Kuratela. Facino Cane. Sarrasine. Piotr Grassou. Z. Marcas. Granatka. Poronienie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Kuratela. Facino Cane. Sarrasine. Piotr Grassou. Z. Marcas. Granatka. Poronienie/całość
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa


BALZAC
KOMEDJA LUDZKA
Kuratela — Facino Cane — Sarrasine — Piotr Grassou —
Z. Marcas — Granatka — Poronienie

BIBLIOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie


OD TŁUMACZA

Drobniejsze opowiadania Balzaka są dla wiernych czytelników Komedji ludzkiej bardzo cenne. Tworzą one niby wiązania między członami tego olbrzymiego cyklu. Niejedna postać, naznaczona epizodycznie w której z wielkich powieści, zyskuje w mniejszym utworze swoją monografję, np. ów sędzia Popinot, tak dobrze znany czytelnikom Cezara Birotteau, a którego odnajdą w Kurateli. Figury Balzaka żyją tak pełnem życiem, że wydają się nam niemal rzeczywiste; toteż wszystko, co przynosi nowe oświetlenie ich postępków i pobudek, chłoniemy tak, jakbyśmy się dowiedzieli rewelacyjnej tajemnicy o bliskich znajomych. I tak, bohaterka pierwszego z tych opowiadań, pani d’Espard, występuje w wielu powieściach Balzaka, zawsze na dalszym planie. Znamy tę wielką damę, zręczną, zimną, wyrachowaną, złą, lawirującą w paryskim świecie i dokazującą cudów ekwilibrystyki aby w dość trudnem położeniu utrzymać swoje stanowisko. Słyszeliśmy nieraz o jakiejś kompromitującej historji w jej życiu, o jakimś procesie z mężem, który skończył się jej zawstydzeniem, ale nie znaliśmy bliżej szczegółów sprawy. Tutaj dowiadujemy się wszystkiego, poznajemy nie7aszczytne sekrety tej świetnej egzystencji.
Zarazem, w takich pomniejszych opowiadaniach znajdujemy nieraz cenny komentarz do idej Balzaka. Oryginalna figura margrabiego d’Espard jest ilustracją jego socjalnych poglądów. Widzimy że, jeżeli BaLzac, ten pisarz tak antydemokratyczny w swoich doktrynach, radby oprzeć ustrój społeczny na przywileju wybranych, stawia bądź co bądź tym uprzywilejowanym wysokie żądania moralne. I to spotkanie się dwóch nieskazitelnych ludzi, plebejusza i arystokraty, wielkiego pana i sędziego, ma swoją wymowę.
Kuratela jest jednem z nielicznych opowiadań Balzaka, gdzie zacni ludzie są w większości. Zazwyczaj, w jego powieściach więcej jest cieni niż świateł; przewaga jest po stronie łajdaków. Można też powiedzieć, że ciemne figury u Balzaka mają nieskończenie więcej plastyki, wżerają się w pamięć, — gdy jego postacie dodatnie — nieraz przeszlachetnione — zanadto trącą abstrakcją. Ale to jest dość powszechny los pisarzy. Zauważono, że sam Dante, niezrównany malarz piekła, załamał się ma niebie...
Mimo to, Balzac bardzo był czuły na zarzuty, jakie mu robiono, że umie malować tylko zepsucie i zbrodnię. Mamy ciekawy dokument w tej mierze, mianowicie przedmowę jego do drugiego wydania Ojca Goriot. Balzac rozprawia się tam ironicznie z pretensjami do niego że przeczernia kobiety, że nie dość oddaje hołdu cnocie. Drwi z obłudy, oburzającej się gdy powieściopisarz maluje to co widzi dokoła. Ale Balzac nie poprzestaje na tem: podejmuje w owej przedmiowie dość zabawny arytmetyczny dowód, że „cnota“ — nawet ilościowo — przeważa u niego występek.
Otóż, kryterja, jakie przyjmuje dla określenia cnoty, są bardzo charakterystyczne. Nieraz w ostatnich czasach — w dobie dzisiejszego rewizjonizmu obyczajowego — czyniono uwagę, jak bardzo, pod wpływem antyfizycznej koncepcji życia, wyrodziło się znaczenie „cnoty“. Szczególnie w zastosowaniu do kobiety, cnota, moralność stały się wręcz synonimem wstrzemięźliwości płciowej. Kobieta może być zbiorem wszystkich przywar i grzechów; jeżeli uparcie odmawia swego ciała, lub też niema sposobności go użyczać, jest cnotliwa. Balzac w swojej argumentacji potwierdza ten przesąd. Robi kreskę przez całą stronicę, poczem po jednej stronie wylicza typy kobiet cnotliwych, po drugiej kobiet występnych. Do cnotliwych zalicza i hrabinę Fedorę z Jaszczura i ową panią Chabert, która tak nikczemnie postąpiła z pierwszym mężem, i nawet „mamę Vauquer“, właścicielkę pensjonatu z Ojca Goriot, która cuchnie wszelką zbrodnią! Przy tej jednak Balzac uważał za potrzebne zrobić ten paradny odsyłacz: „Ta jest wątpliwa“...
Nie wszystkie opowiadania tego zbioru wiążą się tak ściśle z Komedją ludzką jak Kuratela. Niektóre, jak Facino Cane, jak Sarrasine, nie łączą się z nią właściwie wcale; pochodzą z wczesnej epoki, kiedy jeszcze idea Komedji ludzkiej nie kiełkowała w głowie Balzaka i kiedy romantyczna wyobraźnia młodego pisarza włóczyła się po świecie, gromadząc osobliwe egzemplarze namiętności ludzkich. Później dopiero wpadnie on na tę jakże płodną myśl, aby ścieśnić i pogłębić teren obserwacji.

Godne uwagi wreszcie jest ostatnie opowiadanie p. t. Poronienie, dziś, w dobie walk przeciw morderczym paragrafom, szczególnie aktualne. Opowiadanie to pojawiło się pierwszy raz w zbiorze Contes bruns (1832), pióra kilku młodych autorów, wydanym bezimiennie i sygnowanym — zamiast nazwiska — ryciną „przewróconej głowy“. Ze zbioru tego, stanowiącego dziś rzadkość bibljograficzną, wyłowił niestrudzony balzakista, Marcel Bouteron, to co w nim było pióra autora Komedji ludzkiej i wydał na nowo w r. 1927. Tak więc, dla miłośników Balzaka, nowy ten tom przynosi niejedno co ich szczególnie zainteresuje. Dla innych, poprostu — pyszną książkę do czytania.

Warszawa, październik 1931.


KURATELA



W r. 1828, około.pierwszej w nocy, dwie osoby wychodziły z pałacu położonego przy ulicy du Faubourg-Saint-Honoré niedaleko Elyzeum: jedną z nich był sławny lekarz, Horacy Bianchona drugą jeden z najmodniejszych elegantów paryskich, baron de Rastignac, dwaj starzy przyjaciele[1]. Obaj odesłali powozy, nie było zaś w okolicy żadnej dorożki; ale noc była ładna a bruk suchy.
— Chodźmy pieszo aż do bulwarów, rzekł Eugenjusz de Rastignac do Bianchona, weźmiesz powóz pod klubem, stoją tam do rana. Odwieziesz mnie.
— Doskonale.
— No i cóż, mój drogi, co powiadasz?
— O tej kobiecie? odparł zimno doktór.
— Poznaję mego Bianchona, wykrzyknął Rastignac.
— No, co takiego?
— Ależ ty mówisz, mój drogi, o margrabinie d’Espard jak o chorej ze swojego szpitala.
— Chcesz wiedzieć, co ja myślę, Geniu? Jeśli porzucisz panią de Nucingen dla tej margrabiny, zamienisz konia z jednem okiem na ślepego.
— Pani de Nucingen ma trzydzieści sześć lat, mój drogi.
— A ta ma trzydzieści trzy, odparł żywo doktór.
— Jej najzaciętsze nieprzyjaciółki dają jej dwadzieścia sześć.
— Mój kochany, kiedy zależy ci na tem aby wiedzieć ile kobieta ma lat, patrz na skronie i na koniec nosa. Cobądź by wyprawyprawiały kobiety z kosmetykami, nie zdołają przekupić tych nieubłaganych świadków ich wzruszeń. Kiedy skronie stają się miękkie, prążkowane, przywiędłe w pewien charakterystyczny sposób; kiedy na końcu nosa znajdują się owe drobne punkciki, podobne do niedostrzegalnych czarnych pyłków sypiących się w Londynie z kominów w których pali się węglem! sługa uniżony, dama przekroczyła trzydziestkę. Będzie piękna, będzie dowcipna, będzie wszystko co zechcesz, ale minęła trzydziestkę, wkracza w okres dojrzałości. Nie ganię tych, którzy się przywiązują do kobiet w tej fazie; ale człowiek tak niepospolity jak ty nie powinien brać lutowej renety za świeże jabłuszko które uśmiecha się z gałęzi i zaprasza aby je ukąsić. Miłość nie radzi się metryki; nikt nie kocha kobiety dlatego że ma tyle lat, że jest ładna lub brzydka, głupia lub sprytna; kocha się bo się kocha.
— Otóż ja się kocham dla innych przyczyn. Jest margrabiną d'Espard, jest z domu Blamont-Chauvry, jest modna, ma duszę, ma nóżkę nie brzydszą od księżnej de Berri, ma może sto tysięcy franków renty i wreszcie może się z nią kiedyś ożenię! Słowem, stworzy mi pozycję, w której zdołam może spłacić swoje długi.
— Myślałem, że jesteś bogaty, wtrącił Bianchon.
— Ba! mam dwadzieścia tysięcy franków renty, właśnie tyle ile trzeba na utrzymanie stajni. Wykiwali mnie, mój drogi, w aferze Nucingena, opowiem ci to kiedyś[2]. Wydałem za mąż siostry, oto najczystszy zysk z tego co zarobiłem od czasu jakeśmy się widzieli ostatni raz; wolę wiedzieć, że one mają zapewniony los, niż mieć sto tysięcy franków renty. A teraz, cóż chcesz abym począł? Mam ambicję. Dokąd mnie może zaprowadzić pani de Nucingen? Jeszcze rok, a będę zaprotokółowany, zadomowiony, jak człowiek żonaty. Mam wszystkie przykrości małżeństwa i wszystkie niewygody kawalerstwa, bez korzyści jednego i drugiego; położenie szywe, do którego dochodzą ci, którzy się za długo trzymają jednej spódnicy.
— Et, i wydaje ci się, że tutaj znalazłeś rajskiego ptaka, rzekł Bianchon. Twoja margrabina, mój drogi, zupełnie mi się nie podoba.
— Twoje liberalne przekonania mącą ci wzrok. Gdyby pani d’Espard była panią Rabourdin...
— Słuchaj, mój drogi: czyby była szlachcianką czy mieszczką, zawsze byłaby bez duszy, zawsze byłaby najdoskonalszym typem egoizmu. Wierz mi, lekarze przywykli sądzić sprawy i ludzi; najzdolniejsi z nas spowiadają duszę spowiadając ciało. Mimo tego ładnego buduaru, w którym spędziliśmy wieczór, mimo zbytku tego pałacu, możebne jest, że pani margrabina siedzi w długach.
— Z czego wnosisz?
— Nie twierdzę, przypuszczam. Mówiła o swojej duszy tak jak nieboszczyk Ludwik XVIII mówił o swojem sercu. Słuchaj mnie! Ta kobieta wątła, biała, jasnowłosa, która się skarży aby jej żałować, posiada zdrowie żelazne, wilczy apetyt, siłę i podłość tygrysa. Nigdy gazą, jedwab i muślin zręczniej nie drapowały kłamstwa! Ecco.
— Przerażasz mnie, Bianchon! zatem nauczyłeś się tak wiele od czasu naszego mieszkania u mamy Vauquer?
— Tak, od tego czasu, mój drogi, widziałem, och, ileż widziałem marjonetek, lalek i pajaców! Znam trochę obyczaje tych pięknych pań, których pielęgnujemy ciało i to co mają najdroższego, ich dziecko (o ile je kochają) lub ich twarz, którą ubóstwiają zawsze. Spędzasz noce przy ich łóżku, zadajesz sobie nieskończone trudy aby im oszczędzić najmniejszej skazy, mniejsza o to gdzie; udało ci się to, dochowujesz im tajemnicy jak grób, proszą cię o rachunek, i znajdują że to straszliwie drogo. Kto je ocalił? Natura! Zamiast cię popierać, obmawiają cię, bojąc się abyś nie został lekarzem której z ich przyjaciółek. Mój drogi, te kobiety o których wy mówicie: „To anioł!“ ja je widziałem rozebrane z minek, pod któremi kryją swą duszę, jak i ze szmatek, pod któremi skrywają swoje niedostatki; bez manier i bez sznurówki: — nie są piękne. Zaczęliśmy od tego, żeśmy widzieli wiele żwiru, wiele paskudztw pod falą świata, kiedyśmy osiedli na skale u mamy Vaquer; to cośmy tam widzieli, to jeszcze nic! Od czasu jak bywam w wielkim świecie, spotkałem potworności odziane atłasem, panny Michonneau[3] w białych rękawiczkach, Poiretów w orderach, wielkich panów uprawiających lichwę lepiej od starego Gobsecka! Na hańbę ludzi, kiedy chciałem uścisnąć rękę Cnocie, znalazłem ją drżącą z zimna na poddaszu, ściganą potwarzami, żyjącą z półtora tysiąca franków rocznie i uchodzącą za warjatkę, za dziwaczkę lub za idjotkę. Słowem, mój drogi, margrabina jest kobietą modną, a ja właśnie brzydzę się tym rodzajem kobiet. Chcesz wiedzieć czemu? Kobieta, która ma duszę podniosłą, szlachetny smak, łagodny charakter, bogate serce, która prowadzi życie skromne, nie ma żadnych widoków zostania kobietą modną. A konkluzja? Sam ją wyciągnij. Kobieta modna i mężczyzna przy władzy, to dwie analogje; ale z tą różnicą, że przymioty, które wynoszą mężczyznę nad innych, podnoszą go i są jego chlubą, gdy przymioty, któremi kobieta dochodzi do swego jednodniowego panowania, to są okropne przywary. Wynaturza się aby ukryć swój charakter; aby wieść bojowe życie świata, musi mieć żelazne zdrowie pod wątłemi pozorami. Jako lekarz, wiem, że dobry żołądek wyklucza dobre serce. Twoja modna kobieta nie czuje nic, szał uciech ma swoje źródło w potrzebie rozgrzania jej zimnej natury; chce wzruszeń i użycia, jak starzec wysiadujący przed bramą Opery. Ponieważ ma więcej głowy niż serca, poświęca dla swego tryumfu prawdziwe uczucia i przyjaciół, jak generał posyła w ogień swoich najwierniejszych oficerów aby wygrać bitwę. Kobieta modna nie jest już kobietą; nie jest ani matką, ani żoną, ani kochanką; to jest płeć w mózgu, mówiąc po lekarsku. Toteż twoja margrabina ma wszystkie cechy potworności, ma dziób drapieżnego ptaka, oko jasne i zimne, głos słodki; jest gładka jak stal w trybach maszyny, porusza wszystko z wyjątkiem serca.
— Jest coś prawdy w tem co mówisz, Bianchon.
— Coś prawdy! odrzekł Bianchon, sama prawda. Czy ty myślisz, ze ja nie odczułem impertynenckiej grzeczności, z jaką dała mi odczuć idealny dystans, jaki tworzy między nami urodzenie? że nie patrzałem z politowaniem na jej kocią przymilność mającą wyraźnie jakiś cel. Za rok, nie napisałaby ani słówka aby mi oddać najlżejszą przysługę, a dziś wieczór przekarmiła mnie uśmiechami myśląc ze ja mogę wpłynąć na wuja mego Popinot, od którego zależy wygrana jej procesu...
— Mój drogi, ozy wolałbyś żeby ci nagadała głupstw? Godzę się z twoją filipiką przeciw „modnym kobietom“; ale nie trafiasz w sedno kwestji. Wolałbym zawsze za żonę margrabinę d’Espard od najczystszej, najcichszej, najbardziej kochającej istoty w świecie. Żenić się z aniołem! ależ trzebaby zagrzebać się ze swojem szczęściem gdzieś na zapadłej wsi! Żona człowieka politycznego to maszyna do rządzenia, automat z komplementami, ukłonami; jest pierwszym, najwierniejszym instrumentem, jakim posługuje się człowiek ambitny; słowem, to przyjaciel, który może się skompromitować bez niebezpieczeństwa i którego można się wyprzeć bez konsekwencyj. Wyobraź sobie Mahometa w Paryżu, w dziewiętnastym wieku! Żoną jego byłaby jakaś Rohan, sprytna i przymilna jak ambasadorowa, przebiegła jak Figaro. Twoja kochająca kobieta nie prowadzi do niczego, kobieta światowa prowadzi do wszystkiego; jest niby djament, którym mężczyzna kraje wszystkie szyby, kiedy niema złotego klucza którym otwiera się wszystkie drzwi. Zostawmy mieszczuchom cnoty mieszczańskie, ludziom ambitnym przywary ambicji. Zresztą, mój drogi, czy sądzisz że miłość jakiejś księżnej de Langeais czy de Maufrigneuse, jakiejś lady Dudley, nie daje olbrzymich rozkoszy? Gdybyś wiedział, ile ceny zimne i surowe wzięcie tych kobiet przydaje najmniejszemu dowodowi uczuć! co za radość widzieć pierwiosnek kiełkujący z pod śniegu! Uśmiech rzucony z pod wachlarza zadaje kłam udanej surowości i wart jest wszystkich niepohamowanych wylewów twoich mieszczek o hipotetycznej zdolności poświęceń: bo w miłości poświęcenie bliskie jest wyrachowania. Przytem kobieta modna, z domu Blamont-Chauvry, ma też swoje atuty! Jej atuty, to majątek, wpływy, blask wzgarda dla wszystkiego co jest poniżej niej...
— Dziękuję, rzekł Bianchon.
— Stary mieszczuchu! odparł śmiejąc się Rastignac. No, nie bądź pospolity, rób jak twój przyjaciel Desplein: zostań baronem, bądź kawalerem orderu św. Michała, zostań parem Francji i wydaj swoje córki za książąt.
— Wolałbym, żeby pięćkroć sto tysięcy djabłów...
— Ech, ech, jesteś wielki tylko w medycynie; doprawdy, przykrość mi sprawiasz.
— Nienawidzę tego rodzaju ludzi; pragnąłbym rewolucji, któraby nas od nich uwolniła na zawsze.
— Zatem, drogi Robespierze z lancetem, nie pójdziesz jutro do wuja Popinot?
— Owszem, rzekł Bianchon; kiedy chodzi o ciebie, poszedłbym z wiadrem po wodę do piekła...
— Drogi przyjacielu, rozczulasz mnie; przysiągłem, że margrabia dostanie się pod kuratelę! Patrz, jeszcze znajduję w oku jakąś starą łzę aby ci podziękować.
— Ale, ciągnął Horacy, nie przyrzekam ci że coś wskóram u Jana Juljusza Popinot[4]. Ty go nie znasz! Przyprowadzę go pojutrze do twojej margrabiny, niech go omota, jeśli zdoła. Wątpię. Wszystkie trufle, wszystkie księżne, wszystkie pulardy i wszystkie gilotyny mogłyby się tam znaleźć w całej krasie swoich pokus; król mógłby mu przyrzec Parostwo, Pan Bóg mógłby mu ofiarować inwestyturę raju i dochody czyśćca; żadna z tych potęg nie uzyskałaby od niego, aby przeniósł bodaj ździebełko z jednej szali na drugą. On jest sędzią, tak jak śmierć jest śmiercią.
Dwaj przyjaciele przybyli pod ministerjum Spraw zagranicznych na rogu bulwaru des Capucines.
— Jesteś u siebie, rzekł Bianchon śmiejąc się i pokazując pałac ministra. A oto mój powóz, dodał pokazując dorożkę. W ten sposób streszcza się dla każdego z nas przyszłość.
— Będziesz szczęśliwy na dnie wód, gdy ja będę zawsze walczył na powierzchni z burzami, aż w końcu, tonąc, przyjdę cię poprosić o miejsce w twojej grocie, mój stary!
— Do soboty, odparł Bianchon.
— Do soboty, rzekł Rastignac. Przyrzekasz mi Popinota.
— Tak, uczynię wszystko, na co mi pozwoli moje sumienie. Może ten wniosek o kuratelę kryje jakie mała dramorama, aby sobie przypomnieć tem słówkiem nasze dobre złe czasy.
— Biedny Bianchon! to będzie zawsze tylko porządny człowiek, powiedział sobie Rastignac patrząc za odjeżdżającą dorożką.
— Rastignac obarczył mnie najtrudniejszą z negocjacyj, mruknął Bianchon przypominając sobie przy obudzeniu delikatne zlecenie, jakie mu powierzono. Ale nigdy nie prosiłem wuja o najmniejszą usługę w sądzie, a zrobiłem dla niego więcej niż tysiąc wizyt gratis. Zresztą my między sobą nie robimy ceremonij. Powie mi tak albo nie, i sprawa skończona.
Po tym małym monologu, sławny doktór skierował się, już o siódmej rano, na ulicę du Fouarre, gdzie mieszkał Jan Juljusz Popinot, sędzia przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany. Ulica du Fouarre, wyraz który oznaczał niegdyś ulicę de la Paille) była w trzynastym wieku najznamienitszą ulicą Paryża. Tam znajdowały się gmachy uniwersyteckie, kiedy głos Abelarda i Gersona rozlegał się w uczonym świecie. Dziś, jestto jedna z najbrudniejszych ulic dwunastego okręgu, najbiedniejsza dzielnica Paryża, ta w której dwie trzecie ludności nie ma drzewa w zimie, która najwięcej dostarcza dzieci Podrzutkom, najwięcej chorych szpitałom, najwięcej żebraków ulicy; która wysyła najwięcej szmaciarzy na podwórza, najwięcej chorych starców pod mury gdzie grzeje słońce, najwięcej aresztantów do policji poprawczej. Przy tej ulicy, zawsze wilgotnej, której rynsztok toczy ku Sekwanie brudną wodę z paru farbiarni, znajduje się stary dom, z pewnością odrestaurowany gdzieś za Franciszka I-go i zbudowany z cegieł obramionych z ciosowym kamieniem. O jego trwałości świadczy konfiguracja zewnętrzna, jaką nierzadko spotyka się w domach paryskich. Jeśli wolno użyć tego słowa, ma on jakgdyby brzuch stworzony wzdęciem jakie czyni pierwsze piętro, przytłoczone ciężarem drugiego i trzeciego, ale podparte silnym murem parteru. Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że ściany między oknami, mimo że wzmocnione obramieniem kamiennem, pękną; ale niebawem obserwator spostrzega, że z tym domem jest tak jak z wieżą bolońską, stare cegły i stare nadżarte kamienie zachowują niezmożenie swój środek ciężkości. O każdej porze troku, tęgie podmurowanie parteru posiada żółtą barwę oraz ową niedostrzegalną warstwę potu, jaką wilgoć daje kamieniowi. Przechodzień odczuwa chłód idąc pod murem, gdzie wyszczerbione słupki licho chronią go od kół kabrjoletów.
Jak we wszystkich domach zbudowanych przed epoką powozów, brama tworzy arkadę nadzwyczaj niską, dość podobną do wrót więzienia. Na prawo od tej bramy znajdują się trzy okna opatrzone z zewnątrz kratą żelazną o oczkach tak gęstych, że niepodobna jest ciekawym dojrzeć przeznaczenia wilgotnych i ciemnych izb, przez szyby, brudne zresztą i zakurzone; na lewo dwa podobne okna, z których jedno, czasem otwarte, pozwala dojrzeć odźwiernego, jego żonę i dzieci. Wszystko to kłębi się, pracuje, gotuje, je i krzyczy w brudnej izbie wybitej deskami, gdzie wszystko rozpada się w strzępy i dokąd schodzi się po dwóch stopniach: wyraz stałego podnoszenia się ulic paryskich. Jeżeli, w dzień deszczowy, przechodzień schroni się pod długie sklepienie z wystającemi i bielonemi belkami, wiodące od bramy do schodów, musi go uderzyć obraz, jaki przedstawia wnętrze tego domu. Na lewo znajduje się kwadratowy ogródek, w którym nie da się zrobić więcej niż cztery kroki wzdłuż i wszerz; ogródek z szarą ziemią, gdzie wegetują pędy wina bez liści, i gdzie, z braku roślinności, wschodzą, w cieniu dwóch drzew, papiery, stare szmaty, ogryzki, kawałki cegły spadłe z dachu; ziemia nieurodzajna, gdzie czas rzucił na mury, na pnie drzew i na ich gałęzie ślad pyłu podobny do zimnej sadzy. W dwu prostokątnych skrzydłach, z których składa się dom, okna wychodzą na ten ogródek, wciśnięty między dwa sąsiednie domy, odrapane, grożące ruiną, gdzie na każdem piętrze widnieją jakieś jaskrawe dokumenty rzemiosł uprawianych przez lokatorów. Tu długie rusztowanie podtrzymuje olbrzymie pasma suszącej się farbowanej wełny; tam, na dwóch sznurach kołysze się wyprana bielizna; wyżej, spiętrzone tomy książek ukazują świeżo marmurkowane brzegi, kobiety śpiewają, mężowie gwiżdżą, dzieci krzyczą; stolarz piłuje drzewo, mosiężnik skrzypi swoim metalem, wszystkie rzemiosła łączą się aby stworzyć zgiełk, który liczba instrumentów potęguje do obłędu.
Ogólny system zdobniczy tego pasażu który nie jest ani dziedzińcem, ani ogrodem, ani sklepieniem, a który ma coś z tego wszystkiego, polega na słupach drewnianych wspartych na kamieniu i tworzących łuki. Dwie arkady wychodzą na ogródek; dwie inne, nawprost bramy, ukazują drewniane schody, których poręcz była niegdyś cudem ślusarstwa, a których zużyte stopnie drżą pod nogami. Drzwi każdego mieszkania posiadają odrzwia ciemne od brudu, tłuszczu, kurzu, i są opatrzone drugiemi drzwiami, wybitemi utrechckim aksamitem i usianemi deseniem żółtych gwoździ. Te resztki świetności świadczą, że, za Ludwika XIV, dom ten służył za mieszkanie jakiemuś rajcy parlamentu lub bogatemu księdzu. Ale te ślady dawnego zbytku budzą uśmiech swoim osobliwym kontrastem między przeszłością a teraźniejszością.
