka naszego!
— Do ciebie, kobieto dumna, nieczuła? Jakiemż to prawem? Czyliż niewolnikiem twym jestem? — wołałem, i uwolniłem się z jej objęcia. Odepchnąłem ją od siebie i zapłonąłem uniesieniem namiętnem, przypomniawszy sobie całe swe nieszczęście w tem okamgnieniu. — Tyś sama wpędziła mnie w zagubę, ty sama dałaś mnie w ręce mocom nieznanym, twoje wzgardliwe usta są powodem mego samobójstwa, krew moja padnie na ciebie, twoje serce niezdolne kochać zawiniło wszystko...
— Łazarzu! — zawołała namiętnie. — Co mówisz? Czyż podobna, abyś takiem na mnie patrzał okiem? Oh, Łazarzu, ja cię kocham! Tu, w chwili, gdy śmierć w każdem okamgnieniu porwać mię może, przysięgam ci na życie swego dziecięcia, że cię kocham, żem cię kochała od pierwszego spojrzenia, że serce moje należało zawsze tylko do ciebie, do ciebie, do ciebie jedynego!
Zachwiałem się, byłbym krzyknął z radości, ale nie mogłem uwierzyć.
— Kłamiesz, kłamiesz! — szeptałem, ale ona nie zwracała na to uwagi, i mowa jej stawała się coraz gorętszą, coraz namiętniejszą z każdem słowem, jakie wymawiała.
— Już w dziecinnych latach, gdyś ty bawił gdzieś w dali, było imię twoje słodką dla uszu mych pieszczotą, kochałam cię, zanim wiedziałam, co jest miłość! Już wówczas posłyszałam raz, jak ojcowie nasi o przyszłym związku naszym mówili, i stałeś mi się odtąd złotą baśnią, istotą anielską, która miała mnie zbawić i wywieść z domu ojcowskiego, gdzie brak miłości z taką znosiłam boleścią. Ale tyś nie przychodził. Smuciłam się — i wówczas to zaczęłam myśleć o klasztorze. Gdy przyszedłeś nareszcie, pokochałam cię całą duszą, i jeżeli kłamałam kiedy, to wówczas tylko, gdym się miłości swej zapierała w ogrodzie, wówczas, pamiętasz, gdyś o rękę mą prosił. Płakałam, widząc, że w miłość nie wierzysz, rozpaczałam, ale przytem szalałam z radości, że moim jednak będziesz.
— A ta twoja tajemnica, z którą przedemną się ukrywałaś, z którą mimowoli nawpół się zdradziłaś, to nie była zatem miłość dla innego? — spytałem, odurzony jej wyznaniem, i jak gdyby budząc się ze snu.
— Tą tajemnicą była miłość moja ku tobie! — zawołała, i z oczu jej prąd jasnych polał się łez. — Chciałam stłumić tę miłość, gdy duma moja buntowała się wskutek twojej obojętności, nie chciałam, abyś wiedział, jak bardzo cię kocham — bałam się twego szyderstwa! Gdyś mi wrówczas pychę i chłód wyrzucał, czułam, że serce mi pęka, chciałam do nóg ci się rzucić, jak teraz, i wyznać ci wszystko! Ale cyniczny twój śmiech był piekłem wyganiającem mnie z raju. Nie mogłam mówić, milczałam — i przez to dopuściłam się zbrodni! Jestem winna — prawdę rzekłeś, jestem winna i Bóg mnie karze! Znosić jest jedyną cnotą kobiety, kochać — jedyną powinnością! Prawa miłość nie pyta o nagrodę, o uznanie! Kobieta nie ma innej cnoty, innego dostojeństwa, innej świętości nad miłość! O Łazarzu, zmiłuj się nademną, daj mi naprawić co złego uczyniłam, pójdź, ratuj się!..
— Floro, Floro! — zawołałem. — Kocham cię bardziej, niż duszę własną. Biada mi! Już zapóźno! Nie mogę już odwrócić oczu od owego widma, czarnoksięzka moc jego obróciła w głaz moje nogi, nie mogę iść za tobą! Idź sama, idź i ratuj dziecię!
Flora zerwała się z kolan, na które była padła przy ostatnich słowach, ramiona jej owinęły mą szyję, włosy jej wiały z wiatrem i smagały mnie po twarzy. Flora zapatrzyła się w płomienie, czułem, jak drżała, i ona także widziała cień Chiomary. Ale strach jej minął prędko.
— Nie boję się ciebie, widmo piekielne! — zawołała, i puściwszy mnie jedną ręką, wzięła nią dziecię z podłogi, gdzie je była na chwilę położyła. — W bój pójdę z tobą i nie boję się wyniku, bo miłość silniejsza jest od twego czaru. Ona w półbogów zmienia twory słabe, i ja zwyciężę!
Z uniesieniem przycisnąłem ją do piersi, niezmierna miłość dla niej rozfalowała mi się w sercu — i cień Chiomary bladł.
— Nie pójdę od ciebie, Łazarzu mój! — wołała Flora. — Jeżeli zginiesz, zginę i ja, a dziecię nasze pójdzie z nami. Była chwila gdy obojętność twoja względem dziecka ciemną między ciebie i serce moje rzuciła chmurę, chwila, gdy macierzyńskie me uczucie przeciw tobie się zbuntowało, lecz chwila ta minęła! Nietylko siebie, ale i syna twego przynoszę ci w ofierze... Nie jesteś w mocy żadnego demona, nie wierzę w żadną moc, prócz mocy Bożej! Bóg jest miłościwy, on nas nie rozłączy, a ja nie chcę raju innego, jak połączenie z tobą! Obejmij mnie, małżonku, o, pocałuj mnie, oto ślubna noc nasza — wieczne połączenie — oto śmierć już się zbliża!
Głowa jej bezwładnie opadła mi na piersi, siły zaczęły opuszczać Florę; ale moje za to powróciły w dwójnasób. Pewnie chwyciłem ją w pół i pośpieszyłem ku schodom, przyciskając ją do siebie; ona znowu resztą sił dziecko trzymała. Widziałem jeszcze słaby cień Chiomary w płomieniach, ale nie zwracałem już nań uwagi — moc jego znikła na zawsze. Dobiegłszy do schodów, obejrzałem się raz jeszcze: cień jej rozbłysł po raz ostatni, spiętrzył się wysoko jak góra, wzbił się się do samych niebios, czerwone i modre błyski zaświeciły w tem ciele olbrzymiem, strzeliło wzwyż jak płomień przed zgaśnięciem i znikło w ciemnościach jak skra, którą noga zdeptała w popiele... Już pędziłem z ciężarem swym drogim ze schodów, już byłem przed domem... Czas był największy, bo w tejże chwili zawalił się dach nad korytarzem i byłby nas pogrzebał... Słupy dymu i kurzawy buchnęły za nami na ogród, iskry dżdżyły nam na głowy, ale jużem składał uratowaną Florę pod wielkim dębem. Łzy radości padały mi z oczu na jej twarz, a ona, całując dziecię, uśmiechała się do mnie słodko jak święta. Burza, która zbierała się przez cały wieczór, wybuchła nareszcie, i ogromna ulewa pomagała gasić wieśniakom, którzy, z całej zbiegli się okolicy. Przyniesiono Florze wielką chustkę, i odprowadziłem ją na wieś, gdzie się tymczasowro u starego umieściła nauczyciela. Potem dopiero wróciłem aby kierować ratunkiem tego, co się w naszym starym domu jeszcze uratować dało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.