Jan Juljusz Popinot mieszkał na pierwszem piętrze tego domu, w którym ciemność, właściwą pierwszym piętrom domów paryskich, potęguje ciasnota ulicy. To stare mieszkanie znane było całemu dwunastemu okręgowi, któremu opatrzność dała tego sądownika, tak jak daje zbawcze rośliny aby leczyć lub łagodzić każdą chorobę. Oto szkic tej osobistości, którą chciała omotać świetna margrabina d’Espard.
W charakterze sądownika, pan Popinot był zawsze odziany czarno: kostjum ten czynił go śmiesznym w oczach ludzi przywykłych wszystko sądzić powierzchownie. Ludzie pragnący zachować godność jaką narzuca ten strój, powinni otaczać go ciągiem i drobiazgowem staraniem; ale przezacny Popinot niezdolny był przestrzegać purytańskiej czystości, jakiej wymaga kolor czarny. Spodnie, zawsze wytarte, podobne były do krepy, materji z której sporządza się togi adwokackie; długie zaś użycie odcisnęło się na nich mnogością fałdów. Białawe, zrudziałe lub błyszczące miejsca na tej części garderoby świadczyły o brudnem sknerstwie lub o najbardziej zaniedbanem ubóstwie. Grube wełniane pończochy tkwiły — zawsze krzywo — w niekształtnych trzewikach. Bielizna miała ów rudy odcień, jaki daje długi pobyt w szafie, świadczący iż nieboszczka Popinot miała manję bielizny; flamandzkim obyczajem, zadawała sobie z pewnością jedynie dwa razy na rok kłopot prania. Frak i kamizelka sędziego były w harmonji ze spodniami, trzewikami, pończochami i bielizną. Miał stałe szczęście w swojem zaniedbaniu: w dniu bowiem, w którym wkładał nowe ubranie, dostrajał je do całości swojej tualety, plamiąc je z niewytłumaczoną szybkością. Poczciwiec czekał z kupnem nowego kapelusza aż kucharka zwróci mu uwagę na zgrzybiałość tegoż. Krawat był zawsze skręcony niedbale; kołnierz skrzywiony pod sędziowskim rabatem. Nie nosił nigdy rękawiczek i pakował zazwyczaj ręce w kieszenie, których brzeg, brudny i najczęściej podarty, podkreślał jeszcze wrażenie ogólnego niechlujstwa. Ktokolwiek bywał w Pałacu Sprawiedliwości w Paryżu, miejscu gdzie można obserwować wszystkie odmiany czarnego stroju, może sobie wyobrazić wygląd pana Popinot. Zwyczaj siedzenia przez całe dni zmienia mocno ciało, tak samo jak nuda niekończących się obron adwokackich oddziaływana wyraz twarzy sędziów. Zamknięty w salach niemożliwie ciasnych, szpetnych, bez powietrza, sędzia paryski nabywa z konieczności fizjognomji zgryźliwej, zmiętej od natężenia uwagi, zachmurzonej nudą. Cera jego więdnie, robi się zielonkawa albo ziemista, zależnie od danego temperamentu. Po jakimś czasie, najbardziej kwitnący młodzieniec staje się wyblakłą machiną paragrafów, mechanizem aplikującym kodeks do wszystkiego, z flegmą wagi u zegara. Jeśli tedy natura obdarzyła pana Popinot rysami niezbyt powabnemi, zajęcie nie upiękniło go. Zbudowany był bez wdzięku. Grube kolana, wielkie stopy, szerokie ’ręce, stanowiły kontrast z księżą fizjognomją przypominającą nieco głowę cielęcą, łagodną aż do mdłości, blado rozświeconą wyłupiastemu oczami, bezkrwistą, przeciętą płaskim i prostym nosem, uwieńczoną niemniej plaskiem czołem, a ozdobioną parą olbrzymich odstających uszu. Nędzne i rzadkie włosy odsłaniały czaszkę w kilku nieregularnych bruzdach. Jeden jedyny rys zalecał tę czaszkę fizjognomiście. Na ustach tego człowieka oddychała niebiańska dobroć. Były to poczciwe grube czerwone wargi, z tysiącem fałdów, ruchliwe, usta w których natura złożyła piękne uczucia; usta które mówiły do serca i które zwiastowały w tym człowieku inteligencję, bystrość, dar jasnowidzenia, anielski rozum; toteż żleby go osądził tem, ktoby go sądził jedynie z płaskiego czoła, z wyblakłych oczu i z całej niewydarzonej postaci.
Życie jego odpowiadało powierzchowności; było pełne tajemnych prac i kryło cnoty świętego. Jego znajomość prawa była tak znana że, kiedy Napoleon reorganizował sądownictwo w r. 1806 i 1811, wówczas, ma wniosek Cambaceresa, wpisano Popinota jako jednego z pierwszych kandydatów do sądu apelacyjnego w Paryżu. Popinot nie był intrygantem. Za każdem nowem żądaniem, za każdą nową prośbą, minister odsuwał Popinota, który nigdy nie pojawił się ani u arcy-kanclerza ani u Wielkiego Sędziego. Z Apelacji przeniesiono go na listę zwykłych sędziów trybunału, poczem, przez intrygi ludzi czynnych i ruchliwych, pchnięto go na ostatni szczebel. Mianowano go młodszym sędzią. Powszechny krzyk podniósł się w palestrze: „Popinot młodszym sędzią!“ Niesprawiedliwość ta uderzyła cały świat sądowy, adwokatów, komorników, wszystkich, wyjąwszy Popinota, który się nie skarżył. Skoro pierwszy krzyk minął, wszyscy uznali, że dzieje się jak najlepiej na najlepszym z możliwych światów, którym musi być z konieczności świat sądowy! Popinot był młodszym sędzią aż do dnia, w którym najsłynniejszy kanclerz Restauracji pomścił krzywdy wyrządzone temu skromnemu i cichemu człowiekowi przez Wielkich Sędziów Cesarstwa. Spędziwszy dwanaście lat na stanowisku zastępcy, Popinot miał szanse umrzeć jako zwykły sędzia przy trybunale Sekwany.
Aby wytłumaczyć garbaty los jednego z najwybitniejszych przedstawicieli sądownictwa, trzeba nam zapuścić się w pewne szczegóły, które pozwolą odsłonić jego życie, jego charakter, pokazując zarazem niektóre kółka owej wielkiej machiny zwanej Sprawiedliwością. Trzech prezydentów, których miał kolejno trybunał Sekwany, wpakowało Popinota w szufladkę „praktyka“. Nie zyskał u przełożonych reputacji talentu, którą prace jego zdobyły mu już pierwej. Tak jak malarz bywa nieodmiennie zamykany w kategorji pejzażystów, portrecistów, malarzy historycznych, morskich lub rodzajowych przez ogół artystów, znawców lub dudków, którzy, bądź z zazdrości, bądź z despotyzmu krytyki, bądź z przesądów, barykadują go na jednem podwórku, sądząc że istnieją przegródki we wszystkich mózgach — ciasnota, którą świat stosuje do pisarzy, do polityków, do wszystkich którzy zaczynają od specjalności nim ich obwołają uniwersalnymi — tak samo Popinot miał swoje przeznaczenie i został zamknięty w swoim kręgu. Sędziowie, adwokaci, obrońcy, wszystko co pasie się na łączce sądowej, rozróżniają w każdej sprawie dwa czynniki: Prawo i Słuszność. Słuszność wynika z faktów, prawo jest zastosowaniem zasad do faktów. Ktoś może mieć rację wedle słuszności, nie mieć jej wedle prawa, bez winy ze strony sędziego. Między sumieniem a faktem istnieje przepaść pobudek, nieznanych sędziemu, pobudek potępiających lub usprawiedliwiających fakt. Sędzia nie jest Bogiem; obowiązkiem jego jest dociągnąć fakty do zasad, sądzić wypadki nieskończenie rozmaite, posługując się określoną miarą. Gdyby sędzia miał moc czytania w sumieniu i jego pobudkach aby wydać sprawiedliwy wyrok, każdy sędzia byłby wielkim człowiekiem. Francja potrzebuje około sześciu tysięcy sędziów: żadne pokolenie niema sześciu tysięcy wielkich ludzi na swoje usługi; tem bardziej nie może ich znaleźć dla swoich trybunałów. Popinot był, pośród ludności paryskiej, bardzo zręcznym kadim, który przez dary swoich zdolności i przez usilne tarcie litery prawa o ducha faktów, przejrzał braki doraźnych i stanowczych orzeczeń. Ten jasnowidzący sędzia przenikał powłokę podwójnego kłamstwa pod jakiem strony kryją istotę procesu. Był sędzią tak, jak znakomity Desplein był chirurgiem; przenikał sumienia jak ten uczony przenikał ciała. Życie jego i obyczaje doprowadziły go do ścisłej oceny najtajniejszych myśli w drodze badania faktów. Rył się w procesie, jak Cuvier rył się w humus globu. Podobnie jak ten wielki myśliciel, kroczył od dedukcji do dedukcji zanim przyszedł do konkluzji, i odtwarzał przeszłość sumienia jak Cuvier odbudowywał jakieś anoplotheria. Z powoda jakiejś sprawy budził się często w nocy, zaskoczony iskierką prawdy, która błysła nagle w jego mózgu. Uderzony głębokiemi niesprawiedliwościami kończącemi walki w których wszystko obraca się przeciw uczciwemu człowiekowi a idzie na rękę hultajom, orzekał często wbrew prawu na rzecz słuszności we wszystkich okazjach gdzie chodziło niejako o kwestję wyczucia. Uchodził tedy u swoich kolegów za umysł mało praktyczny; racje jego, obszernie wywodzone, przedłużały zresztą obrady; skoro Popinot zauważył niechęć, z jaką go słuchają, wyrażał swą opinję krótko. Mówiono że źle sądzi tego rodzaju sprawy; że jednak talent jego w badaniu bił w oczy, że jego sąd był jasny a przenikliwość głęboka, uznano go za człowieka posiadającego szczególne zdolności do uciążliwych funkcyj sędziego śledczego. Miał być tedy sędzią śledczym przez większą część swojej karjery sądowniczej.
Mimo że był doskonale uzdolniony do tego trudnego zawodu mając opinję głębokiego kryminologa zamiłowanego w swoim fachu, dobroć serca wydawała go ustawicznie na tortury: znajdował się między sumieniem a współczuciem niby w żelaznej obręczy. Jakkolwiek lepiej wynagradzane niż urząd sędziego cywilnego, funkcje sędziego śledczego nie kuszą nikogo, są zanadto absorbujące. Popinot, człowiek skromny i rzetelnej wiedzy, bez ambicji, niestrudzony pracownik, nie skarżył się na swój los: poświęcił dla dobra publicznego swoje upodobania, swoje współczucie, i pozwolił się wygnać w laguny śledztwa kryminalnego, gdzie umiał być zarazem surowy i dobroczynny. Czasami, pisarz jego wręczał podsądnemu pieniądze aby sobie kupił tytoniu lub ciepłe ubranie w zimie, odprowadzając go z gabinetu sędziego do Łapki na myszy, tymczasowego więzienia, w którem trzyma się uwięzionych do dyspozycji sędziego śledczego. Umiał być nieugiętym sędzią i miłosiernym człowiekiem. Toteż nikt łatwiej od niego nie potrafił wydobyć zeznań, bez uciekania się do sądowych sztuczek. Ten człowiek, którego dobroć zdawała się na pozór głupkowata, prosty i roztargniony, przenikał chytrości weteranów galer, paraliżował sztuczki najsprytniejszych dziewcząt i giął zbrodniarzy w ręku. Niezwykłe okoliczności wyostrzyły jego przenikliwość; aby je objaśnić, trzeba wejść w jego życie prywatne, bo sędziostwo to była jego strona społeczna; ale był w nim jeszcze inny człowiek, większy a mniej znany.
Na dwanaście lat przed dniem w którym zaczyna się ta historja, w r. 1816, podczas owego straszliwego głodu, który zeszedł się fatalnie z pobytem tak zwanych Sprzymierzonych we Francji, Popinot był przewodniczącym nadzwyczajnej komisji dla rozdzielania pomocy biedakom w tej dzielnicy. Mianowano go w chwili, gdy zamierzał opuścić ulicę du Fouarre, gdzie pobyt nie podobał się zarówno jemu jak jego żonie. Ten wielki prawnik, ten głęboki kryminolog, którego wyższość wydawała się jego kolegom aberracją, widział od pięciu Lat fakty sądowe, nie widząc ich przyczyn. Drapiąc się na poddasza, poznając nędze, śledząc okrutne konieczności które wiodą stopniowo biedaków do występnych czynów, zgłębiając wreszcie ich długie walki, uczuł w sercu współczucie. Ten sędzia stał się wówczas świętym Wincentym a Paulo tych wielkich dzieci, tych cierpiących robotników. Przeobrażenie to nie dokonało się od jednego razu. Dobroczynność ma swoje szczeble, jak występki mają swoje. Miłosierdzie pożera sakiewkę świętego, jak ruletka zjada majątek gracza, stopniowo. Popinot szedł od nieszczęścia do nieszczęścia, od jałmużny do jałmużny; następnie, kiedy uchylił wszystkie łachmany stanowiące dla tej publicznej nędzy niby opatrunek, pod którym jątrzy się gorączkowa rana, stał się, po upływie roku, opatrznością swojej dzielnicy. Został członkiem komitetu dobroczynności i biura dobroczynnego. Wszędzie gdzie były jakieś bezpłatne funkcje do spełniania, przyjmował je i działał bez emfazy, na sposób człowieka w błękitnym płaszczu[5], który żyje tem, że nosi zupę tam gdzie znajdują się ludzie głodni. Popinot miał to szczęście, że działał na szerszej przestrzeni i w wyższej sferze; czuwał nad wszystkiem, uprzedzał zbrodnie, dawał robotę niezatrudnionym robotnikom, lokował kaleków, rozdzielał roztropnie zasiłki na wszystkich zagrożonych punktach, stając się doradcą wdowy, opiekunem bezdomnych dzieci, finansistą drobnego przemysłu. Nikt w Sądzie ani w Paryżu nie znał tego sekretnego życia Popinota. Istnieją cnoty tak jasne, że znoszą ciemność; ludzie silą się schować je pod korcem. Co się tyczy ludzi którym świadczył dobrodziejstwa, ci, pracując we dnie i zmęczeni w nocy, niewiele mieli sposobności aby go wysławiać; byli niewdzięczni jak dzieci, które nigdy nie mogą się wypłacić, bo za wiele są dłużne. Istnieją musowe niewdzięczności; ale czyż serce, które sieje dobro aby zebrać wdzięczność, mogłoby się mienić wielkiem? Od drugiego roku swego tajemnego apostolatu, Popinot zmienił na rozmównicę magazyn na parterze w swoim domu, ten który miał trzy okna opatrzone żelazną kratą. Ściany i sufit tej wielkiej izby były wybielone wapnem, urządzenie składało się z ławek podobnych do ławek w szkole, z prostej szafy, orzechowego biurka i fotela. W szafie znajdowały się regestry dobroczynności, bony na chleb, i dziennik. Prowadził książki handlowe, aby nie dać się oszukać swemu sercu. Wszystkie nędze całej dzielnicy były tam ujęte w cyfry, pomieszczone w książce, gdzie każde nieszczęście miało swoje konto, jak u kupca każdy wierzyciel. Kiedy miał wątpliwości co do jakiejś rodziny, co do człowieka proszącego o wsparcie, sędzia miał do swego rozporządzenia informacje policji. Lavienne, służący stworzony dla tego pana, był jego adjutantem. Wykupywał lub odnawiał kwity lombardowe, biegał w miejsca najbardziej zagrożone, gdy pan jego pracował w sądzie. Od czwartej do siódmej rano w lecie, od szóstej do dziewiątej w zimie, sala ta była pełna kobiet, dzieci, biedaków, którym Popinot udzielał audjencji. Nie było tam potrzeba pieca w zimie; cisnęło się tyle ludzi, że było gorąco; Lavienne kładł jedynie nieco słomy na zbyt wilgotnej podłodze. Po jakimś czasie ławki stały się gładkie jak politurowany mahoń; następnie, na wysokość człowieka, ściana nabrała jakiegoś ciemnego pokostu od łachmanów lub zniszczonej odzieży tych biedaków. Nieszczęśliwi ci tak kochali Popinota, że, kiedy przed otwarciem bramy skupiali się nad ranem w zimie — kobiety grzejące się fajerkami, mężczyźni machający rękami aby się rozgrzać — nigdy żaden szmer nie zamącił snu sędziego. Szmaciarze, ludzie pracujący w nocy, znali to mieszkanie i widzieli często światło w gabinecie sędziego o niemożliwie późnych godzinach. Złodzieje nawet mówili przechodząc: To jego dom, i respektowali go. Ranek należał do biednych, dzień do zbrodniarzy, wieczór do prac sądowych.
Genjusz obserwacji, jaki posiadał Popinot, był tedy siłą rzeczy dwoisty: odgadywał cnotliwą nędzę, zdeptane dobre uczucia, chybione piękne uczynki, nieznane poświęcenia, tak jak szukał w głębi sumień najlżejszych zarysów zbrodni, najcieńszych nitek występków, aby zawsze we wszystkiem rozróżniać. Ojcowizna Popinota wynosiła tysiąc talarów renty. Żona jego, siostra starego Bianchon, lekarza w Sancerre, wniosła mu dwa razy tyle. Umarła przed pięciu laty, zostawiając majątek mężowi. Ponieważ płaca zastępcy sędziego jest szczupła, Popinot zaś był rzeczywistym sędzią dopiero od czterech lat, łatwo odgadnąć przyczyny jego oszczędności we wszystkiem co tyczyło jego osoby lub życia, kiedy się widziało, jak skromne były jego dochody a jak wielka dobroczynność. Zresztą, obojętność na punkcie ubrania, zrozumiała u człowieka tak zaabsorbowanego, czyż nie jest swoistą cechą głębokiej wiedzy, namiętnie uprawianej sztuki, myśli wciąż czynnej! Aby dokończyć tego portretu, wystarczy dodać, że Popinot był z małej liczby sędziów trybunału Sekwany, którzy nie mieli krzyża Legji.
Taki był człowiek, któremu prezydent drugiej Izby trybunału (Popinot był od dwóch lat przydzielony do spraw cywilnych) polecił przesłuchanie margrabiego d’Espard, na skargę przedłożoną przez jego żonę celem uzyskania kurateli.
Ulica du Fouarre, gdzie roiło się tylu biedaków od wczesnego rana, pustoszała o dziesiątej i odzyskiwała swój wygląd ponury i nędzny. Bianchon popędził tedy konia, aby zdybać wuja w czasie jego audjencji. Nie bez uśmiechu myślał o osobliwym kontraście, jakim będzie obecność sędziego u pani d’Espard; ale przyrzekł sobie skłonić go do zrobienia tualety, w której nie byłby zbyt śmieszny. „Czy wujaszek ma bodaj jakie nowe ubranie? powiadał sobie Bianchon wjeżdżając w ulicę Fouarre, gdzie z okien rozmównicy padało blade światło. Dobrze będzie, jak sądzę, porozumieć się w tej kwestji z Laviennem“.
Słysząc turkot kabrjoletu, dziesiątek zdziwionych biedaków wyszedł z bramy: odkryli głowy, poznając lekarza; Bianchon bowiem, który leczył darmo chorych poleconych mu przez sędziego, był dobrze znany zebranym tutaj nieszczęśliwym. Bianchon spostrzegł wuja w rozmównicy, gdzie ławki były w istocie pełne biedaków, odznaczających się niezwykłą oryginalnością stroju, która uderza na ulicy przechodniów najdalszych od artyzmu. To pewna, że rysownik — jakiś Rembrandt, gdyby istniał za naszych czasów — stworzyłby wspaniałą kompozycję widząc te naiwnie zgrupowane i milczące nędze. Tutaj, surowa twarz starca o siwej brodzie, apostolskiej czaszce, przedstawiała żywy obraz świętego Piotra. Pierś jego, nawpół odkryta, ukazywała wydatne mięśnie, oznakę żelaznego organizmu, który pozwolił mu udźwignąć cały poemat nieszczęść. Tam, młoda kobieta podawała pierś najmłodszemu dziecku aby mu nie dać krzyczeć; drugie zaś, może pięcioletnie, trzymała na kolanach. Ta pierś, której biel lśniła pośród tych łachmanów, to dziecko o przezroczystej cerze i brat jego, którego poza zapowiadała przyszłego ulicznika, wszystko to przemawiało do duszy niemal-że wdzięcznym kontrastem z długim sznurem twarzy zaczerwienionych od chłodu. Dalej, stara kobieta, blada i zimna, — odpychająca maska zbuntowanej nędzy, gotowej pomścić w dzień buntu wszystkie minione niedole. Był tam i młody robotnik, wątły, leniwy, którego inteligentne oko świadczyło o wielkich zdolnościach, zniszczonych przez daremnie zwalczane potrzeby; dławił, milcząc, swoje cierpienia, bliski śmierci a niemożności przedostania się przez kraty olbrzymiego zwierzyńca, gdzie kłębią się te pożerające się wzajem nędze. Przeważały kobiety; mężowie ich, spiesząc do warsztatów, zostawiali im z pewnością troskę walczenia za sprawę rodziny, z ową inteligencją która cechuje kobietę z ludu, prawie zawsze królowę na swoim śmietniku. Ujrzelibyście tam na wszystkich głowach podarte fulary, suknie zaszargane błotem, chustki w strzępach, brudne i dziurawe kaftaniki; ale wszędzie oczy błyszczące jak żywe płomienie. Straszliwa gromada, której widok budził zrazu wstręt, ale która rychło rodziła lęk, z chwilą gdy się widziało, że rezygnacja tych dusz, zmagających się z potrzebami życia, była czysto okolicznościową spekulacją na miłosierdzie. Dwie łojówki, które oświecały rozmównicę, migotały w rodzaju mgły wytworzonej przez cuchnącą atmosferę tego źle wietrzonego miejsca.
Sam sędzia był nie najmniej malowniczą figurą w tem zebraniu. Miał na głowie wełnianą zrudziałą szlafmycę. Ponieważ był bez krawata, szyja jego, czerwona od zimna i pomarszczona, sterczała nad wystrzępionym kołnierzem starego szlafroka. Zmęczona twarz miała ów nawpół głupkowaty wyraz, właściwy ludziom mocno czemś zajętym. Usta jego, jak u wszystkich którzy pracują, były ściągnięte nakształt sakiewki z zaciśniętym sznurkiem. Zmarszczone czoło zdawało się dźwigać brzemię wszystkich tych zwierzeń: czuł, ważył i sądził. Oczy jego, baczne jak oczy lichwiarza, odrywały się od książek i regestrów, aby wnikać w samą głąb ludzi, których obejmował owym chybkim wzrokiem, jakim skąpcy wyrażają swoje niepokoje. Stojąc za swoim panem, gotów wykonać jego rozkazy, Lavienne pełnił widocznie straż i przyjmował nowoprzybyłych dodając im otuchy.
Kiedy ukazał się lekarz, zrobiło się poruszenie na ławkach. Łazienne odwrócił głowę i zdziwił się mocno widząc Bianchona.
— A, to ty, mój chłopcze, rzekł Popinot przeciągając się. Co cię sprowadza o tej porze?
— Bałem się, wuju, abyś nie podjął, nim zobaczysz się ze mną, pewnej wizyty urzędowej, w której przedmiocie chcę z tobą pomówić.
— No, matusiu, rzekł sędzia zwracając się do tęgiej kobiety która stała przy nim, jeśli mi nie powiecie o co wam chodzi, ja tego nie zgadnę.
— Śpieszcie się, rzekł Lavienne, nie zabierajcie czasu innym.
— Proszę pana, rzekła wreszcie kobieta czerwieniąc się i zniżając głos tak aby ją słyszeli tylko Popinot i Lavienne, ja jestem straganiarką, i mam dziecko za które jestem winna u mamki. Schowałam tedy swoich parę groszy...
— I co? Wasz chłop wam je zabrał? rzekł Popinot, zgadując koniec spowiedzi.
— Tak, proszę pana.
— Jak się nazywacie?
— La Pomponne.
— A mąż?
— Toupinet.
— Ulica du Petit-Banquier, mruknął Popinot sprawdzając regestry. Jest w więzieniu, rzekł, odczytując uwagę na marginesie arkusza, na którym ta para była wpisana.
— Za długi, wielmożny panie.
Popinot potrząsnął głową.
— Ale, proszę pana, ja nie mam za co kupić towaru, właściciel przyszedł wczoraj i zmusił mnie aby mu zapłacić, inaczej wyrzuciłby mnie na bruk.
Lavienne nachylił się do pana i szepnął mu kilka słów.
— No i co, ile wam trzeba aby kupić owocu w Halach?
— Hm, wielmożny panie, żeby móc dalej handlować, trzebaby mi dziesięć franków.
Sędzia dał znak służącemu, który wydobył z wielkiego worka dziesięć franków i dał je kobiecie, gdy sędzia zapisywał pożyczkę w rejestrze. Widząc gest radości, jaki uczyniła przekupka, Bianchon odgadł obawy które z pewnością miotały kobietą, kiedy szła do tego domu.
— Teraz wy, rzekł Lavienne do starca z siwą brodą.
Bianchon odciągnął służącego na stronę i spytał ile czasu zajmie ta audjencja.
— Pan miał dwieście osób dziś rano, jeszcze zostało do zrobienia tych osiemdziesiąt, rzekł Lavienne; pan doktór miałby czas odbyć swoje pierwsze wizyty.
— Mój chłopcze, rzekł sędzia odwracając się i ujmując Horacego za ramię, masz oto dwa adresy niedaleko stąd, jeden przy ulicy de Seine, drugi de l’Arbalète. Przy ulicy de Seine młoda dziewczyna się zaczadziła, a tam znów znajdziesz człowieka, którego przyjmiesz do swego szpitala. Czekam cię ze śniadaniem.
Bianchon wrócił za godzinę. Ulica du Fouarre była już pusta, zaczynał się robić dzień, sędzia wracał do mieszkania. Ostatni biedak, którego ranę opatrzył, odchodził, a worek służącego był próżny.
— No i cóż, jak się mają, spytał sędzia na schodach.
— Człowiek umarł, dziewczyna się wyliże, odparł Bianchon.
Od czasu kiedy zbrakło oka i dłoni kobiety, mieszkanie pana Popinot przybrało wygląd zgodny z fizjognomją właściciela. Abnegacja człowieka pochłoniętego jedną myślą wyciskała dziwaczne piętno na wszystkiem. Wszędzie odwieczny kurz, wszędzie owo pomieszanie przeznaczeń rozmaitych przedmiotów właściwe kawalerskiemu gospodarstwu. Były tam papiery w wazonach na kwiaty, puste butelki z atramentu na meblach, zapomniane talerze, słowem wszystkie góry i doliny spowodowane podjętemi i poniechanemi zamiarami zrobienia porządku. Gabinet sędziego, szczególnie nawiedzony tym nieustannym bezładem, odbijał roztargnienie człowieka przywalonego zajęciami, wziętego w krzyżowy ogień kłócących się z sobą zatrudnień. Bibljoteka była jak po pożarze; książki wałęsały się, jedne wsadzone w drugie, inne rzucone otwarte na ziemię; pakiety aktów rozłożone szeregiem zawalały podłogę, nie froterowaną od dwóch lat. Stoły i meble były obładowane wotami, znoszonemi przez wdzięczną nędzę. Bukiety sztucznych kwiatów, obrazy, na których widniały cyfry Popinota w otoczeniu serc i nieśmiertelników, stroiły ściany. Tu jakieś puzderka pretensjonalnie wykonane i niezdatne do niczego; tam jakiś przycisk w stylu robótek, jakie wykonywują więźniowie w swej celi. Te arcydzieła cierpliwości, te rebusy wdzięczności, zeschłe bukiety, dawały gabinetowi i sypialni sędziego wygląd sklepu z zabawkami. Poczciwiec robił sobie memorandum z tych sprzętów; zapełniał je notatkami, zapomnianemi piórami i drobnemi świstkami. Te szczytne świadectwa anielskiego miłosierdzia były pełne kurzu, nieświeże, brudne. Kilka ptaków, doskonale wypchanych, ale zjedzonych przez mole, sterczało w tym lesie fatałaszek, gdzie królował kot angora, ulubieniec pani Popinot, któremu z pewnością jakiś naturalista bez grosza wrócił wszystkie pozory życia, płacąc w ten sposób wiekuistym skarbem drobną jałmużnę.
Jakiś miejscowy artysta, którego serce sprowadziło pendzel na bezdroża, wykonał portrety obojga państwa Popinot. Nawet w alkowie sypialni widziało się haftowane poduszeczki, krajobrazy z koralików, krzyże z gniecionego papieru, których ornamenty świadczyły o szalonej pracy. Firanki były zczerniałe od dymu, portjery nie miały już żadnego koloru. Między kominkiem i długim stołem, przy którym pracował sędzia, kucharka postawiła na stoliczku dwie filiżanki kawy z mlekiem. Dwa mahoniowe fotele obite włosiem oczekiwały wuja i siostrzeńca. Ponieważ światło dzienne nie dochodziło do tego miejsca, kucharka zostawiła tam dwie łojówki, których nieproporcjonalnie wybujałe knoty obrosły grzybem i rzucały owo czerwonawe światło, które oszczędza świecę spalając ją wolno; wynalazek skąpców.
— Drogi wuju, powinienbyś się cieplej ubierać, kiedy schodzisz do rozmównicy.
— Nie lubię dawać czekać tym biednym ludziom! No i co, co masz za interes?
— Hm! Przychodzę wuja zaprosić na jutro na obiad do margrabiny d’Espard.
— To nasza krewna? spytał sędzia tonem tak naiwnego roztargnienia, że Bianchon parsknął śmiechem.
— Nie, wuju, margrabina d’Espard to jest dostojna i znamienita dama, która wniosła skargę do trybunału celem oddania męża pod kuratelę. Wujowi właśnie powierzono...
— I ty chcesz, abym ja szedł do niej na obiad? Czyś ty oszalał? rzekł sędzia chwytając kodeks. Masz, czytaj paragraf, który zabrania sędziemu jeść i pić u jednej ze stron które ma sądzić. Niech przyjdzie do mnie twoja margrabina, jeśli ma mi coś do powiedzenia. Mam w istocie iść jutro przesłuchać jej męża, skoro przestudjuję sprawę przez noc.
Wstał, wziął plik aktów znajdujący się pod przyciskiem, i rzekł przeczytawszy nagłówek:
— Oto akta. Skoro ta dostojna i znamienita dama interesuje cię, zobaczmyż tę skargę!
Popinot zawinął szlafrok, który otwierał się ciągle obnażając pierś, umoczył rogalik w wystygłej kawie i wyszukał skargę, którą przeczytał pozwalając sobie na małe nawiasy, i na dyskusje w których siostrzeniec jego brał udział.
„Do pana prezydenta trybunału cywilnego pierwszej instancji departamentu Sekwany, zasiadającego w Pałacu Sprawiedliwości.
„Pani Joanna Klementyna Atenais de Blamont-Chauvry, małżonka pana Karola Maurycego Marji, hrabiego de Nègrepelisse, margrabiego d’Espard (Dobra szlachta), właściciela ziemskiego; rzeczona pani d’Espard mieszkająca przy ulicy du Faubourg-Saint-Honoré, nr. 104, rzeczony zaś pan d’Espard przy ulicy de la Montagne-Sainte-Geneviève, nr. 22 (Prawda, prezydent mówił mi, że to w mojej dzielnicy!), przyczem jako adwokat powódki występuje pan Desroches“.
— Desroches! aferzysta, człowiek źle widziany w sądzie i u swoich kolegów, człowiek który szkodzi swoim kljentom!
— Biedny chłopak, nieszczęściem jest bez majątku i wije się jak djabeł w kropielnicy, to wszystko.
„Ma zaszczyt panu przedstawić, panie prezydencie, że od roku zdolności moralne i umysłowe pana d’Espard, jej męża, uległy tak głębokiej zmianie, iż przedstawiają obecnie stan szaleństwa i zidjocenia, przewidziany artykułem 486 kodeksu cywilnego, i domagają się, dla dobra jego mienia, jego osoby, i w interesie jego dzieci, które chowają się przy ojcu, zastosowania postanowień wymaganych w tym samym paragrafie;
„Że w istocie stan umysłowy pana d’Espard, który od kilku lat budził poważne obawy, zrodzone przyjętym przez niego systemem prowadzenia swoich interesów, przebiegł, zwłaszcza w tym ostatnim roku, opłakane szczeble upadku; że zwłaszcza wola ucierpiała od postępów choroby i że jej porażenie wydało pana d’Espard wszystkim niebezpieczeństwom nieudolności stwierdzonej następującemi faktami:
„Od dłuższego czasu, wszystkie dochody z dóbr margrabiego d’Espard idą, bez zrozumiałej przyczyny i bez korzyści, nawet czasowej, do rąk starej kobiety, której odpychająca brzydota jest powszechnie stwierdzona, nazwiskiem pani Jeanrenaud, mieszkającej to w Paryżu, przy ulicy de la Vrillière numer 8, to w Villeparisis w pobliżu Claye, departament Seine et Marne, i na rzecz jej syna, mającego trzydzieści sześć lat, oficera ex-gwardji cesarskiej, którego przez swoje stosunki, margrabia d’Espard umieścił w gwardji królewskiej w charakterze dowódcy szwadronu w pierwszym pułku kirasjerów. Te osoby, wtrącone przez rok 1814 w ostateczną nędzę, nabyły kolejno nieruchomości znacznej ceny, między innemi w ostatnim czasie dom przy Grande rue Verte, gdzie imć Jeanrenaud czyni obecnie znaczne wkłady, aby tam zamieszkać z imć Jeanrenaud, jego matką, w zamiarze małżeństwa jaki żywi; które to wydatki sięgają przeszło stu tysięcy franków. Małżeństwo to nawiązało się dzięki staraniom margrabiego d’Espard u jego bankiera imć pana Mongenod, o którego siostrzenicy rękę poprosił dla rzeczonego imć Jeanrenaud, przyrzekając, iż, przez swoje wpływy, wyrobi mu tytuł barona. Nominację tę ziścił w istocie dekret Jego Królewskiej Mości z dnia 29 grudnia ubiegłego roku, na prośbę margrabiego d’Espard, jak to może zaświadczyć Jego Dostojność pan Minister Sprawiedliwości, o ileby trybunał uznał za właściwe uciec się do jego świadectwa;
„Iż żadna racja, nawet zaczerpnięta wśród tych które są potępione zarówno przez moralność jak przez prawo, nie może usprawiedliwić wpływu, jaki rzeczona wdowa Jeanrenaud zdobyła na margrabiego d’Espard, który zresztą widuje ją nader rzadko, ani też wytłumaczyć jego szczególnego przywiązania do rzeczonego barona Jeanrenaud, z którym stosunki jego również są rzadkie; mimo to wpływ ich okazuje się tak wielki, iż, za każdym razem kiedy potrzebują pieniędzy, chociażby na zaspokojenie zwyczajnego kaprysu, ta dama lub jej syn...“
— He he! racje, które potępia zarówno moralność jak prawo! Co on chce nam podsunąć, ten pan dependent czy też adwokat? rzekł Popinot.
Bianchon zaczął się śmiać.
...Ta dama lub jej syn uzyskują, bez najmniejszej trudności od margrabiego d’Espard to czego żądają; w braku zaś gotowizny, pan d’Espard podpisuje weksle, eskontowane przez imć pana Mongenod, który ofiarował się powódce zaświadczyć ten fakt;
„Że zresztą, na potwierdzenie tych faktów, zdarzyło się świeżo, w czasie odnowienia dzierżawy dóbr Espard, że gdy dzierżawcy wypłacili dość znaczne sumy odnawiając swoje kontrakty, imć Jeanrenaud natychmiast kazał je sobie przekazać;
„Że wola margrabiego d’Espard ma tak mały udział w przelewie tych sum, iż, kiedy mu wspomniano o nich, wręcz nie przypominał sobie tego; że, za każdym razem kiedy osoby poważne zapytywały go o pobudki jego przywiązania do tych dwojga osobników, odpowiedzi jego świadczyły o tak zupełnym bezładzie jego myśli i interesów, iż musi istnieć w tej sprawie tajemna przyczyna, na którą powódka pragnie ściągnąć oko sprawiedliwości, zważywszy iż niepodobieństwem jest, aby ta przyczyna nie była zbrodnicza, występna i przymusowa, lub też przyrody domagającej się oceny lekarzy sądowych, o ile wszelako powolność ta nie jest z rzędu tych, które wchodzą w zakres nadużycia władz moralnych i których nie można określić inaczej, niż posługując się jaskrawym terminem opętania...
— Tam do licha! rzekł Popinot, cóż ty na to, mój chłopcze? To są bardzo osobliwe fakty.
— Mogłyby, odparł Bianchon, być skutkiem władzy magnetycznej.
— Więc ty wierzysz w głupstwa Mesmera, w jego stoliki, w widzenie przez ściany?
— Tak, wuju, odrzekł poważnie doktór. Słuchając tego pozwu, myślałem o tem. Powiadam ci, że stwierdziłem — w innej sferze działania — wiele analogicznych faktów, dowodzących bezgranicznej władzy, jaką może jeden człowiek zdobyć nad drugim. Jestem, sprzecznie z mniemaniem moich kolegów, zupełnie przeświadczony o potędze woli jako siły motorycznej. Widziałem, z wykluczeniem wszelkiej baśni i wszelkiej szarlatanerji, objawy takiego opętania. Uczynki, przyrzeczone magnetyzerowi we śnie, medjum jego skrupulatnie spełniało na jawie. Wola jednego stała się wolą drugiego.
— Postępki wszelkiego rodzaju?
— Tak.
— Nawet zbrodnicze?
— Nawet.
— Gdyby mi to mówił kto inny niż ty, wzruszyłbym poprostu ramionami.
— Mogę ci to pokazać naocznie, rzekł Bianchon.
— Hm, hm, rzekł sędzia. Przyjmując, że przyczyna tego rzekomego opętania należy do tej kategorji faktów, trudno byłoby stwierdzić to i dowieść tego prawnie.
— Jeżeli ta pani Jeanrenaud jest w istocie tak szpetna i stara, nie widzę, jaki inny wpływ mogłaby posiadać, rzekł Bianchon.
— Ale, odparł sędzia, w roku 1814, kiedy te uroki zaczęły działać, ta kobieta musiała mieć o czternaście lat mniej. Jeżeli stosunki jej z panem d’Espard sięgały dziesięć lat wstecz, daty te cofają nas o dwadzieścia cztery lat; w której to epoce dama ta mogła być młoda, ładna, i mogła zdobyć, środkami bardzo naturalnemi, dla siebie i dla swego syna, na margrabiego d’Espard wpływ, któremu mężczyźni nie umieją się oprzeć. O ile przyczyna tego wpływu jest naganna w oczach sprawiedliwości, jest ona usprawiedliwiona w oczach natury. Pani Jeanrenaud mogła się pogniewać o małżeństwo zawarte prawdopodobnie w owym czasie przez margrabiego d’Espard z panną de Blamont-Chauvry; słowem, na dnie tego wszystkiego może być jedynie kobieca rywalizacja, skoro margrabia nie mieszka już oddawna z żoną.
— Ale ta odpychająca brzydota, wuju?
— Siła uroków, odparł sędzia, jest w prostym stosunku do brzydoty, stara rzecz! A ospa, doktorze? Ale czytajmy dalej.
„Iż, od roku 1815, aby dostarczyć sum wymaganych przez te dwie osoby, margrabia d’Espard zamieszkał z dwojgiem swoich dzieci przy ulicy de la Montagne-Saint-Geneviève, w mieszkaniu którego ubóstwo niegodne jest jego nazwiska i stanu... (Każdy mieszka jak mu się podoba!)... iż wychowuje tam swoich dwóch synów, hrabiego Klemensa d’Espard i wicehrabiego Kamila d’Espard, w sposobie życia niezgodnym z ich przyszłością, z ich nazwiskiem i ich majątkiem; iż często brak pieniędzy dochodzi tak daleko, że niedawno imć Maraist zajął meble znajdujące się w mieszkaniu; że, kiedy tę drogę pościgu wdrożono w jego obecności, margrabia d’Espard pomagał komornikowi, którego traktował jak człowieka z najlepszej sfery, obsypując go wszystkiemi oznakami grzeczności i szacunku, jakie miałby dla osoby stojącej wyżej od niego...“
Wuj i siostrzeniec spojrzeli po sobie, śmiejąc się.
„Iż zresztą wszystkie akty jego życia, nawet poza faktami przytoczonemi odnośnie do wdowy Jeanrenaud i im ćpana barona Jeanrenaud, jej syna, są nacechowane szaleństwem; iż, blisko od dziesięciu lat, zajmuje się tak wyłącznie Chinami, ich zwyczajami, obyczajami, ich historją, że odnosi wszystko do zwyczajów chińskich; że, zapytywany w tej mierze, miesza sprawy współczesne, wczorajsze wypadki z faktami tyczącemi Chin; iż krytykuje akty rządu i postępki króla, mimo iż zresztą kocha go osobiście, porównując je z polityką chińską;
„Że ta monomanja popchnęła margrabiego d’Espard do czynów sprzecznych z rozsądkiem; że, wbrew obyczajom swego stanu, wbrew własnym nieraz wyrażonym pojęciom o obowiązkach szlachty, wdał się w przedsięwzięcie handlowe, na które wciąż podpisuje terminowe zobowiązania zagrażające dziś jego czci i majątkowi, ile że oblekają go w charakter kupca i mogą, w braku zapłaty, postawić go w stanie bankructwa; że te zobowiązania zaciągnięte wobec papierników, drukarzy, litografów i kolorystów, którzy dostarczyli elementów potrzebnych do tej publikacji, zatytułowanej Historja Chin w obrazach i ukazującej się zeszytami, są tak znaczne, iż sami ci dostawcy, chcąc ocalić swoje wierzytelności, błagali powódkę, aby domagała się kurateli nad margrabią d’Espard...
— To jakiś warjat, wykrzyknął Bianchon.
— Tak myślisz! rzekł sędzia. Trzeba go przesłuchać. Audjatur et altera pars.
— Ależ zdaje mi się... rzekł Bianchon.
— Ależ zdaje mi się, rzekł Popinot, iż, gdyby ktoś z moich krewnych chciał zagarnąć zarząd mojego majątku, i gdybym, zamiast być prostym sędzią, którego stan umysłowy koledzy mogą stwierdzić codzień, był księciem i parem, wówczas jakiś sprytny adwokat, jak ten Desroches, mógłby wygotować podobną skargę przeciw mnie.
„Że wychowanie dzieci ucierpiało od tej monomanji, i że ich nauczył, sprzecznie ze wszystkiemi zasadami wychowania, faktów z historji chińskiej, sprzeciwiających się naukom religji katolickiej, dalej nauczył ich djalektów chińskich...
— Tu już Desroches przeholował, rzekł Bianchon.
— Skargę wygotował jego dependent Godeschal, którego mnasz, i który nie jest zbyt tęgi Chińczyk, rzekł sędzia.
„Iż zostawia swoje dzieci pozbawione najniezbędniejszych rzeczy; iż powódka, mimo swoich próśb, nie może ich widywać; iż margrabia d’Espard przyprowadza je jej tylko raz do roku; iż, wiedząc w jakiem żyją ogołoceniu, czyniła daremne usiłowania aby im dostarczyć sprzętów najniezbędniejszych do życia, których im zbywało...
— Och, pani margrabino, to już są kpiny. Kto chce za wiele dowieść, nie dowodzi niczego. Mój drogi chłopcze, rzeki sędzia kładąc akty na kolanach, gdzież jest matka, którejby brakło serca, sprytu, krwi, aby sprostać najprostszemu instynktowi zwierzęcemu? Matka ma tyle chytrości, gdy chodzi o to aby dotrzeć do swoich dzieci, ile jej ma młoda dziewczyna w swojej intryżce miłosnej. Gdyby twoja markiza chciała nakarmić albo odziać swoje dzieci, sam djabeł nie byłby jej z pewnością przeszkodził. Trochę za długi jest ten tasiemiec, aby go przełknął stary sędzia. Jedźmy dalej.
„Że wiek, do którego dochodzą rzeczone dzieci, wymaga bezzwłocznie aby podjęto kroki celem usunięcia ich od zgubnego wpływu tego wychowania; aby pokierowano niemi wedle wymagań ich stanu i aby nie miały przed oczami przykładu, jaki im daje postępowanie ich ojca.
„Że, na poparcie powyżej przytoczonych faktów istnieją dowody, których trybunał uzyska z łatwością stwierdzenie; po wiele razy pan d’Espard nazwał sędziego pokoju dwunastego okręgu mandarynem trzeciej klasy; po wiele razy nazwał profesorów kolegjum Henryka IV „uczeńcami“ (oni się o to gniewają!) Z okazji najprostszych rzeczy powiada, że nie tak się dzieje w Chinach; w trakcie zwyczajnej rozmowy czyni aluzje bądź to do pani Jeanrenaud, bądź do wypadków zaszłych za Ludwika XIV, i wpada wówczas w najczarniejszą melancholję: wyobraża sobie czasami że jest w Chinach. Wielu jego sąsiadów, w szczególności imć Edmund Becker, student medycyny, Jan Babtysta Fremiot, nauczyciel, zamieszkali w tym samym domu, myślą, na podstawie styczności z margrabią d’Espard, że jego monomanja we wszystkiem co się odnosi do Chin jest następstwem planu powziętego przez barona Jeanrenaud oraz jego matkę celem ostatecznego unicestwienia władz umysłowych margrabiego d’Espard, zważywszy iż jedyną usługą, jaką oddaje margrabiemu pani Jeanrenaud, jest to, iż dostarcza mu wszystkiego co się odnosi do cesarstwa Chin;
„Iż wreszcie powódka podejmuje się dowieść Trybunałowi, że sumy pochłonięte przez oboje Jeanrenaud od 1814 do 1828 sięgają kwoty nie mniejszej niż miljon franków.
Na potwierdzenie poprzedzających faktów, powódka ofiarowuje panu prezydentowi świadectwo osób, które widują stale margrabiego d’Espard, a których nazwiska i stan wyszczególnione są, poniżej, z których wiele błagało ją, aby zyskała ubezwłasnowolnienie margrabiego d’Espard, jako jedyny sposób ubezpieczenia majątku od jego opłakanego zarządu, dzieci zaś od zgubnego wpływu ojca.
„Zważywszy to co powiedziano, oraz mając na względzie dołączone alegaty, powódka wnosi, wobec tego że poprzedzające fakty dowodzą jasno stanu niepoczytalności i szaleństwa margrabiego d’Espard, aby pan prezydent raczył nakazać, by, celem uzyskania ubezwłasnowolnienia tegoż, powyższą prośbę oraz załączone na jej poparcie akty przedłożono panu prokuratorowi królewskiemu oraz wydelegowano jednego z sędziów trybunału by wygotował raport na dzień, który pan prezydent zechce łaskawie oznaczyć, iżby Trybunał postanowił wszystko w duchu swoich uprawnień i wymierzył sprawiedliwość“, etc.
— I oto, rzekł Popinot, zlecenie prezydenta, który deleguje mnie! No i co, czego chce odemnie margrabina d’Espard? Wiem wszystko. Pójdę jutro z moim pisarzem do margrabiego, bo to mi się zupełnie nie wydaje jasne.
— Słuchaj, drogi wujaszku, nigdy cię nie prosiłem o najmniejszą przysługę, któraby dotyczyła twoich funkcyj sędziego; otóż, proszę cię, abyś okazał pani d’Espard względy na jakie zasługuje jej stanowisko. Gdyby przyszła tutaj, wysłuchałbyś jej?
— Tak.
— A więc, idź wysłuchaj jej u niej w domu: pani d’Espard to kobieta chorowita, nerwowa, delikatna, źleby się czuła w twojej norze. Pójdź tam wieczór, zamiast przyjąć zaproszenie na obiad, skoro prawo broni ci jeść i pić u swoich podsądnych.
— A wam czy prawo nie broni przyjmować zapisów od waszych zmarłych? rzekł Popinot, który dostrzegł odcień ironji na ustach siostrzeńca.
— No, wujaszku, chociażby poto aby dojść do jądra prawdy w tej historji, zgódź się na moją prośbę? Przyjdziesz jako sędzia śledczy, skoro rzecz nie wydaje ci się jasna. Do kata! przesłuchanie margrabiny jest nie mniej potrzebne niż przesłuchanie męża.
— Masz słuszność, rzekł sędzia, może to ona ma bzika. Pójdę.
— Zajdę po ciebie; zapisz w swoim notatniku: Jutro wieczór, o dziewiątej, u pani d’Espard. Dobrze, rzekł Bianchon widząc że wuj zanotował schadzkę.
Nazajutrz wieczór, o dziewiątej, doktór Bianchon wdrapał się na zakurzone schody wuja i zastał go nad redakcją jakiegoś trudnego wyroku. Nie przyniesiono od krawca ubrania zamówionego, przez Lavienne’a, tak że Popinot wziął stary zaplamiony frak 1 wystąpił jako ów Popinot incomptus, widokiem swoim budzący śmiech wszystkich którzy nie znali jego sekretnego życia. Bianchon osiągnął bodaj tyle, że doprowadził do ładu krawat wuja i zapiął mu frak; w ten sposób ukrył plamy, zapinając od prawej do lewej i wystawiając na front nową jeszcze część materji. Ale niebawem sędzia rozchylił frak na piersiach zakładając wedle zwyczaju ręce za kamizelkę. Frak nadmiernie pofałdowany z przodu i z tyłu, utworzył niby garb na grzbiecie, między kamizelką zaś a spodniami przestrzeń wolną, którą wyszła na wierzch koszula. Na swoje nieszczęście, Bianchon spostrzegł te okropności aż w chwili gdy wkraczali do margrabiny.
Lekki szkic życia osoby, do której udawali się w tej chwili doktór i sędzia, jest tutaj konieczny dla zrozumienia konferencji, jaką Popinot miał z nią odbyć.
Pani d’Espard była od siedmiu lat bardzo w modzie w Paryżu, gdzie moda wywyższa i strąca osoby, które, naprzemian to wielkie to małe, to znaczy kolejno na świeczniku lub w cieniu, stają się później nieznośnemi figurami, jak wszyscy upadli ministrowie i zdetronizowane wielkości. Uciążliwi przez swoje zmurszałe pretensje, owi dworacy przeszłości wiedzą wszystko, szkalują wszystko, i jak zrujnowani marnotrawcy są przyjaciółmi całego świata. Ponieważ panią d’Espard mąż opuścił w r. 1815, musiała tedy wyjść za mąż gdzieś w roku 1812. Dzieci jej musiały mieć jedno piętnaście, drugie trzynaście lat. W jaki sposób matka rodziny, mająca blisko trzydzieści trzy lat, była kobietą modną? Mimo że moda jest kapryśna i nikt nie może z góry wskazać jej ulubieńców, mimo iż często wywyższy jakąś bankierową lub inną osobę wątpliwej urody i smaku, zdaje się czemś nadnaturalnem aby moda przyjęła obyczaje konstytucyjne, uznając prezydenturą z wieku. Tutaj, moda postąpiła tak jak wszyscy: uznała panią d’Espard za młodą kobietę. Margrabina miała trzydzieści trzy lat w metryce, a dwadzieścia dwa wieczorem w salonie. Ale ile starań i sztuczek! Sztuczne pukle kryły jej skronie. Skazywała się w domu na półmrok, udając chorą, aby pozostać w dobroczynnym cieniu światła przepuszczonego przez muślin. Jak Djana de Poitiers, używała zimnej wody do kąpieli; jak ona również sypiała na włosianym materacu, z głową na skórzanych poduszkach aby szanować włosy; jadła mało, piła tylko wodę, oszczędzała ruchów aby uniknąć zmęczenia, i wprowadziła klasztorną punktualność w najdrobniejsze sprawy życia. Ten surowy system posunęła pewna znakomita Polka aż do używania lodu zamiast wody i do jadania zimnych potraw; jestto osoba, która, za naszych czasów, łączy życie liczące już blisko wiek z zajęciami i obyczajami elegantki. Mając żyć tak długo jak Marion de Lorme, której biografowie dają sto trzydzieści lat, ex-wicekrólowa Polski posiada, licząc lat blisko sto, młodą duszę i młode serce, uroczą twarz, czarującą kibić; w rozmowie, której dowcip skrzy się jak iskry w ogniu, może porównywać dzisiejszych ludzi i książki z ludźmi i książkami osiemnastego wieku. Z Warszawy zamawia swoje czepeczki u Herbaulta. Ta wielka dama posiada entuzjazm młodej dziewczyny; pływa, biega jak student, umie się rzucić na kozetkę równie wdzięcznie jak młoda zalotnisia; drwi w oczy śmierci i śmieje się z życia. Ona, która zdumiewała niegdyś cesarza Aleksandra, może dziś zdumiewać cesarza Mikołaja wspaniałością swoich balów. Jeszcze umie wycisnąć łzy jakiemuś zakochanemu młodzikowi, gdyż ma tyle lat ile chce i nieodparty sentyment gryzetki. Słowem, jest to istna bajka o wróżkach, o ile sama nie jest wróżką z bajki.
Czy pani d’Espard znała panią Zajączek? Czy chciała odtworzyć jej życie? Jakbądź się rzeczy mają, margrabina stanowiła dowód skuteczności tego trybu, płeć miała świeżą, czoło bez zmarszczek, ciało jej zachowało, jak ciało kochanki Henryka II, gibkość, świeżość, tajemne powaby, które ściągają i utrwalają miłość. Te tak proste zabiegi systemu wskazanego przez sztukę, przez naturę, może i przez doświadczenie, trafiły zresztą u miej na organizację, która wzmacniała ich skuteczność. Margrabinę cechowała głęboka obojętność na wszystko co nie było nią; mężczyźni bawili ją, ale żaden nie dał jej owych wielkich wzruszeń, które wstrząsają głęboko obie natury i łamią jedną o drugą. Nie znała ani nienawiści ani miłości. Obrażona, mściła się na zimno i spokojnie, ze smakiem wyczekując sposobności zadowolenia złych uczuć, jakie zachowywała dla każdego, kto źle się zaznaczył w jej wspomnieniu. Nie krzątała się, nie rzucała się; mówiła tylko bo wiedziała, że dwoma słowami kobieta może zabić trzech ludzi. Kiedy margrabia d’Espard ją porzucił, przyjęła to z zadowoleniem: wszak zabierał z sobą dwoje dzieci, które na razie nudziły ją, a później mogły szkodzić jej pretensjom! Jej najbliżsi przyjaciele, tak jak jej najmniej wytrwali zalotnicy, nie widząc koło niej żadnego z owych klejnotów à la Kornelja, które biegają po domu głosząc bezwiednie wiek matki, brali ją wszyscy za młodą kobietę. Dwoje dzieci, któremi margrabina tak bardzo jakoby interesowała się w swoim pozwie, były, zarówno jak ich ojciec, nieznane światu tak, jak przesmyk północno-wschodni nieznany jest marynarzom. Pan d’Espard uchodził za oryginała, który rzucił żonę, nie mając przeciw niej najmniejszego powodu do skargi. Zostawszy, w dwudziestu dwu latach, panią siebie i panią swego majątku, który przedstawiał dwadzieścia sześć tysięcy franków renty, margrabina wahała się długo, zanim powzięła jakieś postanowienie i obrała kierunek życia. Mimo iż korzystała z wkładów, jakie jej mąż poczynił w pałacu, mimo iż zachowała meble, ekwipaże, konie, słowem urządzenie całego domu, wiodła zrazu ciche życie. Były to owe lata 1816, 17 i 18, epoka, w której rodziny odbudowywały się po klęskach spowodowanych przewrotami politycznemi. Margrabinie, która należała zresztą do jednego z najznamienitszych i najmożniejszych rodów dzielnicy Saint-Germain, krewni poradzili aby się zamknęła w domu po musowej separacji, na jaką skazał ją niewytłumaczony kaprys męża.
W r. 1820, margrabina wyszła ze swego letargu; pojawiła się na dworze, na balach, i zaczęła przyjmować u siebie. Od r. 1821 do 1827 prowadziła wielki dom, wysunęła się na pierwszy plan smakiem i strojem, miała swój dzień, swoje godziny przyjęć; niebawem zasiadła na tronie, na którym przedtem błyszczały wicehrabina de Beauséant, księżna de Langeais, pani Firmiani (ta, po swojem małżeństwie z panem de Camps, oddała berło w ręce księżnej de Maufrigneuse, której znowuż wydarła je pani d’Espard). Świat nie wiedział nic więcej o prywatnem życiu margrabiny. Zdawało się, że będzie długo trwać na horyzoncie paryskim, jak słońce bliskie zachodu ale nie zachodzące nigdy. Margrabina była w zażyłej przyjaźni z pewną księżną nie mniej sławną przez swą piękność co przez swoje oddanie pewnemu księciu, wówczas będącemu w niełasce[6] ale przywykłemu stale wchodzić jako władca w tworzące się rządy. Pani d Espard była również przyjaciółką cudzoziemki, w której pobliżu znamienity i chytry dyplomata rosyjski[7] śledził bieg spraw. Wreszcie, pewna stara hrabina, nawykła tasować karty wielkiej gry politycznej, przybrała ją niejako za córkę. Dla każdego kto umiał patrzeć, jasne było, że pani d’Espard, po głośnem i błahem panowaniu jakie zawdzięczała modzie, gotuje się zagarnąć cichy ale rzeczywisty wpływ. Salon jej nabierał znaczenia politycznego. Te słowa: Co o tem mówią u pani d’Espard? Salon pani d’Espard jest przeciw takim a takim postanowieniom, zaczynały się powtarzać w ustach dość wielkiej ilości głupców, aby dać jej garstce wiernych powagę stronnictwa. Kilku inwalidów politycznych, opatrzonych, pielęgnowanych przez nią, jak ów faworyt Ludwika XVIII, który nie mógł odzyskać znaczenia[8], oraz dawni ministrowie bliscy powrotu do władzy, głosili pani d’Espard, że jest równie tęgą dyplomatką jak żona ambasadora rosyjskiego w Londynie. Kilka razy margrabina podsunęła posłom lub Parom słowa, myśli, które z trybuny rozległy się w Europie. Często trafnie osądziła jakieś wypadki, co do których przyjaciele jej nie śmieli wydać sądu. Filary dworu przychodziły do niej wieczorem na wista. Przyjaźń jej zdawała się niewzruszona. Popierała swoich protegowanych z uporem, który dowodził że nietyle zależy jej na zdobywaniu popleczników, ile na utrwaleniu swego mniemanego wpływu. Pobudką tego postępowania była jej dominująca namiętność: próżność. Zdobycze i przyjemności na które tak łase są kobiety, dla niej były jedynie środkami: chciała żyć na wszystkich punktach największego kręgu, jaki może opisać życie. Wśród ludzi jeszcze młodych, do których należała przyszłość i którzy się cisnęli w jej salonach w dnie wielkich przyjęć, można było zauważyć pp. de Marsay, de Ronquerolles, de Montriveau, de la Roche-Hugon, de Serisy, Ferraud, Maksyma de Trailles, p. de Listomère, dwóch Vandenesse, p. du Châtelet etc. Często przyjmowała kogoś a nie przyjmowała jego żony, a władza jej była już dość silna, aby narzucić te twarde warunki pewnym ambitnym osobnikom, takim jak dwaj sławni bankierzy rojalistyczni, de Nucingen i Ferdynand du Tillet. Tak dobrze wystudjowała silne i słabe strony paryskiego życia, że zawsze postępowała w sposób nie dający żadnemu mężczyźnie najmniejszej nad nią przewagi. Możnaby ofiarować ogromną sumę za bilecik albo list w którym się skompromitowała, a nie znalazłoby się takiego z pewnością. O ile wrodzona oschłość pozwalała jej grać tę rolę w sposób naturalny, fizjognomja jej była nie mniej szczęśliwa. Figurę miała wciąż młodą. Głos jej był na zawołanie gibki i świeży, jasny, twardy. Cudownie posiadła tajemnice owego arystokratycznego wzięcia, którem kobieta maże przeszłość. Margrabina znała sztukę stwarzania olbrzymiej przestrzeni między sobą a człowiekiem który sądził że ma prawo do poufałości po przygodnej chwili szczęścia. Imponujące jej spojrzenie umiało wszystkiemu zaprzeczyć. W rozmowie, wielkie i piękne uczucia, szlachetne decyzje zdawały się swobodnie płynąć z czystej duszy i serca; ale w istocie wszystko było w niej rachubą; zdolna była zohydzić człowieka niezręcznego w swoich kombinacjach, gdy ona sama spekulowała bez wstydu na rzecz swoich osobistych interesów. Starając się związać z tą kobietą, Rastignac odgadł w niej najsprawniejszy instrument, ale nie użył go jeszcze; nietylko nie umiał nim poruszać, ale już dostał się w jego tryby. Ten młody condotiere inteligencji, skazany, jak Napoleon, na to, że musiał wciąż wydawać bitwę, wiedząc że jedna klęska jest grobem jego fortuny, spotkał w swojej protektorce groźnego przeciwnika. Pierwszy raz w swojem burzliwem życiu rozgrywał poważną partję z partnerem godnym siebie. W zdobyciu pani d’Espard widział tekę ministra; toteż służył jej, zanim się nią posłużył: niebezpieczny początek.
Pałac pani d’Espard wymagał licznej służby; margrabina prowadziła znaczny dom. Wielkie przyjęcia były na parterze, ale margrabina mieszkała na pierwszem piętrze. Obszerna klatka schodowa wspaniale zdobiona, apartamenty w szlachetnym stylu, jakim niegdyś oddychał Wersal, zwiastowały ogromny majątek. Kiedy sędzia ujrzał jak wielka brama otwiera się przed kabrjoletem jego siostrzeńca, objął szybkim rzutem oka lożę odźwiernego, szwajcara, dziedziniec, stajnie, rozkład tej rezydencji, kwiaty strojące schody, wykwintną czystość poręczy, ścian, dywanów, i policzył lokajów w liberji, którzy, na odgłos dzwonu, wyszli do sieni. Oczy jego, które, poprzedniego dnia, zgłębiały w rozmównicy rozmiar nędzy pod zabłoconym łachmanem ludu, objęły z tą samą ścisłością umeblowanie i urządzenie salonów, aby w nich dostrzec nędze wielkości.
— Pan Popinot. — Pan Bianchon.
Te dwa nazwiska padły u wejścia do buduaru, gdzie się znajdowała margrabina: był to ładny pokoik, świeżo przemeblowany, wychodzący na ogród. W tej chwili, pani d’Espard siedziała w jednym z owych dawnych fotelów rococo, które Madame wprowadziła w modę. Rastignac siedział koło niej na foteliku, w którym usadowił się jak primo włoskiej damy. Przy kominku stała jeszcze trzecia osobistość. Jak uczony doktór odgadł, margrabina była kobietą o temperamencie suchym i nerwowym; gdyby nie djeta, cera jej przybrałaby ów czerwonawy ton, jaki daje ustawiczna „gorącość humorów“; ale umiała podkreślić jeszcze swoją sztuczną białość barwami materyj któremi się otoczyła lub w które się ubierała. Kolory ciemno-czerwony, kasztanowaty, bronzowy z odcieniem złota, były jej cudownie do twarzy. Buduar, skopjowany z buduaru pewnej modnej wówczas londyńskiej lady, miał obicia aksamitne koloru kasztanu; ale pamiętała o tem aby wdzięcznym rysunkiem ornamentów złagodzić zbytnią pompę tego królewskiego koloru. Uczesana była jak młoda osoba, w dwa pasma kończące się puklami, które uwydatniały długi nieco owal jej twarzy; o ile okrągłość jest plebejska, o tyle kształt podłużny jest majestatyczny. Owe podwójne zwierciadła, które dowoli wydłużają lub spłaszczają twarz, stanowią oczywisty dowód tego prawidła, odnośnie do fizjognomji. Widząc Popinota, który zatrzymał się w drzwiach jak wystraszone zwierzę, z wyciągniętą szyją, z lewą ręką za kamizelką, z prawą zbrojną zatłuszczonym kapeluszem, margrabina rzuciła Rastignacowi spojrzenie nabrzmiałe drwiną. Ciemięgowata nieco mina nieboraka tak dobrze godziła się z jego pocieszną postacią, z wystraszoną miną, że, widząc zatroskaną twarz Bianchona, który wstydził się za wuja, Rastignac nie mógł się wstrzymać od śmiechu, odwracając głowę. Margrabina przywitała ich skinieniem głowy i uczyniła mozolny wysiłek aby się podnieść z fotela, na który opadła nie bez wdzięku, jakgdyby tłumacząc się ze swej niegrzeczności udaną niemocą.
Równocześnie, jegomość, który stał między kominkiem a drzwiami, skłonił się lekko, przysunął krzesła doktorowi i sędziemu, następnie, kiedy usiedli, oparł się z powrotem plecami o ścianę i założył ręce. Słówko o tym człowieku. Istnieje za naszych czasów malarz, Decamps, który posiada w najwyższym stopniu sztukę zainteresowania tem co odtwarza, czy to będzie kamień czy człowiek. Pod tym względem ołówek jego jest uczeńszy niż pędzel. Niech wyrysuje nagi pokój i zostawi miotłę pod ścianą, jeżeli zechce, zadrżycie; uwierzycie, że ta miotła była narzędziem zbrodni i że jest zmoczona krwią: to będzie miotła, którą wdowa Bancal sprzątała salę, gdzie zamordowano Fueldesa. Tak, malarz nastroszy miotłę niby człowieka w gniewie; zjeży ją tak jakgdyby to były wasze drżące włosy; uczyni z niej jakby łącznik między tajemną poezją swojej wyobraźni a poezją która zrodzi się w waszej. Przeraziwszy was widokiem tej miotły, jutro narysuje inną, a przy niej kota śpiącego ale tajemniczego w swoim śnie, i wmówi wam, że na tej miotle żona niemieckiego szewca jeździ na Łysą górę. Lub też będzie to jakaś spokojna miotła, na której zawiesi ubranie urzędnika Skarbu. Decamps ma w swoim pędzlu to, co Paganini miał w smyczku: udzielającą się siłę magnetyczną. Otóż, trzebaby wlać w swój styl ten przejmujący talent, ten chwyt ołówka, aby odmalować człowieka prostego, chudego i wysokiego, ubranego czarno, z długiemi czarnemi włosami, który stał nic nie mówiąc. Człowiek ten miał twarz ostrą jak nóż; zimną, drapieżną, cera jego podobna była do wód Sekwany, kiedy jest mętna i kiedy toczy węgle jakiegoś zatopionego statku. Patrzał w ziemię, słuchał i sądził. W pozie jego było coś przerażającego. Była tam niby owa sławna miotła, której Decamps kazał oskarżać zbrodnię. Chwilami margrabina próbowała w czasie konferencji uzyskać jakąś milczącą wskazówkę, wlepiając na chwilę oczy w tego człowieka; ale, mimo całej żywości jej niemych pytań, on został poważny i sztywny jak posąg komandora.
Zacny Popinot, siedząc na rożku krzesła, nawprost ognia, z kapeluszem między kolanami, patrzał na złocone grubo kandelabry, na zegar, na cacka stojące na kominku, na materje i haft portjer, słowem na wszystkie tak kosztowne drobiazgi, któremi otacza się modna kobieta. Z tej mieszczańskiej kontemplacji wyrwała go pani d’Espard, która rzekła pieszczonym głosem:
— Panie sędzio, jestem panu winna tysiąc podziękowań...
— Tysiąc, pomyślał poczciwiec, to za wiele, nie wierzę ani w jedno.
— ...Za trud, jaki pan raczył...
— Raczył! pomyślał. Ona kpi sobie ze mnie.
— ...Raczył sobie zadać, odwiedzając biedną powódkę, zbyt cierpiącą aby móc...
Tu sędzia przerwał margrabinie, obejmując ją spojrzeniem inkwizytora, którem zbadał stan zdrowia biednej powódki. Zdrowa jest jak rydz, powiedział sobie.
— Pani, odrzekł tonem pełnym szacunku, nie jest mi pani winna nic. Mimo iż mój krok nie jest w zwyczajach trybunału, nie powinniśmy niczego oszczędzać, aby, w tego rodzaju sprawach, dojść do poznania prawdy. Sąd nasz jest wówczas wyrazem nietyle brzmienia praw, ile poczucia naszego sumienia. Czy szukam prawdy w moim gabinecie czy tutaj, byłem ją znalazł, wszystko będzie dobrze.
Podczas gdy Popinot mówił, Rastignac ściskał dłoń Bianchona, a markiza skinęła w stronę doktora głową łaskawym gestem.
— Kto jest ten pan? rzekł Bianchon do ucha Rastignaca, wskazując czarnego jegomościa.
— Kawaler d’Espard, brat margrabiego.
— Pański siostrzeniec powiedział mi, odparła margrabina sędziemu, jak bardzo pan jest zajęty; wiem także, że pan jest na tyle dobry, aby chcieć ukryć dobrodziejstwo dla oszczędzenia wdzięczności obdarowanym. Zdaje się, że ten sąd męczy pana bardzo. Ale bo też czemu nie podwoją liczby sędziów?
— Och, proszę pani, zdałoby się, zdało, rzeki Popinot, od przybytku głowa nie boli. Ale kiedy to będzie? jak mi tu włosy wyrosną!
Słysząc to zdanie, tak dobrze licujące z fizjognomją sędziego, kawaler d’Espard zmierzył go wzrokiem jakby chciał powiedzieć: „Z tym nieborakiem łatwo sobie damy rady“.
Margrabina spojrzała na Rastignaca, który się nachylił do niej.
— Oto, szepnął młody fircyk, jak wyglądają ludzie powołani aby wyrokować o życiu i mieniu drugich.
Jak większość ludzi osiwiałych w swojem rzemiośle, Popinot rad poddawał się swoim przyzwyczajeniom, płynącym zresztą z pracy myśli. Rozmowa jego trąciła sędzią śledczym. Lubił zadawać pytania, brać w krzyżowy ogień niespodzianych wniosków, wyciągać z ludzi więcej niż chcieli powiedzieć. Pozzo di Borgo zabawiał się podobno wyciąganiem tajemnic z osób z któremi rozmawiał, aby je wikłać w swoje dyplomatyczne sieci; w ten sposób, z mimowolnego nałogu, dawał folgę swej wyostrzonej w tym duchu inteligencji. Skoro tylko Popinot zmacał, aby tak rzec, teren, na którym się znajdował, uznał iż konieczne jest uciec się do najsubtelniejszych chytrości, do najlepiej zamaskowanych sztuczek praktykowanych w sądzie celem wydobycia prawdy. Bianchon siedział zimny i surowy, jak człowiek który postanowił cierpieć w milczeniu; ale w duszy życzył wujowi, aby przydeptał tę kobietę jak się przystępuje żmiję: porównanie, które mu nastręczała długa suknia, wygięta poza, długa szyja, mała główka i wężowe ruchy margrabiny.
— Drogi panie, jakkolwiek obcy jest mojej naturze egoizm, zbyt długo cierpię, abym nie miała pragnąć rychłego zakończenia tej sprawy. Czy mogę się prędko spodziewać szczęśliwego rozwiązania?
— Proszę pani, zrobię wszystko co zależy odemnie aby to skończyć, rzekł dobrodusznie Popinot. Czy pani nie zna przyczyny, która spowodowała — separację między panią a panem d’Espard, spytał sędzia patrząc na margrabinę.
— Owszem, odparła przybierając pozę aby rozpocząć przygotowane opowiadanie. W początkach roku 1816, pan d’Espard, który od trzech miesięcy zadziwiająco się zmienił, zaproponował mi aby się przenieść do jego majątku Briançon, nie biorąc w rachubę mego zdrowia, które ten klimat zniszczyłby zupełnie, nie licząc się z mojemi przyzwyczajeniami. Odmówiłam. Odmowa moja ściągnęła wymówki tak nieuzasadnione, że od tej chwili miałam podejrzenia co do stanu jego umysłu. Nazajutrz, opuścił mnie, zostawiając mi swój pałac, swobodę rozrządzania memi dochodami, i zamieszkał przy ulicy Montagne-Sainte-Geneviève, zabierając dzieci.
— Przepraszam panią, przerwał sędzia, jakie były te dochody?
— Dwadzieścia sześć tysięcy funtów renty, odparła niedbale. Poradziłam się natychmiast starego Bordin, co mam uczynić, dodała; ale zdaje się, że trudność odebrania ojcu wychowania dzieci jest zbyt wielka! Musiałam się pogodzić z tem, że zostanę sama w dwudziestym drugim roku, w wieku w którym niejedna kobieta zdolna byłaby robić głupstwa. Czytał pan z pewnością moją prośbę; zna pan główne fakty, na których się opieram aby uzyskać kuratelę nad panem d’Espard.
— Czy pani czyniła, spytał sędzia, jakieś kroki, aby odzyskać swoje dzieci?
— Tak, panie sędzio, ale wszystko napróżno. Bardzo jest ciężko dla matki być pozbawioną przywiązania dzieci, zwłaszcza kiedy mogą dać słodycze tak drogie wszystkim kobietom.
— Starszy musi mieć szesnaście lat, rzekł sędzia.
— Piętnaście! odparła żywo margrabina.
Bianchon spojrzał na Rastignaca. Pani d’Espard przygryzła sobie wargi.
— W czem pana obchodzi wiek moich dzieci?
— Proszę pani, rzekł sędzia nibyto nie zdając sobie sprawy z wagi twoich słów, chłopak piętnastoletni i jego brat, liczący zapewne trzynaście lat, mają nogi i spryt, mogliby panią odwiedzać pokryjomu; jeżeli nie przychodzą, są posłuszni ojcu, aby zaś słuchać go do tego stopnia, muszą go bardzo kochać.
— Nie rozumiem pana, rzekła margrabina.
— Nie wie pani może, odparł Popinot, iż jej adwokat utrzymuje w pani skardze, że pani drogie dzieci są bardzo nieszczęśliwe u ojca.
Pani d’Espard odparła z czarującą niewinnością:
— Nie wiem, co mój adwokat wkłada mi w usta.
— Daruje mi pani te wnioski, ale Sprawiedliwość waży wszystko, ciągnął Popinot. To, o co pytam, płynie z chęci dobrego poznania sprawy. Wedle pani, pan d’Espard opuścił panią pod bardzo błahym pozorem. Zamiast udać się do Briançon, dokąd chciał panią zabrać, został w Paryżu. Ten punkt nie jest jasny. Czy on znał tę Jeanrenaud przed małżeństwem z panią?
— Nie, proszę pana, odparła margrabina z odcieniem niezadowolenia, widocznym jedynie dla Rastignaca i dla kawalera d’Espard.
Drażniło ją, że znalazła się na śledztwie przed tym sędzią, którego zamierzała ugnieść w palcach; że jednak Popinot, dzięki swemu zaabsorbowaniu, minę miał wciąż jednako niemądrą, przypisała tę jego indagację owej manji pytań, jaką Wolter dał swemu posłowi w Prostaczku.
— Rodzice moi, ciągnęła, wydali mnie za mąż w szesnastym roku za pana d’Espard, którego nazwisko, majątek, obyczaje odpowiadały temu, co moja rodzina życzyła sobie znaleźć w moim przyszłym mężu. Pan d’Espard miał wówczas dwadzieścia sześć lat, był gentlemanem w angielskiem znaczeniu słowa; podobało mi się jego wzięcie, zdawało się że jest bardzo ambitny, a ja lubię ludzi ambitnych, rzekła spoglądając na Rastignaca. Gdyby pan d’Espard nie był spotkał owej pani Jeanrenaud, jego przymioty, jego wiedza.
wykształcenie, byłyby go doprowadziły, zdaniem jego przyjaciół, do zaszczytnego udziału w rządzie. Król Karol X (wówczas brat królewski) cenił go wysoko; parostwo, urząd dworski, wybitne stanowisko czekały go niezawodnie. Ta kobieta obłąkała go i zniszczyła przyszłość całej rodziny.
— Jakie były wówczas przekonania religijne pana d’Espard?
— Był, rzekła, i jest jeszcze człowiekiem wysoce nabożnym.
— Nie sądzi pani, aby pani Jeanrenaud mogła oddziałać na niego w drodze mistycyzmu?
— Nie, proszę pana.
— Pani ma piękny pałac, rzekł nagle Popinot wydobywając ręce z za kamizelki i wstając aby rozsunąć poły surduta i ogrzać się. Ten buduarek jest wcale wcale, wspaniale te krzesła... Apartament luksusowy! Musi pani cierpieć w istocie, mieszkając tutaj, ze świadomością, że dzieci pani są źle pomieszczone, źle odziane i źle żywione. Dla matki nie wyobrażam sobie nic okropniejszego.
— Och, tak. Tak bardzo chciałabym dać jakąś przyjemność biednym malcom, których ojciec trzyma od rana do wieczora nad tem opłakanem dziełem o Chinach.
— Wydaje pani piękne bale, bawiliby się na nich, ale nabraliby może narowów rozrzutności. Bądź co bądź, ojciec mógłby ich pani przysłać raz albo dwa razy w ciągu zimy.
— Przyprowadza mi ich w Nowy Rok i w dzień moich urodzin. W te dni pan d’Espard robi mi tę łaskę, że zostaje z dziećmi u mnie na obiedzie.
— To bardzo osobliwe, rzekł Popinot z miną człowieka przekonanego. Czy pani widziała kiedy tę Jeanrenaud?
— Jednego dnia szwagier mój, który, przez troskliwość o brata...
— A, rzekł sędzia przerywając, pan jest bratem pana d’Espard?
Kawaler skłonił się bez słowa.
— Pan d’Espard, który znał tę sprawę, zaprowadził mnie do Oratorjum, dokąd ta kobieta chodzi na kazanie, bo to jest protestantka. Widziałam ją, nie ma nic pociągającego, podobna jest do rzeźniczki; bardzo tłusta, straszliwie zeszpecona ospą, ręce i nogi jak u mężczyzny, zezuje, słowem potwór.
— Niepojęte! rzekł sędzia robiąc wrażenie najgłupszego z sędziów całej Francji. I ta baba mieszka blisko stąd, w pałacu! Niema już mieszczaństwa!
— W pałacu, gdzie jej syn poczynił szalone wkłady.
— Proszę pani, rzekł sędzia, ja mieszkam na przedmieściu Saint-Marceau, nie mam pojęcia o tego rodzaju wydatkach; co pani nazywa szalone wkłady?
— Ależ, rzekła margrabina, stajnia, pięć koni, trzy powozy, karoca, powóz, kabrjolet.
— To tak słono kosztuje? spytał sędzia ze zdziwioną miną.
— Potwornie, przerwał Rastignac. Podobny tryb życia wymaga, na stajnię, na utrzymanie powozów i liberję, piętnastu do szesnastu tysięcy franków.
— Sądzi pani? rzekł sędzia wciąż zdziwiony.
— Tak, conajmniej, odparła margrabina.
— A urządzenie pałacu też musiało słono kosztować?
— Więcej niż sto tysięcy franków, odparła margrabina, która nie mogła się wstrzymać od uśmiechu z trywialności sędziego.
— Sędziowie, proszę pani, podjął poczciwiec, są dość niedowierzający, płacą ich nawet za to; ja też taki jestem. Baron Jeanrenaud i jego matka musieliby w takim razie straszliwie złupić pana d’Espard. Sama stajnia kosztowałaby, wedle pani, szesnaście tysięcy rocznie. Stół, służba, grubsze wydatki na dom, musiałyby wynosić dwa razy tyle, co wymagałoby pięćdziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy rocznie. Czy pani myśli, że ci ludzie, niegdyś tak biedni, mogą mieć tak znaczny majątek? Miljon daje ledwie czterdzieści tysięcy renty.
— Proszę pana, ci Jeanrenaud umieścili kapitały dane przez pana d’Espard w rencie państwowej wówczas gdy stała na 60 czy 80. Sądzę, że ich dochód musi wynosić więcej niż sześćdziesiąt tysięcy. Syn ma zresztą bardzo ładną pensję.
— Jeżeli oni wydają sześćdziesiąt tysięcy franków, rzekł sędzia, ileż wydaje pani?
— Ja? rzekła pani d’Espard, mniejwięcej tyleż samo.
Kawaler drgnął, margrabina zaczerwieniła się, Bianchon spojrzał na Rastignaca; ale sędzia przybrał wyraz dobroduszny, który zwiódł panią d’Espard. Kawaler nie brał już żadnego udziału w rozmowie, ujrzał że wszystko stracone.
— Tych ludzi, proszę pani, rzekł Popinot, możnaby pozwać przed sąd.
— Tak i ja sądziłam, rzekła margrabina zachwycona. Zagrożeni policją poprawczą, weszliby w układy.
— Proszę pani, rzekł Popinot, kiedy pan d Espard panią porzucił, czy nie dał pani pełnomocnictwa na prowadzenie i administrowanie pani majątkiem?
— Nie rozumiem celu tych pytań, rzekła żywo margrabina. Zdaje mi się, że, gdyby pan miał na względzie położenie, w jakie mnie wtrąca szaleństwo mego męża, powinienby się pan zajmować nim a nie mną.
— Proszę pani, rzekł sędzia, właśnie zmierzamy do tego. Zanimby trybunał powierzył pani, lub komu innemu, zarząd dóbr pana d’Espard (w razie poddania go kurateli), musi wiedzieć, w jaki sposób pani zawiadowała własnym majątkiem. Jeżeli pan d’Espard dał pani pełnomocnictwo, okazał pani zaufanie, i trybunał oceniłby tą okoliczność. Czy ma pani pełnomocnictwo? Czy może pani kupowała lub sprzedawała swoje nieruchomości, lokowała kapitały?
— Nie, parnie, nie jest w zwyczaju domu Blamont-Chavry handlować, rzekła żywo dotknięta w szlacheckiej dumie i zapominając o swej sprawie. Moje dobra zostały nienaruszone, a pan d’Espard nie dawał mi pełnomocnictwa.
Kawaler przyłożył rękę do oczu aby nie zdradzić żywego niezadowolenia, jakie sprawiała mu nieopatrzność szwagierki, która grzebała się swemi odpowiedziami. Popinot szedł prosto do celu mimo kołowań swego badania.
— Pani, rzekł sędzia wskazując kawalera, ten pan jest z pewnością pani krewnym? możemy mówić szczerze w obecności tych panów.
— Niech pan mówi, rzekła margrabina zdziwiona temi ostrożn ościami.
— A więc, proszę pani, przyjmuję, że pani wydaje tylko sześćdziesiąt tysięcy na rok, a ta suma wyda się usprawiedliwiona każdemu, kto widzi pani stajnie, pałac, liczną służbę oraz przyzwyczajenia domu, którego zbytek, o ile mogę sądzić, przewyższa zbytek pani Jeanrenaud.
Margrabina skinęła głową.
— Otóż, podjął sędzia, jeżeli pani posiada tylko dwadzieścia sześć tysięcy franków renty, mogłaby pani, mówiąc między nami, mieć jakieś sto tysięcy franków długów. Trybunał byłby tedy w prawie sądzić, że w pobudkach, jakie panią skłaniają do żądania kurateli nad mężem, gra rolę interes osobisty, konieczność zapłacenia długów, gdyby... je... pani... miała. Rekomendacje z pewnych stron zainteresowały mnie pani sytuacją, niech ją pani dobrze rozpatrzy, niech się pani wyspowiada. Byłby jeszcze czas (w razie gdyby moje przypuszczenia były słuszne) uniknąć skandalu nagany którą trybunał miałby prawo wyrazić w motywach swojego wyroku, o ileby pani nie określiła swego położenia jasno i wyraźnie. Jesteśmy zmuszeni zgłębiać pobudki skarżących zarówno jak słuchać obrony człowieka zagrożonego kuratelą; badać czy strona skarżąca nie powoduje się namiętnością, czy nie działa pod wpływem chciwości niestety aż nazbyt częstej...
Margrabina była jak na rozżarzonych węglach.
— ...Toteż potrzebuję mieć wyjaśnienia w tym przedmiocie, ciągnął sędzia. Ja, pani margrabino, nie chcę od pani rachunków; chciałbym jedynie wiedzieć, w jaki sposób nastarczyła pani trybowi życia wymagającemu sześćdziesięciu tysięcy renty, i to od kilku lat. Istnieją kobiety, które spełniają ten cud w swojem gospodarstwie, ale pani nie jest z liczby tych kobiet. Niech pani mówi, może pani mieć środki zupełnie godziwe, darowizny królewskie, jakieś sumy czerpane w świeżo przyznanych indemnizacjach; ale w takim razie upoważnienie męża było konieczne aby je zrealizować.
Margrabina milczała.
— Niech pani pomyśli, rzekł Popinot że pan d’Espard może się bronić i że jego adwokat będzie miał prawo dochodzić, czy pani ma długi. Ten buduar jest świeżo umeblowany; w pani apartamentach są inne meble niż te, które pani zostawił w r. 1816 pan margrabia. Jeżeli, jak pani raczyła mi powiedzieć, urządzenie domu jest rzeczą kosztowną dla państwa Jeanrenaud, jest ono jeszcze kosztowniejsze dla pani, wielkiej damy. Jestem sędzią, ale jestem tylko człowiekiem: mogę się mylić, niech mnie pani oświeci. Niech pani pomyśli o obowiązkach, jakie nakłada mi prawo, o surowem śledztwie jakiego wymaga, gdy chodzi o kuratelę nad ojcem rodziny, i to w sile wieku. Toteż daruje mi pani margrabina objekcje, jakie mam zaszczyt jej przedłożyć i co do których łatwo będzie pani dać mi parę wyjaśnień. Kiedy kogoś bierze się pod kuratelę z przyczyny niepoczytalności, trzeba mu kuratora; kto byłby kuratorem?
— Jego brat, rzekła margrabina.
Kawaler skłonił się. Nastała chwila milczenia, żenującego dla obecnych. Bawiąc się, sędzia odsłonił ranę tej kobiety. Dobroduszna twarz Popinota, z której margrabina, kawaler i Rastignac mieli ochotę się śmiać, nabrała w ich oczach swego prawdziwego wyrazu. Patrząc nań ukradkiem, wszyscy troje zrozumieli tajemnicę tych wymownych ust. Pocieszny człeczyna stawał się przenikliwym sędzią. Ścisłość, z jaką oszacował buduar, tłumaczyła się: aby przeniknąć ten zbytek, wyszedł z punktu złoconego słonia podtrzymującego zegar, i przejrzał dno serca tej kobiety.
— Jeżeli margrabia d’Espard oszalał na punkcie Chin, rzekł Popinot wskazując garnitur na kominku, widzę z przyjemnością, że produkty tego kraju i pani podobają się również. Ale to może panu margrabiemu zawdzięcza pani te śliczne drobiazgi chińskie, rzekł wskazując kosztowne cacka.
Subtelne te drwiny spowodowały uśmiech Bianchona; Rastignac skamieniał, margrabina przygryzła cienkie wargi.
— Proszę pana, rzekła pani d’Espard, zamiast być obrońcą kobiety której grozi strata majątku i dzieci, albo też podejrzenie że działa na szkodę swego męża, pan mnie oskarża! pan podejrzewa moje intencje! Niech pan przyzna, że pańskie postępowanie jest dziwne...
— Pani, odparł żywo sędzia, ostrożność jaką rozwija trybunał w tego rodzaju sprawach, zesłałaby pani w każdym innym sędzi krytyka może mniej pobłażliwego odemnie. Zresztą, czy pani przypuszcza, że adwokat pana d’Espard wdzieje rękawiczki? Czy nie potrafi zatruć intencyj, które mogą być czyste i bezinteresowne? Pani życie będzie należało do niego, będzie w niem szperał, w swoich dociekaniach nie zachowując pełnych szacunku względów jakie ja mam dla pani.
— Dziękuję panu, rzekła ironicznie margrabina. Przypuśćmy na chwilę, że mam trzydzieści tysięcy, pięćdziesiąt tysięcy franków długów; po pierwsze, to byłaby bagatelka dla domów d’Espard i Blamont-Chauvry; ale gdyby mój mąż był niespełna rozumu, czy to byłaby przeszkoda do oddania go pod kuratelę? — Nie, pani, rzekł Popinot.
— Mimo że zadawał mi pan pytania z perfidją, której nie mogłam podejrzewać u sędziego, w kwestji w której szczerość wystarczyła aby się dowiedzieć wszystkiego, i mimo że miałabym wszelkie prawo nie mówić panu już nic, odpowiem poprostu, że moje stanowisko w świecie, że wszystkie te wysiłki czynione dla zachowania stosunków, sprzeczne są z memi upodobaniami. Zaczęłam życie od tego, że bardzo długo żyłam samotnie; ale dobro moich dzieci przeważyło, zrozumiałam że powinnam zastąpić im ojca. Przyjmując moich przyjaciół, podtrzymując wszystkie te stosunki, zaciągając długi, przygotowałam im świetne karjery w których znajdą pomoc i oparcie; aby mieć to, co moi chłopcy nabyli w ten sposób, wielu spekulantów, dygnitarzy lub bankierów zapłaciłoby chętnie tyle ile mnie to kosztowało.
— Oceniam pani poświęcenie, odparł sędzia. Zaszczyt przynosi ono pani; nie potępiam w niczem pani postępowania. Sędzia należy do wszystkich, musi wszystko znać, trzeba mu wszystko zważyć.
Spryt margrabiny oraz jej bystrość w ocenianiu ludzi, pozwoliły jej odgadnąć, że na sędziego Popinot nie zdołają mieć wpływu żadne względy. Liczyła na jakiegoś ambitnego karjerowicza, spotkała człowieka z sumieniem. Natychmiast pomyślała o innych środkach zapewnienia sobie wygranej. Lokaje wnieśli herbatę.
— Czy pani życzy sobie jeszcze udzielić jakich wyjaśnień? spytal Popinot, widząc te przygotowania.
— Panie sędzio, odrzekła wyniośle, niech pan pełni swój obowiązek, niech pan przesłucha pana d’Espard. Pożałuje mnie pan, jestem tego pewna...
Podniosła głowę, patrząc na Popinota z impertynencką dumą. Poczciwina skłonił się z szacunkiem.
— Miły jest twój wujaszek, rzekł Rastignac do Bianchona. Czyż on nic nie rozumie, czy nie wie co to jest margrabina d’Espard, czy nie zna jej wpływów, jej podziemnej władzy? Jutro będzie miała na obiedzie ministra sprawiedliwości...
— Mój drogi, cóż ja na to poradzę, rzekł Bianchon, czy cię nie uprzedzałem? To nie jest człowiek wygodny.
Doktor musiał pożegnać margrabinę i jej niemego kawalera, aby biec za Popinotem, który, niezdolny tkwić w dwuznacznej sytuacji, dreptał przez salony.
— Ta kobieta ma trzysta tysięcy długów, rzekł sędzia wsiadając do kabrjoletu siostrzeńca.
— Co wuj myśli o tej sprawie? Ja, rzekł sędzia, nie mam nigdy opinji zanim wszystkiego nie zbadam. Jutro, wcześnie rano, wezwę do siebie panią Jeanrenaud do mego gabinetu, na czwartą, aby zażądać od niej wyjaśnień co do faktów które jej tyczą, bo ona jest tu wystawiona na sztych.
— Chciałbym bardzo znać koniec całej tej sprawy.
— Ech, Boże, czy ty nie widzisz, że margrabina jest narzędziem tego wysokiego chudego, który nie pisnął ani słówka. Jest w nim coś z Kaina, le Kin który szuka swojej maczugi w trybunale, gdzie, na nieszczęście, mamy kilka mieczów Samsona.
— Och! Rastignac, wykrzyknął Bianchon, co ty robisz w tej jaskini?
— Przywykliśmy widywać te małe spiski rodzinne: nie mija rok, aby nie oddalono jakiegoś wniosku o kuratelę. W naszem społeczeństwie, tego rodzaju próby nie okrywają hańbą, podczas gdy wysyłamy na galery biedaka, który stłukł szybę dzielącą go od niecułki złota. Nasz kodeks nie jest bez wad.
— Ale fakty, które zawiera ta skarga?
— Mój chłopcze, czy ty nie znasz jeszcze romansów, jakie klienci opowiadają swoim adwokatom? Gdyby adwokaci mieli przedstawiać tylko prawdę, nie opędzaliby kosztów kancelarji.
Nazajutrz, o czwartej popołudniu, gruba paniusia, dosyć podobna do beczki na którąby włożono suknię i pasek, pocąc się i sapiąc drapała się na schody sędziego Popinot. Z wielkim trudem wygramoliła się z zielonej landary z którą jej było cudownie do twarzy: niepodobna było sobie wyobrazić tej kobiety bez landary, ani landary bez tej kobiety.
— To ja, drogi panie, rzekła zjawiając się w drzwiach gabinetu, ja, wdowa Jeanrenaud, którą pan wezwał ni mniej ni więcej jak jaką złodziejkę.
Te pospolite słowa wyrzeczone były pospolitym głosem, przerywane astmatycznym gwizdem i zakończone napadem kaszlu.
— Kiedy przechodzę przez wilgotne miejsca, niema pan pojęcia, panie sędzio, jak mi jest niedobrze. Niedługo przyjdzie człowiekowi wyciągnąć kopytka, z przeproszeniem pana sędziego. Ale jestem.
Sędzia zdumiał się na widok tej mniemanej marszałkowej d’Ancre. Pani Jeanrenaud miała twarz pocentkowaną mnóstwem dziurek, bardzo czerwoną, z niskiem czołem, zadartym nosem, twarz okrągłą jak kula; bo u tej zacnej kobiety wszystko było okrągłe. Miała żywe oczy wieśniaczki, minę dobroduszną, jowialne wysłowienie, ciemne włosy przytrzymane siatką pod zielonym kapeluszem strojnym w bukiecik sztucznych kwiatów. Jej obfite piersi budziły śmiech, nasuwając obawę komicznej eksplozji przy każdym napadzie kaszlu. Grube nogi były z tych, które każą ulicznikom paryskim mówić o kobiecie, że jest zbudowana na palach. Wdowa miała zieloną suknię przybraną szynszylą, robiło to wrażenie plamy smaru na welonie panny młodej. Wszystko wreszcie było u niej w zgodzie z jej wyrażeniem „wyciągnąć kopytka“.
— Proszę pani, rzekł Popinot, jest pani podejrzana, że pani oddziaływała na margrabiego d’Espard, aby wydobyć od niego znaczne sumy.
— Czego, czego? Oddziaływała! ależ, drogi panie, pan jest godny człowiek, zresztą, jako sędzia, musi pan mieć olej w głowie, niech pan na mnie spojrzy. Niech pan powie, czy jestem zdolna na kogokolwiek oddziałać. Nie mogę związać tasiemek u trzewików, ani się schylić. Dwadzieścia lat już będzie, Bogu dzięki, jak nie mogę włożyć gorsetu pod grozą nagłej śmierci. Byłam cienka jak szparag w siedemnastym roku, i ładna: mogę to panu dziś powiedzieć. Wyszłam tedy za mego Jeanrenaud, zacny człowiek, przewoźnik promów z solą. Miałam z nim syna; ładny chłopak, to moja duma; nie chwalący się, to najpiękniejsza moja robota. Mój malec był żołnierzem, który przynosił zaszczyt Napoleonowi: służył w gwardji cesarskiej. Niestety, śmierć mego starego, który utonął, poruszyła we mnie humory, dostałam ospy, dwa lata nie ruszałam się z pokoju, i wyszłam gruba jak mnie pan widzi, brzydka na wiek wieków i nieszczęśliwa jak ten kamień... To moje „oddziaływanie“.
— Ależ, proszę pani, jakie pobudki może mieć pan d’Espard aby pani dawać sumy...
— Olbrzymie, panie sędzio, niech pan powie, na to zgodzę się chętnie; ale co do pobudek, nie mam prawa ich zdradzić.
— Źle pani czyni. W tej chwili, rodzina, słusznie zaniepokojona, skarży margrabiego...
— Boże litosierny! wykrzyknęła dobra kobieta wstając żywo, czyżby mu groziło że go będą nękać z mojego powodu? Najlepszy z ludzi, człowiek który nie ma równego w świecie! Nimby go miało spotkać najmniejsze zmartwienie, śmiem powiedzieć nimby mu miał włosek jeden spaść z głowy, raczej oddalibyśmy wszystko, panie sędzio. Niech pan to zapisze w swoich papierach. Boże litosierny, lecę powiedzieć synkowi co się święci. A to ładna ładność!
I korpulentna dama wstała, wyszła, stoczyła się po schodach i znikła.
— Ta nie kłamie, rzekł w duchu sędzia. Ano, dowiem się wszystkiego jutro, bo jutro pójdę do margrabiego d’Espard.
Ludzie, którzy minęli wiek gdy człowiek rozrzuca swoje życie na prawo i lewo, znają wpływ, jaki na bieg doniosłych wypadków wywierają zdarzenia napozór obojętne i nie zdziwią się wadze jaką przywiązujemy do następującego faktu: Nazajutrz, Popinot miał katar, chorobę zresztą bez znaczenia. Nie mogąc przewidzieć ważności odwłoki, sędzia, który miał trochę gorączki, został w domu i nie poszedł przesłuchać margrabiego d’Espard. Ten stracony dzień był w owej sprawie tem, czem w dniu zwanym journée des Dupes była filiżanka buljonu Marji Medycejskiej, która to filiżanka buljonu, opóźniając jej widzenie z Ludwikiem XIII, pozwoliła Richelieumu przybyć wcześniej do Saint-Germain i pochwycić swego królewskiego jeńca. Zanim udamy się z sędzią i jego pisarzem do margrabiego d’Espard, trzeba nam będzie rzucić okiem na dom, na mieszkanie i na interesy tego ojca rodziny, przedstawionego za warjata w skardze jego żony.
Spotyka się tu i ówdzie, w starych dzielnicach Paryża, budowle, odsłaniające archeologowi niejaką chęć ozdobienia miasta, oraz owo zamiłowanie własności, które każe dbać o trwałość budowli. Dom, w którym mieszkał wówczas pan d’Espard, przy ulicy Montagne-Sainte-Geneviève, był to jeden z owych starożytnych budynków z ciosowego kamienia, o architekturze nie pozbawionej pewnego przepychu; ale czas poczernił kamień oraz skaził zewnętrzny i wewnętrzny wygląd domu. Skoro dostojne osobistości, które mieszkały niegdyś w dzielnicy uniwersyteckiej, opuściły ją wraz z wielkiemi instytucjami duchownemi, starożytna ta siedziba przygarnęła rzemiosła i mieszkańców dla których nigdy nie była przeznaczona. W zeszłym wieku drukarnia splugawiła posadzki, pobrudziła okna, poczerniła ściany, zniszczyła urządzenia wewnętrzne. Ten pański dom, niegdyś pałac kardynała, był dziś wydany pokątnym lokatorom. Styl architektury wskazywał, że go zbudowano za panowania Henryka III, Henryka IV i Ludwika XIII, w epoce gdy budowano w okolicy pałace Mignon, Serpente, pałac księżnej Palatynatu i Sorbonę. Starzec jakiś przypominał sobie, że słyszał w zeszłym wieku, jak go nazywano pałacem Duperron. Było prawdopodobne, że ten znamienity kardynał zbudował go lub tylko w nim mieszkał. Jest, w istocie, w dziedzińcu ganek o kilku stopniach, którym wchodzi się do domu, schodzi się zaś do ogrodu drugim gankiem zbudowanym w środku wewnętrznej fasady. Mimo uszkodzeń, zbytek rozwinięty przez architekta w balustradach tych dwóch ganków zwiastuje naiwną intencję utrwalenia nazwiska właściciela; rodzaj rzeźbionego kalamburu, na jaki pozwalali sobie często nasi przodkowie. Wreszcie, na poparcie tego dowodu, archeologowie mogą dojrzeć w tympanach zdobiących dwie główne fasady, jakiś ślad sznurów kardynalskiego kapelusza.
Margrabia d’Espard zajmował parter, z pewnością dlatego aby mieć używalność ogrodu, który mógł uchodzić w tej dzielnicy za obszerny i znajdował się od południa: dwie korzyści, których nieodzownie wymagało zdrowie jego dzieci. Położenie domu przy ulicy której nazwa świadczy o bystrym spadku, sprawiało iż, na parterze tym, dość wysokim, nie było nigdy wilgoci. Pan d’Espard najął zapewne swoje mieszkanie za bardzo skromną sumę, czynsze bowiem były niskie w epoce gdy osiadł w tej dzielnicy, aby być w pobliżu szkoły i czuwać nad wychowaniem synów. Zresztą, stan w jakim wziął ten lokal, gdzie wszystko trzeba było naprawiać, musiał skłonić gospodarza do ustępstw. Pan d’Espard mógł tedy, nie ściągając na siebie zarzutu szaleństwa, poczynić w mieszkaniu nieco wkładów, aby się urządzić przyzwoicie. Wysokość pokojów, ich rozmieszczenie, boazerje z których zostały jedynie ramy, deseń sufitów, wszystko oddychało ową wielkością, jaką Kościół wycisnął na rzeczach podjętych lub stworzonych przez siebie, a którą artyści odnajdują dziś w najdrobniejszych pozostałych fragmentach, choćby to była tylko książka, strój, ściana bibljoteki lub fotel. Malowania, zarządzone przez margrabiego, utrzymane były w owych tonach umiłowanych Holandji, dawnemu mieszczaństwu paryskiemu, a które dziś kuszą pędzel rodzajowych malarzy. Obicie było z gładkiego papieru, harmonizującego z malaturą. W oknach firanki z materji niedrogiej, ale dobranej tak, aby była w zgodzie z całością. Mebli niewiele, ale rozmieszczonych ze smakiem. Ktokolwiek wchodził do tego mieszkania, nie mógł się oprzeć jakiemuś miłemu i kojącemu uczuciu, zbudzonemu głębokim spokojem, ciszą która tam panowała, dyskrecją i jednością koloru. Pewna wytworność szczegółów, nieskazitelna czystość mebli, doskonała harmonja między ramą a mieszkańcami, wszystko składało się na to uczucie słodyczy. Mało kto był dopuszczony do tych apartamentów zamieszkałych przez margrabiego i jego dwóch synów, których życie mogło się zdawać tajemnicze całemu sąsiedztwu.
W części mieszkania wychodzącej na ulicę, na trzeciem piętrze, znajdowały się trzy wielkie pokoje, w stanie zniszczenia i komicznego niemal ogołocenia, w jakiem je zostawiła drukarnia. Tetrzy pokoje, przeznaczone na produkcję Historji Chin w obrazach, były urządzone tak, aby mogły pomieścić biuro, magazyn i gabinet, w którym spędzał pan d’Espard część dnia; po śniadaniu bowiem, aż do czwartej, margrabia zamykał się w gabinecie na trzeciem piętrze, aby czuwać nad swojem wydawnictwem. Osoby, które doń zachodziły w odwiedziny, zastawały go przeważnie tam. Często, wróciwszy ze szkoły, dzieci udawały się do tego biura. Pokoje na parterze tworzyły sanktuarjum, gdzie ojciec i synowie przebywali od obiadu. Życie rodzinne margrabiego było tedy bardzo zamknięte. Za całą służbę miał kucharkę, staruszkę zdawna przywiązaną do domu, oraz czterdziestoletniego lokaja, jeszcze z kawalerskich czasów margrabiego. Niańka dzieci została przy nich. Drobiazgowe starania, o jakich świadczył wygląd apartamentu, dowodziły poczucia porządku, macierzyńskiej czułości tej kobiety dla całego domu, dla pana i jego dzieci. Tych troje zacnych ludzi — wszyscy poważni i mało udzielający się — zdawało się pojmować myśl, jaka przyświecała życiu margrabiego. Kontrast między ich obyczajem a nawykami większości lokajów, stanowił osobliwość, która dawała temu domowi coś tajemniczego i wiele się przyczyniła do po twarzy, jakim sam pan d’Espard dawał pokarm. Chwalebne pobudki skłoniły go do unikania znajomości z innymi mieszkańcami domu. Podejmując wychowanie chłopców, pragnął ich ustrzec od wszelkiej styczności z obcymi. Może chciał także uniknąć nudy sąsiedzkich obowiązków. W człowieku jego urodzenia, w epoce gdy liberalizm skupiał się zwłaszcza w dzielnicy Łacińskiej, postępowanie to musiało budzić przeciw margrabiemu drobne namiętności, uczucia których głupotę można porównać jedynie z ich małością: stąd plotki kuchenne, jadowite sąsiedzkie komentarze, o których pan d’Espard i jego służba nie mieli pojęcia. Jego służący uchodził za jezuitę, kucharka za szelmę, bona porozumiewała się z panią Jeanrenaud aby obłupie warjata! Warjatem był margrabia. Lokatorzy uznali stopniowo za szaleństwo mnóstwo rzeczy spostrzeżonych u pana d’Espard i przesianych przez sito ich sądów. Nie wierząc w powodzenie jego wydawnictwa o Chinach, wmówili w gospodarza domu, że pan d’Espard jest bez grosza, skoro, przez zapomnienie częste u ludzi zajętych, dopuścił do tego że poborca przesiał mu pozew o zapłacenie zaległej raty. Właściciel zażądał wówczas, z dniem 1-go stycznia, czynszu, przesyłając kwit, który odźwierna z umysłu przetrzymała. Piętnastego doręczono nakaz płatniczy, odźwierna oddała go późno panu d’Espard, który wziął ten akt za nieporozumienie, nie przypuszczając złej woli ze strony człowieka, u którego mieszkał od dwunastu lat. Dokonano u margrabiego zajęcia, w chwili właśnie gdy jego służący udał się z komornem do właściciela. Zajęcie to, złośliwie opowiedziane osobom z któremi był wówczas w stosunkach wydawniczych, zaniepokoiło niektórych wątpiących już wprzódy o wypłacalności pana d’Espard, z przyczyny olbrzymich sum, które (jak mówiono) wyłudzali od niego Jeanrenaud wraz z matką. Podejrzenia lokatorów, wierzycieli i właściciela były zresztą niemal usprawiedliwione ścisłą oszczędnością, jaką margrabia stosował w swoim trybie życia. Żył tak, jak człowiek zrujnowany. Służba jego płaciła gotówką wszystkie potrzeby i postępowała tak, jak ludzie którzy nie chcą kredytu; gdyby chcieli wziąć cokolwiek na słowo, możeby im odmówiono, tak bardzo oszczercze plotki zyskały wiarę w sąsiedztwie. Często kupcy lubią kundmanów którzy im płacą źle ale z którymi są w stałych stosunkach, podczas gdy nienawidzą wybornych klientów, którzy onieśmielają ich swą dumą. Ludzie są tacy. Prawie we wszystkich klasach, użyczają lichym ludziom, którzy im schlebiają, względów i łask, odmawianych ludziom wyższym, których wyższość rani ich zawsze, bez względu na sposób w jaki się objawia. Sklepikarz, który pyskuje na dwór, ma swoich dworaków.
Tryb życia margrabiego i jego dzieci musiał nastroić nieprzychylnie sąsiadów i doprowadzić ich nieznacznie do tego stopnia niechęci, w którym ludzie nie cofają się już przed podłością, byle zaszkodzić wrogowi którego sobie wyroili. Pan d’Espard był szlachcicem, żona jego była wielką damą: dwa wspaniałe typy, tak rzadkie we Francji, że możnaby policzyć osoby będące pełnem ich wcieleniem. Te dwa typy wspierają się na zasadach, na wierzeniach niejako wrodzonych, na przyzwyczajeniach nabranych od dzieciństwa. Aby wierzyć w czystą krew, w uprzywilejowaną rasę, czyż nie trzeba się wznieść myślą ponad innych, czy nie trzeba, od samego urodzenia, móc zmierzyć przestrzeń jaka dzieli patrycjuszów od ludu? Aby rozkazywać, trzeba nie znać sobie równych. Czyż nie trzeba wreszcie, aby wychowanie wszczepiło ideje, które natura tchnie w wielkich ludzi, wkładając im na czoło koronę zanim matka zdąży złożyć na niem pocałunek? Te pojęcia i to wychowanie nie są już możliwe we Francji, gdzie od czterdziestu lat przypadek przywłaszczył sobie prawo czynienia z ludzi szlachty, kąpiąc ich we krwi bitew, złocąc ich chwalą, wieńcząc aureolą genjuszu; gdzie zniesienie majoratów, rozdrabniając dziedzictwa, zmusza szlachcica do zajmowania się swojemi sprawami zamiast sprawami państwa, i gdzie wyniesienie osobiste może być tylko nabyte po latach cierpliwej pracy: era zupełnie nowa. Brany jako szczątek owego wielkiego ciała nazwanego feudalizmem, pan d’Espard zasługiwał na podziw i szacunek. Jeżeli się uważał za wyższego krwią od innych, wierzył również we wszystkie obowiązki szlachectwa; posiadał cnoty i siłę jakich ono wymaga. Wychował synów w swoich zasadach i udzielił im od kolebki religji swojej kasty. Głębokie poczucie swojej godności, duma z nazwiska, pewność że są wielcy przez samych siebie, zrodziły w nich królewską dumę, odwagę rycerzy i opiekuńczą dobroć kasztelanów, panów zamku; formy ich będące w harmonji z ich pojęciami, formy które wydałyby się urocze u książąt krwi, drażniły cały światek z ulicy Montagne-Sainte-Geneviève, krainy równości, gdzie zresztą uważano pana d’Espard za bankruta i gdzie, od najmniejszego do największego, wszyscy odmawiali szlachectwa szlachcicowi bez pieniędzy, z tej samej racji z jaką każdy pozwala je uzurpować zbogacomym mieszczuchom. Tak więc, brak styczności między tą rodziną a innemi osobami istniał zarówno pod względem moralnym jak fizycznym.
U ojca jak u synów, zewnętrzna postać i dusza harmonizowały z sobą. Pan d’Espard, wówczas liczący około pięćdziesięciu lat, mógł służyć za typ arystokracji rodowej w XIX wieku. Był to szczupły blondyn; rysunek twarzy oraz jej ogólny charakter miały ową wrodzoną dystynkcję, która zwiastuje szlachetność uczuć; ale miała ona wyraz rozmyślnego chłodu, który zbytnio nakazywał szacunek. Jego orli nos był nieco skrzywiony na końcu, lekka nieprawidłowość nie bez wdzięku; niebieskie oczy, wysokie i wydatne czoło, na którem linja brwi tworzyła gęsty sznurek zacieniający oczy, zdradzały duszę prawą, zdolną do wytrwałości, nieskazitelną uczciwość, ale dawały zarazem dziwny wyraz jego fizjognomji. To wysklepienie czoła mogło istotnie czynić wrażenie jakiejś odrobiny szaleństwa, a jego gęste zrośnięte brwi podkreślały jeszcze ten dziwaczny pozór. Ręce miał białe i arystokratycznie wypielęgnowane, stopy wąskie, wysokie na podbiciu. Jego jakgdyby wahająca się mowa nie tylko w wymowie trąciła jąkaniem, ale i w wyrażaniu myśli. Myśli jego i słowa budziły w słuchaczu wrażenie człowieka, który krąży, który — aby użyć pospolitego słowa — maca, dotyka wszystkiego, przerywa sobie gestami i niczego nie kończy. Ta wada, czysto zewnętrzna, stanowiła kontrast z rysunkiem ust pełnych stanowczości, ze zdecydowanym charakterem całej fizjognomji. Chód, trochę nierówny, miał coś z jego sposobu mówienia. Oryginalności te przyczyniały się do potwierdzenia jego rzekomego szaleństwa. Mimo swego wykwintu, margrabia był, co do własnej osoby, systematycznie oszczędny; nosił parę lat ten sam surdut, czyszczony nadzwyczaj pilnie przez starego lokaja.
Co się tyczy chłopców, obaj byli piękni i obdarzeni wdziękiem, który nie wykluczał wyrazu arystokratycznej wzgardy. Mieli ową żywą płeć, świeżość spojrzenia, przejrzystość cery, która świadczy o czystych obyczajach, regularnym trybie życia, systematyczności pracy i zabawy. Obaj mieli czarne włosy i niebieskie oczy, nos skrzywiony nieco jak u ojca; ale może po matce wzięli ową godność w słowie, spojrzeniu i wzięciu dziedziczną w rodzie Blamont-Chauvry. Głos ich, świeży jak kryształ, posiadał wymowę i miękkość; był to głos, który kobieta chciałaby usłyszeć, uczuwszy płomień ich spojrzeń. Ci dumni chłopcy zachowali jakąś skromność, niewinną surowość, jakieś noli me tangere, które później mogłoby się zdać wyrachowaniem, tak bardzo wzięcie to budziło chęć poznania ich. Starszy, hrabia Klemens de Nègrepelisse zaczynał szesnasty rok. Od dwóch lat porzucił zgrabną angielską kurteczkę, którą zachował jeszcze jego brat, wicehrabia Kamil d’Espard. Hrabia, który już od pół roku nie uczęszczał do kolegjum Henryka IV-go, ubrany był jak młody człowiek kosztujący pierwszych rozkoszy elegancji. Ojciec nie chciał go skazywać bez potrzeby na rok filozofji; starał się dać jego wiadomościom kręgosłup w studjum transcendentalnej matematyki. Równocześnie, margrabia uczył go języków wschodnich, prawa dyplomatycznego Europy, heraldyki i historji; ale historji w jej źródłach, dokumentach, w autentycznych pomnikach, w zbiorze edyktów. Kamil przeszedł świeżo do retoryki.
Dzień, który sędzia Popinot obrał na przesłuchanie pana d’Espard, był to czwartek, dzień wolny. Zanim ojciec się obudził koło dziewiątej, chłopcy bawili się w ogrodzie. Klemens słabo się bronił naleganiom brata, który chciał iść pierwszy raz do strzelnicy, i prosił Klemensa aby go poparł u ojca. Wicehrabia nadużywał zawsze nieco swojej słabości, choć lubił, dla zabawy, walczyć z bratem. Zaczęli się kłócić i bić, bawiąc się jak uczniaki. Uganiając po ogrodzie, hałasem swoim zbudzili ojca, który ukazał się w oknie, niespostrzeżony przez nich w zapale walki. Margrabia patrzał z przyjemnością na chłopców, którzy oplatali się o siebie jak węże, z buziakami zaczerwienionemi wysiłkiem. Twarze ich były białe i różowe, oczy rzucały błyskawice, członki ich skręcały się jak struny w ogniu; padali, podnosili się, zrywali jak dwaj atleci w cyrku, dając widokiem swoim ojcu szczęście, które nagrodziłoby najżywsze zgryzoty burzliwego życia. Dwie osoby, jedna na drugiem piętrze, druga na pierwszem, wyglądały na ogród i oznajmiły zaraz, że stary warjat bawi się tem aby kazać bić się z sobą dzieciom. Natychmiast liczne głowy ukazały się w oknach: margrabia spostrzegł to, rzekł coś synom, którzy natychmiast wdrapali się na okno i wskoczyli do jego pokoju, poczem Klemens uzyskał upragnione przez Kamila pozwolenie. A cały dom trząsł się od nowego szaleństwa margrabiego.
Kiedy Popinot zjawił się koło południa w towarzystwie swego pisarza i spytał w bramie o pana d’Espard, odźwierna zaprowadziła go na trzecie piętro, opowiadając że pan d’Espard, nie dalej niż dziś rano, kazał się bić swoim dzieciom i śmiał się — coza potwór! — widząc jak młodszy ugryzł starszego do krwi: z pewnością chce aby się pouśmiercali.
— Niech go się pan spyta czemu! dodała; sam nie wie.
W chwili gdy odźwierna wydawała ten ostateczny wyrok, sędzia znajdował się na trzeciem piętrze nawprost drzwi oblepionych afiszami oznajmiającemi kolejne ukazywanie się zeszytów Historji Chin w obrazach. Te zabłocone schody, ta brudna poręcz, te drzwi na których drukarnia zostawiła swoje piętno, to okno poszczerbione i te sufity na których chłopcy drukarscy malowali potworności dymiącym płomieniem swoich świec, stosy papierów i śmieci nagromadzonych po kątach rozmyślnie albo z niedbalstwa, słowem cały ten obraz tak dobrze godził się z faktami przytoczonemi przez margrabinę, że, mimo swej bezstronności, sędzia mimowoli uwierzył.
— Jest pan na miejscu; oto fabryka, gdzie Chińczyki zjadają tyle, ileby starczyło na wyżywienie całej dzielnicy.
Pisarz popatrzał na sędziego z uśmiechem; Popinot z pewnym trudem zachował powagę. Weszli do pierwszego pokoju, gdzie znajdował się starszy człowiek, pełniący widocznie obowiązki równocześnie woźnego, subjekta i kasjera. Starzec ten, był to totumfacki Chin. Długie półki, na których piętrzyły się wydane już zeszyty, stroiły ściany tego pokoju. W głębi, drewniane przepierzenie z kratką i zielonemi firankami tworzyło gabinet. Otwór przeznaczony na przyjmowanie łub wydawanie pieniędzy wskazywał siedzibę kasy.
— Pan d’Espard? rzekł Popinot zwracając się do tego człowieka ubranego w szarą bluzę.
Woźny otworzył drzwi do drugiego pokoju, gdzie sędzia i jego pisarz ujrzeli czcigodnego starca z białemi włosami, w skromnem ubraniu, ozdobionego krzyżem świętego Ludwika, siedzącego przy biurku. Starzec przerwał porównywanie kolorowych kartek, aby się przyjrzeć dwóm przybyłym. Pokój ten, to było skromne biuro, zapełnione książkami i korektami. Był tam czarny drewniany stół, gdzie z pewnością pracowała osoba nieobecna w tej chwili.
— Czy pan margrabia d’Espard? rzekł Popinot.
— Nie, panie, rzekł starzec wstając. Czego pan sobie od niego życzy? dodał podchodząc i zdradzając swojem wzięciem wykwint form oraz doskonałe wychowanie.
— Chcielibyśmy z nim mówić o sprawach ściśle osobistych, odparł Popinot.
— D’Eapard, panowie chcą z tobą mówić, rzekł wówczas nieznajomy, wchodząc do ostatniego pokoju, gdzie margrabia siedział przy kominku i czytał dziennik.
W gabinecie tym znajdował się zniszczony dywan, okna były przybrane szaremi płóciennemi firankami, było tam tylko kilka mahoniowych krzeseł, dwa fotele, sekretarzyk, biurko; na kominku tani zegar i dwa stare kandelabry. Starzec wprowadził Popinota i jego pisarza, podał im krzesła jakgdyby był panem domu, a pan d’Espard pozwolił mu się wyręczać. Po wzajemnych ukłonach, w czasie których sędzia przyglądał się rzekomemu warjatowi, margrabia spytał oczywiście, jaki jest cel ich wizyty. Tu Popinot popatrzał na starca i na margrabiego z miną dość znaczącą.
— Sądzę, panie margrabio, odparł, że charakter moich czynności i badanie które mnie tu sprowadza, żądają abyśmy byli sami, mimo że jest w intencji prawa, aby w takich wypadkach przesłuchanie miało pewien rozgłos w domu. Jestem sędzią przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany, wydelegowanym przez pana prezydenta, aby pana przesłuchać co do faktów wyszczególnionych w prośbie o kuratelę, przedłożonej przez margrabinę d’Espard.
Starzec wyszedł. Kiedy sędzia i jego podsądny znaleźli się sami, pisarz zamknął drzwi i usadowił się bez ceremonji przy biurku, gdzie rozwinął swoje papiery i zabierał się do protokółu. Popinot nie przestał obserwować pana d’Espard; śledził wrażenie, jakie wywrze na nim to oświadczenie, tak okrutne dla człowieka w pełni władz. Margrabia d’Espard, którego twarz była zazwyczaj blada jak twarze blondynów, zaczerwienił się nagle z gniewu, wstrząsnął się lekko, usiadł, położył dziennik na kominku i spuścił oczy. Niebawem odzyskał arystokratyczną godność; przyjrzał się sędziemu, jakgdyby szukając w jego fizjognomji znamion jego charakteru.
— W jaki sposób, panie sędzio, nie uprzedzono mnie o podobnej skardze? spytał.
— Panie margrabio... ponieważ osobę, nad którą żąda się kurateli, uważa się za nie będącą przy zdrowych zmysłach, powiadomienie o skardze jest zbyteczne. Obowiązkiem trybunału jest przedewszystkiem sprawdzić twierdzenia strony.
— Zupełnie słusznie, odparł margrabia. A więc, panie sędzio, niech mi pan wskaże sposób w jaki mam się zachować...
— Tylko odpowiadać na moje pytania, nie opuszczając żadnego szczegółu. Choćby przyczyny, które pana skłoniły do postępowania w sposób który dostarczył pani d’Espard pozoru do jej skargi, były najdrażliwsze, niech pan mówi bez obawy. Zbyteczne będzie zwrócić pańską uwagę, że sąd zna swoje obowiązki i że, w podobnych okolicznościach, najgłębsza tajemnica...
— Panie sędzio, rzekł margrabia którego rysy wyrażały szczery ból, gdyby z moich wyjaśnień wynikła nagana postępowania pani d’Espard, coby się wówczas stało?
— Trybunał mógłby dać wyraz tej naganie w motywach swego wyroku.
— Czy ta nagana jest warunkowa? Gdybym ułożył się z panem, zanim odpowiem, że nie wyniknie żadna przykroić dla pani d’Espard w razie jeśli pańskie sprawozdanie będzie dla mnie korzystne, czy trybunał uwzględniłby moją prośbę?
Sędzia popatrzał na margrabiego; ci dwaj ludzie wymienili myśli jednako szlachetne.
— Noel, rzekł sędzia do pisarza, przejdź pan do drugiego pokoju. Kiedy będzie potrzeba, zawołam pana. — Jeżeli, jak jestem skłonny przypuszczać, zachodzą w tej sprawie nieporozumienia, mogę panu przyrzec, panie margrabio, że, na pańską prośbę, trybunał postąpi sobie z całą oględnością, podjął sędzia, kiedy pisarz wyszedł. Jest więc pierwszy fakt, przytoczony przez panią d’Espard, najpoważniejszy ze wszystkich, co do którego poproszę pana o wyjaśnienie, rzekł sędzia po pauzie. Chodzi o trwonienie pańskiego majątku na korzyść niejakiej pani Jeanrenaud, wdowy po przewoźniku, lub raczej na korzyść jej syna, pułkownika, któremu pan wystarał się o stanowisko, dla którego jakoby wyczerpał pan łaskę jakiej zażywałeś u króla, wobec którego wreszcie posunąłeś swą opiekę tak daleko, iż nastręczyłeś mu korzystne małżeństwo. Podanie pani margrabiny podsuwa myśl, że ta przyjaźń przekracza w swojem oddaniu wszystkie uczucia, nawet te które moralność potępia...
Nagły rumieniec zabarwił twarz i czoło margrabiego; nabiegły mu nawet łzy do oczu, rzęsy jego zwilgły; następnie, słuszna duma zdławiła tę wrażliwość, która u mężczyzny uchodzi za słabość.
— W istocie, panie sędzio, odparł margrabia zmienionym głosem, stawia mnie pan w szczególnie trudnem położeniu. Pobudki mego postępowania miały umrzeć wraz ze mną... Aby o nich mówić, musiałbym panu odsłonić tajemne rany, wydać panu honor mojej rodziny, i — rzecz delikatna którą pan zrozumie — mówić o sobie. Mam nadzieję, panie sędzio, że to wszystko zostanie między nami. Potrafi pan znaleźć w formach sądowych sposób, któryby pozwolił wydać wyrok bez poruszania moich zeznań...
— Pod tym względem wszystko jest możliwe, panie margrabio.
— Zatem, panie sędzio, rzekł pan d’Espard, w jakiś czas po mojem małżeństwie żona moja poczyniła tak wielkie wydatki, że musiałem uciec się do pożyczki. Wie pan, jakie było położenie szlachty w czasie Rewolucji. Nie wolno mi było mieć intendenta ani pełnomocnika. Większość naszych dokumentów ojciec mój przewiózł z Languedoc, z Prowancji lub z Comtat do Paryża, w obawie, dosyć usprawiedliwionej, dochodzeń, jakie archiwa rodzinne i wogóle to, co nazywano wówczas pergaminami arystokratów ściągały na ich właścicieli. Nazywamy się z rodu Nègrepelisse. D’Espard, to jest tytuł, nabyty za Henryka IV drogą związku, który nam dał majątki i tytuły domu d’Espard, pod warunkiem że pomieścimy nad naszym herbem tarczę d’Espardów, starej rodziny bearneńskiej, spokrewnionej z domem d’Albert po kądzieli, i mającej Des partem leonis za dewizę. W dobie owego związku straciliśmy Nègrepelisse, małe miasteczko równie sławne w czasie wojen religijnych, jak sławnym był wówczas przodek mój noszący to nazwisko. Kapitana de Nègrepelisse zrujnował pożar jego majątków, protestanci bowiem nie oszczędzali przyjaciela Montluca. Korona okazała się niesprawiedliwa wobec pana de Nègrepelisse; nie dostał ani buławy marszałkowskiej, ani zarządu prowincji, ani odszkodowania: król Karol IX, który go kochał, umarł nie zdoławszy go nagrodzić; Henryk IV zapewnił mu małżeństwo z panną d’Espard i wzbogacił go dobrami tego domu; ale wszystkie dobra Nègrepelissów przesyły już w ręce wierzycieli. Mój praszczur, margrabia d’Espard, znalazł się, jak ja, dość młodo głową rodziny wskutek śmierci swego ojca, który, strwoniwszy majątki żony, zostawił mu jedynie substytuowane ziemie d’Espardów, ale obciążone wianem wdowiem. Młody margrabia d’Espard był w tem cięższych warunkach, ile że piastował szarżę dworską. Szczególnie lubiany przez Ludwika XIV, znalazł w jego łasce drogę do fortuny. Tutaj, panie sędzio, padła na naszą tarczę herbową plama nikomu nieznana, okropna, plama z błota i krwi, którą ja staram się zmyć. Odkryłem tę tajemnicę w aktach tyczących dóbr Nègrepelisse i w plikach korespondencji.
W tej uroczystej chwili margrabia nie jąkał się mówiąc, słowa jego były wolne od zwykłych kołowań; każdy mógł zauważyć, że osoby, które w zwykłym toku dotknięte są temi dwiema wadami, tracą je w chwili podniecenia.
— Przyszło odwołanie edyktu nantejskiego, podjął. Nie wie pan może, że dla wielu faworytów była to sposobność do fortuny. Ludwik XIV darował wielu magnatom dworu ziemie skonfiskowane protestanckim rodzinom, które nie dopełniły jakichś formalności przy sprzedaży swoich dóbr. Wielu faworyzowanych puściło się, jak mówiono wówczas, na polowanie na protestantów. Nabyłem pewności, że obecny majątek dwóch książęcych rodzin powstał z ziem skonfiskowanych nieszczęśliwym kupcom. Nie będę tłómaczył panu, prawnikowi, sztuczek użytych aby zastawić pułapki uciekającym, którzy unosili z sobą wielkie fortuny: niech panu wystarczy wiadomość, że dobra Nègrepelisse, złożone z dwudziestu dwóch wiosek i praw nad miastem, że dobra Gravenges, które niegdyś należały do nas, znajdowały się w rękach rodziny protestanckiej. Mój dziadek doszedł do nich drogą darowizny z ręki Ludwika XIV. Donacja ta opierała się na aktach nacechowanych straszliwą niesprawiedliwością. Właściciel tych dwu majątków, sądząc że będzie mógł wrócić do Francji, uczynił fikcyjną sprzedaż i udał się do Szwajcarji, do rodziny, którą tam wysłał naprzód. Chciał z pewnością skorzystać ze wszystkich terminów pozostawionych dekretem, aby uregulować swoje interesy. Człowieka tego zatrzymano na rozkaz gubernatora; posiadacz fideikomisu wyznał prawdę, biednego kupca powieszono, ojciec mój otrzymał oba majątki. Rad byłbym nie znać udziału, jaki przodek mój miał w tej intrydze; ale gubernator był jego wujem, i przeczytałem na nieszczęście list, w którym prosi go, aby się zwrócił do Deodata, imię umówione między dworakami gdy mówili o królu. Panuje w tym liście, gdy mowa o ofierze, żartobliwy ton, który mnie przejął dreszczem. Wreszcie, panie sędzio, sumy wysłane przez rodzinę zbiegów, aby okupić życie biednego człowieka, utonęły w rękach gubernatora, który, mimo to, uśmiercił kupca.
Margrabia d’Espard zatrzymał się, jakby te wspomnienia były jeszcze dla niego zbyt ciężkie.
— Ten nieszczęśliwy nazywał się Jeanrenaud, podjął. Nazwisko to powinno panu wytłumaczyć moje postępowanie. Nie mogłem bez najżywszego bólu myśleć o tajemnej hańbie, jaka ciążyła na mojej rodzinie. Ten majątek pozwolił memu dziadowi zaślubić pannę de Navarreins-Lansac, dziedziczkę młodszej linji, o wiele bogatszej wówczas niż starsza linja Navarreins. Mój ojciec stał się wówczas jednym z najbogatszych panów w kraju. Mógł zaślubić moją matkę, pannę de Grandlieu, z młodszej linji. Mimo iż źle nabyte, dobra te dziwnie nam wyszły na szczęście. Postanowiwszy rychło wynagrodzić zło, napisałem do Szwajcarji i nie miałem spokoju dopóki nie znalazłem śladu spadkobierców protestanta. Dowiedziałem się wreszcie, iż Jeanrenaudowie, doprowadzeni do ostatecznej nędzy, opuścili Fryburg i wrócili do Francji. Wreszcie odkryłem w imć panu Jeanrenaud, prostym poruczniku kawalerji za Bonapartego, spadkobiercę tej nieszczęśliwej rodziny. W moich oczach, proszę pana, prawo tych Jeanrenaud było jasne. Dla faktu przedawnienia, czyż nie trzeba było aby grabież mogła być zaczepiona? Do jakiej władzy wychodźcy mieli się uciec? Ich trybunał był w niebie, lub raczej, proszę pana, trybunał był tutaj, rzekł margrabia, uderzając się w serce. Nie chciałem, aby moje dzieci mogły myśleć o mnie to, co ja pomyślałem o moim ojcu i o moich przodkach; chciałem im przekazać ojcowiznę i herb bez zmazy, nie chciałem aby szlachectwo było kłamstwem w mojej osobie. Wreszcie, politycznie biorąc, czy emigranci, którzy protestują przeciw konfiskatom rewolucyjnym, powinni sami zachować majątki będące owocem konfiskat uzyskanych przez zbrodnie? Natknąłem się u pana Jeanrenaud i jego matki na najsurowszą uczciwość: gdyby ich słuchać, pomyślałby ktoś że to oni mnie obdzierają. Mimo moich nalegań, przyjęli jedynie tę wartość, jaką miały ich dobra w dniu gdy moja rodzina otrzymała je od króla. Ustaliliśmy wspólnie tę sumę na miljon sto tysięcy franków, których spłatę zostawili do mojej możności, bez procentów. Aby to osiągnąć, musiałem się wyzuć z moich dochodów przez długi czas. Tutaj, proszę pana, zaczęła się strata niektórych iluzyj, jakie sobie czyniłem co do charakteru pani d’Espard. Kiedy jej zaproponowałem aby opuścić Paryż i udać się na prowincję, gdzie, z połową jej dochodów, moglibyśmy żyć przyswoicie i osiągnąć rychlej restytucję (o której jej powiedziałem, nie zdradzając wszakże całej doniosłości faktów), potraktowała mnie jak warjata. Poznałem wówczas prawdziwy charakter mojej żony: byłaby pochwaliła bez skrupułów postąpienie mojego dziada i byłaby sobie drwiła z hugonotów! Przerażony jej chłodem, jej obojętnością dla dzieci, które mi oddała bez żalu, postanowiłem jej zostawić jej majątek, po spłaceniu wspólnych długów. Nie jej zresztą rzeczą było płacić za moje głupstwa, rzekła. Nie mając dość środków na to aby żyć i aby nastarczyć na wychowanie dzieci, postanowiłem wychowywać je sam i uczynić z nich dzielnych ludzi i szlachciców. Lokując moje dochody w rencie państwowej, zdołałem się wypłacić o wiele wcześniej niż myślałem, skorzystałem bowiem z korzyści, jakie dała szybka zwyżka renty. Zachowując cztery tysiące franków dla synów i dla siebie, mógłbym był płacić jedynie sześćdziesiąt tysięcy franków, co byłoby wymagało niemal osiemnastu lat aby dopełnić dzieła oczyszczenia, podczas gdy niedawno spłaciłem resztę miljona stu tysięcy, które byłem winien. Tak więc, mam to szczęście, iż dokonałem tej restytucji nie wyrządzając żadnej szkody moim dzieciom. Oto, panie sędzio, powód sum oddawanych pani Jeanrenaud i jej synowi.
— Zatem, rzekł sędzia hamując wzruszenie jakiem przejęła go ta opowieść, pani margrabina znała pobudki pańskiego usunięcia się od świata?
— Tak, panie.
Popinot uczynił wymowny gest, wstał nagle i otworzył drzwi.
— Noel, możesz sobie iść, rzekł do pisarza. Panie margrabio, rzekł sędzia, mimo że to, co pan mi powiedział, wystarcza aby mnie oświecić, pragnąłbym pana wysłuchać w przedmiocie innych faktów przytoczonych w podaniu. Wszak prowadzi pan tutaj przedsiębiorstwo handlowe nie leżące w obyczaju ludzi pańskiej sfery?
— Nie możemy mówić o tej sprawie tutaj, rzekł margrabia, zapraszając gestem sędziego aby wraz z nim wyszedł. — Nouvion, rzekł zwracając się do starca, idę do siebie, chłopcy zaraz wrócą, zostaniesz z nami na obiedzie.
— Panie margrabio, rzekł Popinot na schodach, więc to nie jest pańskie mieszkanie?
— Nie, panie. Wynająłem te pokoje, aby w nich pomieścić biura tego przedsiębiorstwa. Widzi pan, dodał pokazując afisz, ta historja wychodzi pod nazwiskiem jednego z najszanowniejszych księgarzy w Paryżu, nie pod mojem.
Margrabia wprowadził sędziego na parter, mówiąc: — Oto moje mieszkanie.
Popinot uczuł mimowolne wzruszenie pod wpływem poezji raczej znalezionej niż szukanej, która oddychała pod tym stropem. Czas był wspaniały, okna były otwarte, powietrze przynosiło z ogrodu wonie ziół, promienie słońca ożywiały i rozweselały boazerje nieco ciemne w tonie. Na ten widok, Popinoit uznał, że warjat nie byłby zdolny stworzyć miłej harmonji, którą odczuwał w tej chwili.
— Zdałoby mi się podobne mieszkanie, myślał. Czy pan rychło opuści tę dzielnicę? spytał głośno.
— Mam nadzieję, odparł margrabia; ale zaczekam, aż mój młodszy syn ukończy studja, aż charakter moich synów będzie zupełnie wyrobiony, zanim ich wprowadzę w świat i bliżej matki. Zresztą, dawszy im rzetelne wykształcenie, chcę je uzupełnić podróżami po Europie, pokazać im ludzi i świat, i przyzwyczaić ich do mówienia językami których się nauczyli. Proszę pana, rzekł sadzając sędziego w salonie, nie mogłem panu mówić o wydawnictwie chińskiem w obecności starego przyjaciela mojej rodziny, hrabiego de Nouvion, który wrócił z emigracji bez grosza i z którym podjąłem ten interes nietyle dla siebie ile dla niego. Nie zwierzając mu pobudek mego usunięcia się od świata, powiedziałem mu, że jestem zrujnowany tak jak on, ale że mam jeszcze natyle, aby podjąć przedsiębiorstwo, w którem mógłby z pożytkiem pracować. Moim preceptorem był ksiądz Grosier, którego, na moje polecenie, Karol X mianował swoim bibljotekarzem w bibljotece w Arsenale, powierzonej mu gdy był jeszcze bratem króla. Ksiądz Grosier posiadał gruntowną znajomość Chin, ich zwyczajów i obyczajów; uczynił mnie swoim spadkobiercą w wieku w którym trudno jest nie zapalić się do tego czego człowiek się uczy. Mając dwadzieścia pięć lat, umiałem po chińsku, i wyznaję że nigdy nie mogłem się obronić uczuciu bezgranicznego podziwu dla tego ludu, który podbił swoich zdobywców, którego roczniki sięgają niewątpliwie epoki wiele starszej od czasów mitologicznych lub biblijnych; który, przez swoje niewzruszone instytucje utrzymał całość terytorjum, którego pomniki są olbrzymie, którego rząd jest doskonały, bezpieczny od rewolucyj; który uznał idealne piękno jako zasadę bezpłodnej sztuki, który doprowadził zbytek i przemysł tak wysoko, że nie możemy ich przewyższyć w żadnej mierze, podczas gdy on nam dorównywa w tem, w czem my się uważamy za wyższych. Ale, proszę pana, jeżeli zdarza mi się często żartować, gdy porównywam z Chinami położenie państw europejskich, nie jestem Chińczykiem, jestem szlachcicem francuskim. Gdyby pan miał wątpliwości co do finansów tego przedsięwzięcia, mogę panu dowieść, że liczymy dwa tysiące pięćset subskrybentów na ten pomnik literatury, ikonografji, statystyki i religji, którego doniosłość powszechnie oceniono. Nasi subskrybenci należą do wszystkich narodów Europy: we Francji mamy ich tylko tysiąc dwustu. Nasze dzieło będzie kosztowało około trzystu franków, a hrabia de Nouvion znajdzie w niem sześć do siedmiu tysięcy renty, bo jego dobrobyt był ukrytą pobudką tego przedsięwzięcia. Co do mnie, mam na widoku jedynie możność zapewnienia moim dzieciom trochy przyjemności. Sto tysięcy franków, które zarobiłem bardzo mimowoli, opłacą ich lekcje fechtunku, ich konie, tualetę, teatr, dodatkowych nauczycieli, płótna które zasmarują, książki które chcą sobie kupić, słowem wszystkie te drobne zachcenia, które rodzicom tak miło jest móc zaspakajać. Gdyby mi było trzeba odmawiać tych uciech moim biednym dzieciom tak dzielnym, tak wytrwałym w pracy, ofiara jaką czynię dla naszego nazwiska byłaby mi podwójnie ciężką. W istocie, panie sędzio, dwanaście lat na które usunąłem się od świata aby wychować moje dzieci, stały się przyczyną, że zupełnie zapomniano o mnie na dworze. Wycofałem się z karjery politycznej, straciłem całą moją historyczną fortunę, cały nowy blask, który mogłem przekazać dzieciom; ale nasz dom nic na tem nie straci, moi synowie będą wybitnymi ludźmi. O ile mnie minęło parostwo, oni zdobędą je szlachetnie poświęcając się sprawom swego kraju i oddadzą mu usługi, których się nie zapomina. Oczyszczając przeszłość naszego domu, zapewniałem mu zarazem chlubną przyszłość: czyż to nie jest piękne zadanie, mimo że spełnione tajemnie i bez sławy? Czy pan pragnie jeszcze jakich wyjaśnień?
W tej chwili tentent paru koni rozległ się w dziedzińcu.
— Oto oni, rzekł margrabia.
Niebawem dwaj młodzi ludzie, w stroju prostym i wykwintnym zarazem, weszli do salonu, w butach, w ostrogach, w rękawiczkach, machając wesoło szpicrózgą. Ożywione ich twarze oddychały świeżością powietrza, tryskały zdrowiem. Obaj przyszli uścisnąć rękę ojca, wymienili z nim przyjacielskie spojrzenie pełne wzajemnej czułości i skłonili się zimno sędziemu. Popinot uznał za zupełnie zbyteczne pytać margrabiego o stosunek z dziećmi.
— Dobrzeście się bawili? spytał chłopców margrabia.
— Tak, ojcze. Od pierwszego razu zwaliłem sześć lalek w dwunastu strzałach, rzekł Kamil.
— Gdzieście byli na spacerze?
— W lasku, widzieliśmy mamę.
— Czy się zatrzymała?
— Jechaliśmy tak szybko, że nas pewno nie widziała, odparł młody hrabia.
— Czemuście nie zbliżyli się sami?
— Uważałem, ojcze, że mama nie bardzo lubi, abyśmy się zbliżali do niej publicznie, rzekł Klemens pocichu. Jesteśmy za duzi.
Sędzia miał dość bystry słuch, aby dosłyszeć to zdanie, które zachmurzyło nieco czoło margrabiego. Popinot z przyjemnością patrzał na obraz, jaki przedstawiał ojciec wraz z dziećmi. Oczy jego z niejakiem rozrzewnieniem spoczęły na twarzy pana d’Espard, którego rysy, zachowanie i wzięcie przedstawiały uczciwość w jej najpiękniejszej postaci, uczciwość inteligentną i rycerską, uczciwość w całej jej krasie.
— Wi... widzi pan, panie sędzio, rzekł margrabia wracając do zająkiwania, widzi pan, że Sprawiedliwość może tu wejść w każdej porze, tak, w każdej porze może tu wejść Sprawiedliwość. Jeżeli kto jest warjat, jeżeli kto jest warjat, to chyba te dzieci, które potrosze warjują za swoim ojcem, i ojciec który bardzo warjuje za swemi dziećmi: ale to jest dobre warjactwo.
W tej chwili, głos pani Jeanrenaud rozległ się w przedpokoju; zacna kobieta wpadła do salonu mimo przedłożeń lokaja.
— Ja nie chodzę manowcami, krzyczała. Tak, panie margrabio, rzekła kłaniając się wkoło, muszę z panem pomówić, w tej chwili. Dalibóg, za późno przyszłam, skoro tu już jest pan sędzia kryminalny.
— Kryminalny! wykrzyknęli dwaj chłopcy.
— To się tłumaczy, że pana nie zastałam w biurze, kiedy pan jest tutaj. A ba, sąd zawsze się znajdzie, kiedy chodzi o to aby zrobić co złego. Przychodzę, panie margrabio, powiedzieć panu, żeśmy się porozumieli z synem, aby panu wszystko oddać, skoro tu chodzi o pański honor. Mój syn i ja wolimy raczej wszystko oddać, niż panu sprawić najlżejsze zmartwienie. Doprawdy, trzeba być głupim jak garnek bez ucha, żeby chcieć pana brać pod kuratelę...
— Pod kuratelę? Ojca? wykrzyknęli dwaj chłopcy, przytulając się do margrabiego. Co się stało?
— Cyt, pani, rzekł Popinot.
— Moje dzieci, zostawcie mas, rzekł margrabia.
Dwaj młodzi ludzie udali się do ogrodu, nie czyniąc najmniejszej uwagi, ale pełni niepokoju.
— Pani, rzekł sędzia, sumy, które pani wręczył pan margrabia, należały się pani słusznie, mimo że je dano pani na zasadzie uczciwości bardzo daleko idącej. Gdyby ludzie posiadający dobra skonfiskowane w jakikolwiek sposób, nawet niegodziwy, byli po stupięćdziesięciu latach zobowiązani do restytucji, niewieleby zostało we Francji prawych majątków. Dobra Jakóba Coeur wzbogaciły dwadzieścia pańskich rodów; nieprawne konfiskaty zarządzone przez Anglików na rzecz swoich adherentów, kiedy Anglik posiadał część Francji, wzbogaciły wiele książęcych domów. Nasze prawodawstwo pozwala panu margrabiemu rozrządzać swoim dochodem swobodnie bez możności oskarżenia go o marnotrawstwo. Kuratela opiera się na zupełnym braku rozsądku w czyichś postępkach; ale tutaj, przyczyna restytucji, której pan dokonał, płynie z pobudek równie świętych jak zaszczytnych. To też może pani wszystko zachować bez wyrzutów, i pozwolić światu źle tłumaczyć ten piękny postępek. W Paryżu, najczystsza cnota jest przedmiotem najbrudniejszych potwarzy. Smutne to, że obecny stan naszego społeczeństwa czyni postępek pana margrabiego wzniosłym. Pragnąłbym, dla czci naszego kraju, aby podobne czyny uważano za zupełnie proste; ale obyczaje są takie, że porównywając z tem co widzę muszę uznać w panu d’Espard człowieka, któremu należałoby przyznać wieniec zamiast mu grozić kuratelą. Przez cały ciąg mego sądowniczego życia nie słyszałem ani nie widziałem nic, coby mnie bardziej wzruszyło niż to, com tu widział i słyszał. Ale nie dziw, że się spotyka cnotę w jej najpiękniejszej postaci, wówczas gdy ją wprowadzą w czyn ludzie należący do najwyższej klasy. Po tem com powiedział, mam nadzieję, panie margrabio, że pan będzie pewien mego milczenia i że nie będzie pan miał żadnych obaw co do wyroku jaki zapadnie, o ile przyjdzie do wyroku.
— Kiedy tak, to doskonale, rzekła pani Jeanrenaud; to się nazywa sędzia! Wie pan, drogi panie, gdybym nie była taka brzydka, uściskałabym pana za te złociutkie słowa.
Margrabia podał rękę Popinotowi, Popinot zaś uderzył w nią lekko swoją, obejmując tego nieznanego bohatera rozumnem i serdecznem spojrzeniem, na które margrabia odpowiedział miłym uśmiechem. Te dwie natury tak pełne, tak bogate, jedna mieszczańska i boska, druga szlachecka i wzniosła, dostroiły się do wspólnego tonu łagodnie, bez wstrząsu, bez błysku namiętności, tak jakby się zlały dwa czyste światła. Ojciec całej dzielnicy czuł się godny uścisnąć rękę tego człowieka po dwakroć szlachetnego, margrabia zaś uczuł w sercu drgnienie, które mu mówiło, że ręka sędziego jest z tych, z których płyną skarby niewyczerpanych dobrodziejstw.
— Panie margrabio, dodał Popinot kłaniając się, szczęśliwy jestem mogąc panu powiedzieć, iż, od pierwszych słów tego przesłuchania, osądziłem, że mój pisarz jest zbyteczny.
Następnie zbliżył się do margrabiego, pociągnął go ku oknu i rzekł:
— Czas, aby pan wrócił do domu; zdaje mi się, że w tej sprawie pani margrabina uległa wpływom, które pan powinien natychmiast postarać się zwalczyć.
Popinot wyszedł, odwrócił się kilka razy w dziedzińcu i na ulicy, wzruszony wspomnieniem tej sceny. Należała ona do tych, które wrażają się w pamięć, aby rozkwitnąć w pewnych godzinach gdy dusza szuka pociechy.
— To mieszkanie bardzoby mi się nadało, powiadał sobie dochodząc do domu. Jeżeli pan d’Espard je opuści, wezmę je po nim..
Nazajutrz, około dziesiątej rano, Popinot, który w wilję ułożył swój raport, szedł do sądu w zamiarze wymierzenia rychłej sprawiedliwości. W chwili gdy wchodził do szatni, aby wziąć togę i włożyć rabat, woźny oznajmił mu, że prezydent trybunału prosi sędziego, aby zaszedł do jego gabinetu.
— Dzieńdobry, mój drogi Popinot, rzekł prezydent pociągając go do okna.
— Panie prezydencie, czy chodzi o coś poważnego?
— Głupstwo, rzekł prezydent. Minister, z którym miałem zaszczyt jeść obiad wczoraj, wziął mnie na bok. Dowiedział się, że pan był na herbacie u pani d’Espard, w sprawie którą panu powierzono. Dał mi do zrozumienia, że byłoby właściwiej, gdybym oddał innemu sędziemu tę sprawę...
— Och, panie prezydencie, mogę zaręczyć, że wyszedłem od pani d’Espard w chwili gdy wniesiono herbatę; zresztą moje sumienie...
— Tak, tak, rzekł prezydent, cały trybunał, obie Izby, cały sąd znają pana. Nie będę panu powtarzał tego, co powiedziałem o panu Jego Ekscelencji, ale wie pan: żona Cezara nie powinna być nawet podejrzewana. Toteż, nie róbmy z tego głupstwa kwestji dyscypliny ale jedynie kwestję faktu. Mówiąc między nami, chodzi nietyle o pana, co o trybunał.
— Ależ, panie prezydencie, gdyby pan znał sprawę, rzekł sędzia próbując wydobyć z kieszeni swój raport.
— Jestem z góry przekonany, że pan zachowałeś w tej sprawie najściślejszą niezawisłość. I ja sam, na prowincji, jako prosty sędzia, wypiłem nieraz więcej niż szklankę herbaty z ludźmi których miałem sądzić; ale wystarczy że pan minister o tem wspomniał, że mogliby mówić o tem, aby trybunał wolał uniknąć dyskusji na ten temat. Wszelki konflikt z opinją zawsze jest niebezpieczny dla tego rodzaju instytucji, nawet kiedy ma słuszność za sobą, ponieważ broń jest nierówna. Dzienniki mogą wszystko mówić, wszystko przypuszczać, a nasza godność wzbrania nam wszystkiego, nawet odpowiedzi. Zresztą, porozumiałem się już z pańskim prezydentem; sprawę której pan się zrzeknie, powierzono panu Camusot. Rzecz załatwiona niejako w rodzinie. Słowem, proszę pana o to zrzeczenie się jako o osobistą przysługę, a w zamian otrzyma pan krzyż Legji, który panu się od tak dawna należy; biorę to na siebie.
Widząc pana Camusot[9], świeżo powołanego z prowincji do Paryża, jak się przysuwa kłaniając się sędziemu i prezydentowi, Popinot nie mógł się wstrzymać od ironicznego uśmiechu. Ten młody człowiek, wypełzły blondyn, wyglądał na człowieka gotowego powiesić lub odciąć ze sznurka, na życzenie możnych tego świata, zarówno niewinnego jak winnego. Popinot wyszedł skłoniwszy się prezydentowi i sędziemu, nie racząc nawet poruszyć kłamliwego podejrzenia jakie nań rzucono.

Paryż, luty 1836.


FACINO CANE



Mieszkałem wówczas przy małej ulicy, której z pewnością nie znacie, przy ulicy de Lesdisguières: zaczyna się przy ulicy św. Antoniego nawprost studni, w pobliżu placu Bastylji, a wychodzi na ulicę de la Cerisaie. Żądza wiedzy wtrąciła mnie na poddasze, gdzie pracowałem w nocy, dzień zaś spędzałem w sąsiedniej bibljotece. Żyłem oszczędnie, przyjąłem tryb klasztorny, jedyny dla ludzi pracy. Kiedy było ładnie, przechadzałem się trochę po bulwarze Bourdon. Jedna jedyna namiętność odrywała mnie od moich studjów; czyż i to nie było również studjum? — chodziłem obserwować obyczaje przedmieścia, jego mieszkańców i ich charaktery. Równie nędznie odziany jak robotnicy, obojętny na formy, nie budziłem ich nieufności. Mogłem się swobodnie mieszać w ich gromadki, patrzeć jak dobijają targów i jak się kłócą z chwilą ukończenia pracy. Obserwacja stała się u mnie już intuicyjna, wnikała w duszę nie zaniedbując ciała; lub raczej tak dobrze chwytała szczegóły zewnętrzne, że szła natychmiast poza nie; dawała mi zdolność życia życiem osobnika który był jej przedmiotem, pozwalając mi wcielić się weń, jak derwisz z Tysiąca i jednej Nocy przybiera ciało i duszę osób, nad któremi wymówi zaklęcie.
Kiedy, między jedenastą a dwunastą w nocy, spotkałem robotnika i jego żonę wracających z Ambigu-Comique, bawiło mnie iść za nimi od bulwaru Pont-aux-choux aż do bulwaru Beaumarchais. Poczciwi ludzie, pogadawszy najpierw o sztuce którą oglądali, przechodzili, od słowa do słowa, do swoich spraw; matka ciągnęła dziecko za rękę nie słuchając ani jego skarg ani pytań; małżonkowie liczyli pieniądze które mieli otrzymać jutro, wydawali je na dwadzieścia sposobów. Zaczynały się szczegóły gospodarskie, utyskiwania na drożyznę kartofli albo na długą zimę i podrożenie torfu, drobiazgowe obliczanie rachunku piekarza, wreszcie sprzeczki, które stawały się coraz ostrzejsze i w których każde z małżonków zdradzało swoją naturę charakterystycznemi zwrotami. Słuchając tych ludzi, mogłem wcielić się w ich życie, czułem ich łachy na grzbiecie, szedłem z nogami w ich dziurawych butach: ich pragnienia, ich potrzeby, wszystko przechodziło w moją duszę lub też moja dusza przechodziła w nich. Był to niby sen na jawie. Oburzałem się wraz z nimi na pracodawców, którzy ich tyranizowali, lub na złych kljentów, którzy kazali im chodzić po kilka razy daremnie po zapłatę. Porzucać swoje nawyki, stawać się innym człowiekiem przez napięcie władz duszy, uprawiać tę grę wedle ochoty, to była moja rozrywka. Czemu zawdzięczam ten dar? Czy to jasnowidzenie? Czy to jedna z owych własności, których nadużywanie wiodłoby do szaleństwa? Nigdy nie dochodziłem źródeł tej władzy: posiadam ją i posługuję się nią, oto wszystko. Wiedzcie tylko, że od owego czasu, rozłożyłem składniki różnorodnej masy zwanej ludem, że zanalizowałem ją tak, iż mogłem ocenić jej przymioty i wady. Wiedziałem już, na co mogłoby się zdać to przedmieście, to seminarjum rewolucji, które mieści bohaterów, wynalazców, mędrców, łajdaków, zbrodniarzy, cnoty i przywary, wszystko zduszone nędzą, zdławione potrzebą, utopione w winie, strawione wódką. Nie zdołalibyście sobie wyobrazić, ile nieznanych przygód, ile zapomnianych dramatów w tem mieście boleści! ile okropnych i pięknych rzeczy! Wyobraźnia nigdy nie dorówna prawdzie która się tam chowa i której nikt nie może odkryć; trzeba zejść zbyt nisko, aby oglądać te cudowne sceny, tragiczne lub komiczne, arcydzieła zrodzone przez przypadek. Nie wiem jakim cudem zamilczałem tak długo historję którą wam opowiem; stanowi ona jedną z owych ciekawych powiastek pozostałych w worku, z którego pamięć wyciąga ją kapryśnie niby numery loterji. Mam wiele innych, równie osobliwych jak ta i równie zagrzebanych; ale przyjdzie na nie kolej, zaręczam.
Jednego dnia, moja posługaczka, żona robotnika, przyszła mnie prosić abym zaszczycił swoją obecnością wesele jej siostry. Aby wam uzmysłowić czem mogło być to wesele, muszę powiedzieć, że płaciłem dwa franki miesięcznie tej biednej istocie, która przychodziła co rano posłać mi łóżko, oczyścić ubranie, trzewiki, zamieść pokój i przyrządzić śniadanie: resztę dnia kręciła korbą przy jakiejś maszynie i zarabiała tem ciężkiem rzemiosłem pół franka dziennie. Mąż jej, stolarz, zarabiał cztery franki. Że jednak to małżeństwo miało czworo dzieci, zaledwie starczyło im na kawał chleba. Nie zdarzyło mi się spotkać rzetelniejszych ludzi niż ten człowiek i jego żona. Kiedy opuściłem tę dzielnicę, pięć lat pani Vaillant przychodziła winszować mi imienin, przynosząc bukiet i pomarańcze, ona, która nie miała grosza oszczędności. Nędza zbliżyła nas. Nigdy nie mogłem jej dać więcej niż dziesięć franków, które często musiałem pożyczać w tym celu. To może wytłumaczyć moją obietnicę przybycia na wesele; spodziewałem się wykąpać w radości tych biednych ludzi.
Uczta, bal, wszystko to odbywało się u winiarza przy ulicy de Charenton, na pierwszem piętrze, w wielkim pokoju oświetlonym lampami z cynowemi reflektorami, obitym zabrudzoną tapetą do wysokości stołów. Pod ścianą znajdowały się drewniane ławki. W tym pokoju, osiemdziesiąt osób odświętnie wystrojonych, z bukietami i wstążkami, z rozpłomienionemi twarzami, tańczyło tak, jakby miał być koniec świata. Nowożeńcy ściskali się ku powszechnemu zadowoleniu, rozlegały się hehe! haha! jowialne, ale doprawdy mniej nieskromne niż nieśmiałe oczkowania dobrze wychowanych panien. Ze wszystkich parowała jakaś gruba radość, która miała coś dziwnie udzielającego się.
Ale ani fizjognomja gości, ani wesele, ani nic z tego świata nie ma związku z moją historją. Zapamiętajcie jedynie osobliwość ramy. Wyobraźcie sobie plugawy sklep pomalowany czerwono, poczujcie zapach wina, usłyszcie wycia tej radości, wrośnijcie dobrze w to przedmieście, w ciżbę tych robotników, starców i tych biednych kobiet oddających się rozkoszy jednej nocy!
Orkiestra składała się z trzech ślepców z Instytutu ociemniałych: skrzypce, klarnet i flet. Wszystkich trzech zgodzono ryczałtem, siedem franków za noc. Za tę cenę, rzecz prosta, nie mogli dać ani Rossiniego ani Beethovena; grali co chcieli i co mogli, nikt nie robił im wymówek; urocza delikatność! Muzyka ich uderzała tak brutalnie w bębenki, że, objąwszy wzrokiem zgromadzenie, popatrzałem na to trio ślepców i odrazu, widząc ich uniform, uczułem się skłonny do pobłażliwości. Artyści ci usadowili się we framudze; trzeba było podejść blisko nich, aby rozróżnić ich fizjognomje. Nie dotarłem tam odrazu; ale kiedy się zbliżyłem, nie wiem czemu, wszystko się skończyło; wesele i muzyka znikły, ciekawość moja doszła do najwyższego napięcia, dusza moja bowiem przeszła w ciało klarnecisty. Skrzypek i flecista mieli twarze pospolite, ot typowa fizjognomja ślepców, pełna skupienia, uważna i poważna; ale twarz klarnecisty była jednem z tych zjawisk, które przykuwają artystę i filozofa.
Wyobraźcie sobie gipsową maskę Danta, oświetloną blaskiem kinkietu i uwieńczoną lasem srebrno-białych włosów. Gorzki i bolesny wyraz tej wspaniałej głowy spotęgowany był ślepotą, martwe oczy odżywały myślą, strzelał z nich jakiś palący blask, zrodzony z jednego nieustannego pragnienia, energicznie wypisanego na sklepionem czole, pooranem zmarszczkami podobnemi do pęknięć starego muru. Ten starzec dmuchał na ślepo, nie zwracając żadnej uwagi na takt ani na melodję; palce jego podnosiły się i opuszczały, poruszały machinalnie stare klawisze. Nie żałował sobie kiksów; tancerze nie uważali tego, tak samo jak dwaj towarzysze mego Włocha: uparłem się bowiem aby to był Włoch, i był Włoch. Coś wielkiego i despotycznego widniało w tym starym Homerze, który krył w sobie jakąś skazaną na zapomnienie Odyseję. Ryła w nim wielkość tak rzeczywista, że górowała nad jego upodleniem; siła ducha tak żywa, że górowała nad ubóstwem. Żadnej z potężnych namiętności które wiodą człowieka do dobrego jak do złego, które zeń czynią zbrodniarza albo bohatera, nie brakowało tej szlachetnie rzeźbionej twarzy, bladej jak bywa u Włochów, ze szpakowatemu brwiami. Brwi te rzucały cień na głębokie bruzdy; budziły lęk że się ujrzy w nich blask myśli, tak jak człowiek się obawia, aby w otworze groty nie pojawiło się paru zbójców zbrojnych w pochodnie i sztylety. Był lew w tej klatce z ciała, lew, którego wściekłość zużyła się daremnie na żelaznych kratach. Pożar rozpaczy zgasł w swoich popiołach, lawa ostygła, ale bruzdy, wstrząśnienia, resztka dymu, świadczyły o gwałtowności wybuchu, o spustoszeniach ognia. Myśli te, obudzone na widok tego człowieka, były równie gorące w mojej duszy jak były zimne na jego twarzy.
Między każdym kontredansem, skrzypek i flet, poważnie zajęci szklanką i butelką, zawieszali instrument na guziku zrudziałego surduta, sięgali ręką do małego stoliczka pomieszczonego pod oknem gdzie znajdowała się ich kantyna, i ofiarowywali Włochowi pełną szklankę, której nie mógł wziąć sam, stół bowiem znajdował się za jego krzesłem. Za każdym razem klarnecista dziękował im przyjaznem skinieniem. Ruchy ich miały tę precyzję, która zawsze zdumiewa u ślepców, dając złudzenie że widzą. Zbliżyłem się aby się im przysłuchać: ale kiedy byłem blisko, zauważyli mnie, nie uczuli zapewne we mnie robotnika i zamilkli.
— Skąd wy jesteście, wy co gracie na klarnecie?
— Z Wenecji, odparł ślepy z lekkim akcentem włoskim.
— Czyście się urodzili ślepi, czy też oślepliście z...
— Z przypadku, odparł żywo; przeklęta jaskra.
— Wenecja to piękne miasto, zawsze miałam ochotę tam pojechać.
Fizjognomja starca ożywiła się, zmarszczki jego drgnęły, zdawał się silnie wzruszony.
— Gdybym ja tam z panem pojechał, nie straciłby pan swego czasu, rzekł.
— Nie mówcie mu o Wenecji, rzekł do mnie skrzypek, bo nasz doża zacznie swoje sztuki, a trzeba wiedzieć że jaśnie książę ma już dwie butelki w żondołku!
— No jazda, ojcze Canard, rzekł flecista.
Wszyscy trzej zaczęli grać, ale przez czas trwania czterech kontredansów, Wenecjanin węszył mnie niejako, odgadywał moje niezwykłe zainteresowanie jego osobą. Fizjognomja jego straciła martwy wyraz smutku; jakaś nadzieja rozjaśniła wszystkie jego rysy, wślizgnęła się niby błękitny płomień w jego zmarszczki. Uśmiechnął się i wytarł sobie czoło, to harde i straszliwe czoło; wreszcie stał się wesoły, jak człowiek którego podłechtano w tkliwy punkt.
— Ile macie lat? spytałem.
— Osiemdziesiąt dwa!
— Od jak dawna jesteście ślepi?
— Będzie niedługo pięćdziesiąt lat, odparł z akcentem świadczącym że żale jego tyczyły się nietylko straty wzroku, ale jakiejś wielkiej władzy z której go wyzuto.
— Czemu nazywają was dożą? spytałem.
— Et, żarty, rzekł, jestem patrycjuszem weneckim i byłbym został dożą jak każdy inny.
— Jakże się pan nazywa?
— Tutaj, ojciec Canet. Nigdy mego nazwiska nie umieli inaczej wpisać w regestry; ale po włosku to Marco Facino Cane, książę Varese.
— Jakto, pan pochodzi od owego sławnego kondotjera Facino Cane, którego łupy przeszły na książąt Medjolanu?
E vero, odparł. W owym czasie, aby nie być zabitym przez Viscontich, syn Canego schronił się do Wenecji i wpisał się do Złotej księgi. Ale niema już Cane, tak samo jak niema Księgi! uczynił gest przerażający swym wygasłym patrjotyzmem i wstrętem do rzeczy ziemskich.
— Ale, skoro pan był senatorem weneckim, musiał pan być bogaty; w jaki sposób mógł pan postradać majątek?
Na to pytanie podniósł głowę, jakgdyby po to aby mi się przypatrzyć ruchem istotnie tragicznym, i odpowiedział: „Nieszczęścia!“
Nie myślał już o piciu, odsunął szklankę wina, którą mu w tej chwili podawał stary flecista, poczem spuścił głowę. Te szczegóły mogły jedynie podsycić mą ciekawość. W czasie kontredansa, którego odegrały te trzy automaty, patrzałem na starego weneckiego szlachcica z uczuciami jakie pożerają dwudziestoletniego młodzieńca. Widziałem Wenecję i Adrjatyk, widziałem ją w ruinach na tej zrujnowanej twarzy. Przechadzałem się po tem mieście, tak drogiem jego mieszkańcom; wędrowałem od Rialto do Wielkiego Kanału, od riva Schiaroni do Lido, wracałem do katedry tak oryginalnej i wspaniałej, patrzałem na okna Casa d’Oro, z których każde ma inny ornament; oglądałem stare pałace tak bogate w marmury; słowem wszystkie te cudy, z któremi uczony sympatyzuje tem więcej, iż barwi je wedle ochoty i nie depoetyzuje swoich marzeń obrazem rzeczywistości. Odtwarzałem sobie bieg życia tego potomka największego z kondotjerów, szukając w nim śladów jego nieszczęść oraz przyczyn tego głębokiego fizycznego i moralnego upadku, który jeszcze dodawał piękności iskrom dumy i szlachetności zbudzonym w tej chwili. Myśli nasze spotykały się z pewnością, sądzę bowiem że ślepota czyni wrażliwość ducha o wiele czulszą, nie pozwalając uwadze rozpraszać się na zewnętrzne przedmioty. Nie długo czekałem na dowód naszej wzajemnej sympatji. Facino Cane przestał grać, wstał, podszedł do mnie i rzekł: „Wyjdźmy!“ Słowo to podziałało na mnie jak tusz elektryczny. Podałem mu ramię i wyszliśmy.
Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, rzekł: „Czy chce mnie pan zabrać z sobą do Wenecji, zawieść mnie tam, czy chce mi pan zawierzyć? Będzie pan bogatszy niż dziesięciu najbogatszych bankierów Amsterdamu lub Londynu, bogatszy niż Rotszyldy, bogaty jak Krezus“.
Pomyślałem że to warjat; ale była w jego głosie potęga, której się poddałem. Dałem się prowadzić; zawiódł mnie do fos Bastylji, tak jakgdyby miał oczy. Usiadł na kamieniu w miejscu bardzo samotnem, gdzie później zbudowano most, którym kanał Saint-Martin łączy się z Sekwaną. Usiadłem na drugim kamieniu naprzeciw tego starca, którego białe włosy błyszczały jak srebrne nici w blasku księżyca. Cisza, którą zaledwie mącił dochodzący nas gwar bulwarów, czysta noc, wszystko czyniło z tej sceny coś istotnie fantastycznego.
— Mówi pan młodemu człowiekowi o miljonach i sądzisz że wahałby się znieść tysiąc mąk, aby je zdobyć? Czy pan sobie nie żartuje ze mnie?
— Niech umrę bez spowiedzi, rzekł gwałtownie, jeżeli to, co panu powiem, nie jest prawdą. Miałem dwadzieścia lat, jak pan dzisiaj; byłem bogaty, byłem piękny, szlachetnie urodzony, i zacząłem od pierwszego z szaleństw — od miłości. Kochałem tak, jak już nie umieją kochać, do tego stopnia aby się ukryć w kufrze i narażać się że mnie tam zasztyletują, nie dostawszy w zamian nic poza obietnicą pocałunku. Umrzeć dla niej zdawało mi się życiem. W roku 1760 durzyłem się w niejakiej Venderamini, kobiecie osiemnastoletniej, żonie niejakiego Sagredo, jednego z najbogatszych senatorów, kochającego swą żonę do szaleństwa. Moja kochanka i ja byliśmy niewinni jak dwa cherubiny, kiedy sposo nas zastał rozprawiających o miłości; byłem bez broni, chybił mnie, skoczyłem nań, udusiłem go własnemi rękami skręcając mu kark jak kurczakowi. Chciałem uciec z Bianką, nie chciała iść za mną. Oto kobiety! Uciekłem sam, skazano mnie, dobra wzięto w sekwestr na rzecz spadkobierców, ale zabrałem moje djamenty, pięć zwiniętych obrazów Tycjana i wszystko moje złoto. Udałem się do Medjolanu, gdzie mnie nie niepokojono: moja sprawa nie obchodziła rządu.
— Mała uwaga zanim powiem resztę, rzekł po pauzie. Czy zachcenia kobiece wpływają na dziecko podczas gdy matka nosi je w łonie lub w chwili poczęcia — nie wiem; ale to fakt, że moja matka miała pasję do złota w czasie swojej ciąży. Ja mam na punkcie złota manję, której zadowolenie jest tak niezbędne do mego życia, że w żadnej doli nie byłem nigdy bez złota przy sobie; mam istny szał złota; kiedy byłem młody, zawsze nosiłem klejnoty i zawsze miałem przy sobie dwieście lub trzysta dukatów.
To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa dukaty i pokazał mi je.
— Czuję złoto. Mimo że ślepy, zatrzymuję się przed sklepami jubilerów. Ta namiętność mnie zgubiła; zostałem graczem, aby się bawić złotem. Nie byłem oszustem, padłem ofiarą oszustów, zrujnowałem się. Kiedy nie miałem już nic, ogarnęła mnie żądza zobaczenia Bianki; wróciłem potajemnie do Wenecji, byłem szczęśliwy pół roku, ukryty przez nią, żywiony przez nią. Byłbym z rozkoszą tak zakończył życie. Do Bianki zalecał się prowedytor; odgadł rywala, we Włoszech czuje się takie rzeczy: szpiegował nas, zeszedł nas w łóżku, podły! Domyśla się pan, jak gwałtowna była walka: nie zabiłem go, zraniłem go ciężko. Ta przygoda zniszczyła moje szczęście. Od tego dnia nigdy nie ujrzałem już Bianki. Zaznałem wszystkich rozkoszy, żyłem na dworze Ludwika XV wśród najsławniejszych kobiet, nigdzie nie odnalazłem uroków, wdzięku, czułości mojej drogiej Wenecjanki. Prowedytor miał ludzi, wezwał ich, otoczono pałac, wdarto się do środka: broniłem się, aby umrzeć w oczach Bianki, która pomagała mi zabić prowedytora. Niegdyś ta kobieta nie chciała uciec ze mną; ale po sześciu miesiącach szczęścia, pragnęła podzielić moją śmierć i otrzymała kilka ciosów. Schwycono mnie w wielki płaszcz, który zarzucono mi na głowę, zawinięto mnie, ciśnięto w gondolę i zawieziono do lochu w podziemiach. Miałem dwadzieścia dwa lat, trzymałem tak mocno ułamek mojej szpady, że, aby go wydrzeć, trzebaby mi było odciąć rękę! Szczególnym trafem, lub raczej natchniony myślą samozachowawczą, ukryłem ten kawałek żelaza w kącie, jakgdyby mógł mi się przydać. Leczono mnie. Żadna z ran nie była śmiertelna. W dwudziestym drugim roku człowiek wygrzebie się ze wszystkiego. Miałem umrzeć ścięty, udałem chorobę aby zyskać na czasie. Sądziłem że znajduję się w kaźni sąsiadującej z kanałem; zamiarem moim było wymknąć się przebijając mur i przepływając kanał wpław na ryzyko utonięcia. Oto na jakiej kombinacji wspierała się moja nadzieja. Za każdym razem kiedy dozorca przynosił mi jeść, czytałem wskazówki wypisane na ścianie: do pałacu, do kanału, do podziemi. Wyroiłem wkońcu plan, którego sens niewiele mnie obchodził, ale który da się wytłumaczyć obecnym stanem pałacu książęcego, wciąż nieukończonego. Z instynktem, zbudzonym żądzą odzyskania wolności, macając końcem palca powierzchnię kamienia, zdołałem wreszcie odczytać arabski napis, którym autor tej pracy uprzedzał swoich następców, że ochwiał dwa kamienie tuż przy ziemi i wyżłobił jedenaście stóp korytarza. Aby prowadzić dalej jego dzieło, trzeba było wysypywać na podłogę kaźni ułamki kamienia i cementu wykruszone przy drążeniu. Gdyby nawet stróżów lub inkwizytorów nie uspokajała budowa gmachu, który wymagał jedynie dozoru z zewnątrz, położenie lochu, do którego schodziło się po kilku stopniach, pozwalało podnosić stopniowo grunt tak aby się strażnicy nie spostrzegli. Olbrzymia ta praca była daremna, przynajmniej dla tego który ją rozpoczął; niedokończenie jej bowiem świadczyło o śmierci nieznajomego. Aby jego poświęcenie nie poszło na marne, trzeba było aby jeniec umiał po arabsku, przypadkowo studjowalem języki wschodnie w klasztorze armeńskim. Kilka słów wypisanych za kamieniem mówiło o losie tego nieszczęśnika; zginął jako ofiara swych olbrzymich bogactw, które obudziły pożądliwość Wenecji i które też zagarnęła.
„Trzeba mi było miesiąca, aby osiągnąć jakiś rezultat. Podczas gdy pracowałem i w chwilach gdy miażdżyło mnie zmęczenie, słyszałem dźwięk złota, widziałem złoto przed sobą, olśniewały mnie djamenty! Och, czekaj pan. Jednej nocy, stępiona stal trafiła na drzewo. Zaostrzyłem koniec szpady i zrobiłem dziurę w tem drzewie. Aby móc pracować, pełzałem jak wąż na brzuchu, rozbierałem się do naga aby się ryć jak kret, wysuwając ręce naprzód. Na dwie doby przed dniem w którym miałem stanąć przed mymi sędziami, w nocy, spróbowałem uczynić ostatni wysiłek; przebiłem drzewo, żelazo nie napotkało nic poza niem. Niech pan osądzi moje zdumienie kiedy przyłożyłem oczy do dziury! Znajdowałem się we wnęce piwnicy, gdzie słabe światło pozwalało mi dostrzec kupę złota. Doża i jeden z Rady dziesięciu byli w piwnicy; słyszałem ich głosy, rozmowa ich pouczyła mnie, że tutaj znajduje się tajny skarb Republiki, dary dożów oraz rezerwy łupu nazwanego groszem Wenecji i chowanym z wojennych zdobyczy. Byłem ocalony! Kiedy przybył dozorca, namówiłem go, aby mi pomógł do ucieczki i aby uciekł ze mną unosząc wszystko co zdołamy zabrać. Nie było się co wahać; zgodził się. Statek odpływał właśnie na Wschód, obmyśliliśmy wszystko; Bianka zgodziła się na plan, który dyktowałem memu wspólnikowi.
„W ciągu jednej nocy rozszerzyliśmy dziurę i weszliśmy do tajemnego skarbca Wenecji. Co za noc! Widziałem cztery beczki pełne złota. W sąsiedniej sali srebro leżało w dwóch kupach, między któremi była przestrzeń wolna na tyle aby móc minąć pokój, gdzie pod ścianą znajdował się zwał monet na pięć stóp wysoki. Myślałem że dozorca oszaleje; śpiewał, skakał, śmiał się, tarzał się w złocie; zagroziłem mu że go uduszę, jeśli będzie tracił czas lub narobi hałasu. W radości swojej nie dojrzał zrazu stołu, gdzie znajdowały się djamenty. Zabrałem się do nich dość zręcznie aby napełnić kurtkę i kieszenie u spodni. Mój Boże! nie wziąłem ani trzeciej części. Pod tym stołem znajdowały się sztaby złota. Namówiłem mego towarzysza, aby napełnił złotem tyle worków, ile zdołamy unieść, zwracając mu uwagę, że to jest jedyny sposób aby nas nie odkryto na obczyźnie. Perły, djamenty, klejnoty, zdradziłyby nas, rzekłem. Mimo całej naszej chciwości, nie mogliśmy wziąć więcej niż dwa tysiące funtów złota, co wymagało sześciu wypraw z więzienia do gondoli. Strażnika u bramy przekupiliśmy dziesięcioma funtami złota. Co się tyczy dwóch gondolierów, ci sądzili, że pracują w służbie Republiki. O świcie odjechaliśmy. Skorośmy się znaleźli na pełnem morzu, kiedy sobie przypomniałem tę noc, kiedy sobie uprzytomniłem moje przeżycia i ogarnąłem myślą ten olbrzymi skarbiec, w którym, wedle mego szacunku, zostawaiłem trzydzieści miljonów w srebrze, dwadzieścia miljonów w złocie, i niewiadomo ile miljonów w djamentach, perłach i rubinach, uczułem jakiś dreszcz szaleństwa. Dostałem gorączki złota. Kazaliśmy się wysadzić na ląd w Smyrnie i puściliśmy się natychmiast do Francji. Kiedyśmy wsiadali na statek francuski, Bóg mi wyświadczył tę łaskę, że mnie uwolnił od mego wspólnika. W tej chwili nie myślałem o całej doniosłości tego zrządzenia, z którego cieszyłem się wielce. Byliśmy tak wyczerpani nerwowo, żeśmy trwali w osłupieniu, nic nie mówiąc do siebie, czekając z wybuchami naszej radości, aż będziemy zupełnie bezpieczni. Nic dziwnego, że temu hultajowi zawróciło się w głowie. Zobaczy pan, jak mnie Bóg skarał. Uczułem się spokojny dopiero wówczas, gdy sprzedałem dwie trzecie moich djamentów w Londynie i w Amsterdamie oraz zmieniłem złoty piach na obligi handlowe. Pięć lat ukrywałem się w Madrycie; następnie, w r. 1770, przybyłem do Paryża pod hiszpańskiem nazwiskiem i żyłem tam jak król. Bianka nie żyła. W pełni moich rozkoszy, kiedy się cieszyłem majątkiem sześciu miljonów, nawiedziła mnie ślepota. Jestem pewny, że ta ślepota była następstwem mojej kaźni, mojego rycia się w kamieniu, o ile wogóle mój dar widzenia złota nie mieścił w sobie wybujałości wzroku, która mnie skazywała na jego utratę. W tej chwili kochałem pewną kobietę, z którą zamierzałem połączyć mój los. Zdradziłem jej tajemnicę mego nazwiska; rodzina jej była bardzo potężna, spodziewałem się wszystkiego po łasce jaką mnie darzył Ludwik XV. Położyłem zaufanie w tej kobiecie, która była przyjaciółką pani du Barry; poradziła mi, abym zasięgnął rady sławnego okulisty z Londynu; ale, po kilku miesiącach pobytu w tem mieście, kobieta ta opuściła mnie w Hyde-Parku, obłupiła mnie z całego majątku, nie zostawiając mi żadnych środków. Zmuszony kryć nazwisko, które wydawało mnie na pomstę Wenecji, nie mogłem wzywać niczyjej pomocy, lękałem się Wenecji. Bezsilność tę wyzyskali szpiegowie, których ta kobieta nasadziła na mnie. Oszczędzę panu opowieści przygód godnych Gil-Blasa. Przyszła wasza rewolucja. Zmuszono mnie do wstąpienia do Instytutu dla Ociemniałych, gdzie mnie wtrąciła ta kobieta, przetrzymawszy mnie wprzód dwa lata w Bicêtre jako warjata. Nie mogłem jej zabić; nie miałem oczu, byłem za biedny, aby kupić sobie ramię. Gdybym, zanim straciłem Benedetta Carpi, mego dozorcę, wypytał się go o położenie owego lochu, byłbym mógł odszukać skarbiec i wrócić do Wenecji kiedy Napoleon zniweczył republikę. Jednak, mimo mej ślepoty, jedźmy do Wenecji! Odnajdę bramę więzienia, ujrzę złoto przez mury, wyczuję je pod wodą w której jest zagrzebane, wobec wypadków bowiem które obaliły Wenecję, tajemnica tego skarbu musiała umrzeć z Venderaminem, bratem Bianki, dożą, który — miałem tę nadzieję — byłby mnie pojednał z Radą dziesięciu. Przesłałem memorjał Pierwszemu Konsulowi, proponowałem podział cesarzowi austrjackiemu, wszyscy potraktowali mnie jak warjata! Chodź pan, jedźmy do Wenecji, jedźmy jako żebracy, wrócimy miljonerami; odkupimy moje dobra i będziesz moim spadkobiercą, będziesz księciem Varese“.
Oszołomiony tem zwierzeniem, które, w mojej wyobraźni, przybierało rozmiary poematu, na widok tej siwej głowy, w obliczu czarnej wody w fosach Bastylji — wody śpiącej jak w kanałach Wenecji — nie odpowiedziałem. Facino Cane uznał zapewne, że osądziłem go tak jak inni, ze wzgardliwą litością; uczynił gest, który wyraził całą filozofję rozpaczy. To opowiadanie przeniosło go może w szczęsne dni, do Wenecji; chwycił klarnet i zagrał melancholijnie piosnkę wenecką, barkarolę, w której odnalazł swój dawny talent, talent zakochanego patrycjusza. To było coś jak Super flumina Babylonis. Oczy moje napełniły się łzami. Jeżeli jakiś zapóźniony przechodzień mijał bulwar Bourdon, bezwątpienia zatrzymał się by posłuchać tej ostatniej modlitwy wygnańca, ostatniego żalu straconego nazwiska, z którem łączyło się wspomnienie Bianki. Ale złoto wzięło niebawem górę, i złowroga namiętność zgasiła ten błysk młodości.
— Ten skarbiec, rzekł, widzę ciągle, na jawie i we śnie; krążę w nim, djamenty błyszczą, nie jestem tak ślepy jak pan sądzi: złoto i djamenty rozświetlają moją noc, noc ostatniego Facino Cane, bo mój tytuł przechodzi na Memmich. Mój Boże! kara mordercy zaczęła się bardzo wcześnie! Ave Maria...
Odmówił kilka modlitw, których nie słyszałem.
— Pojedziemy do Wenecji, zawołałem kiedy wstał.
— Znalazłem więc człowieka, wykrzyknął z płonącą twarzą.
Odprowadziłem go pod ramię; uścisnął mi rękę u bramy przytułku, w chwili gdy kilka osób z wesela wracało śpiewając na całe gardło.
— Jedziemy jutro? rzekł starzec.
— Skoro tylko będziemy mieli trochę pieniędzy.
— Ależ możemy iść pieszo, będę żebrał jałmużny... Jestem silny, a człowiek jest młody, kiedy widzi złoto przed sobą.
Facino Cane umarł owej zimy, przechorowawszy dwa miesiące. Biedny człowiek miał katar płuc.

Paryż, marzec 1836.


SARRASINE



Byłem pogrążony w głębokiej zadumie, jaka ogarnia każdego, nawet płochego człowieka, pośród najhuczniejszej zabawy. Północ wybiła na wieży Elysée-Bourbon. Siedząc we framudze okna, ukryty za fałdami jedwabnej portjery, mogłem dowoli przyglądać się ogrodowi pałacu w którym spędzałem wieczór. Drzewa, nawpół pokryte śniegiem, odcinały się słabo na szarem tle chmurnego nieba, zaledwie pobielonego księżycem. Oglądane na tle tej widmowej atmosfery, podobne były nieco do owych upiorów nawpół zawiniętych w swoje całuny; był to niby olbrzymi obraz słynnego tańca szkieletów. Następnie, obracając się w inną stronę, mogłem podziwiać taniec żywych! — wspaniały salon o ścianach złotych i srebrnych, o błyszczących świecznikach, jarzących się od świec. Tam kłębiły się, poruszały i bujały najpiękniejsze kobiety Paryża, najbogatsze, najświetniej utytułowane, olśniewające, imponujące, migocące djamentami! z kwiatami na głowie, na piersi, we włosach, usianemi na sukni lub w girlandach u ich stóp. Lekki dreszcz rozkoszy, lubieżne ruchy, od których drżały koronki, blondyny, muśliny dokoła ich delikatnych bioder. Parę zbyt żywych spojrzeń przebijało tu i tam, ćmiło światła, ogień djamentów i podsycało jeszcze nazbyt płomienne serca. Widziało się skinienia głowy znaczące dla kochanków a złowrogie dla mężów. Podniesione głosy graczy przy każdym nieprzewidzianym obrocie, dźwięk złota, mieszały się z muzyką, ze szmerem rozmów, aby do reszty oszołomić ten tłum, upojony wszystkiem co może być kuszącego na świecie. Opary perfum i atmosfera powszechnego szału drażniły je szcze rozigrane wyobraźnie. Tak więc, po prawej ręce miałem posępny i milczący obraz śmierci; po lewej, salonowe bachanalje życia. Tu, natura zimna, martwa, w żałobie; tam ludzie w pełni radości. Ja, na granicy tych obrazów tak różnych, które, tysiąc razy powtarzając się na rozmaite sposoby, czynią Paryż miastem najzabawniejszem i najfilozoficzniejszem w święcie, przyrządzałem sobie moralną sałatkę, nawpół ucieszną, nawpół posępną. Jedną nogą wybijałem takt, drugą — zdawało mi się — tkwiłem w trumnie. Noga moja była w istocie skostniała od zimnego podmuchu koło okna. Rzecz dość częsta na balu: pół ciała marznie, gdy druga połowa odczuwa wilgotne ciepło salonu.
— Wszak to niedawno, jak pan de Lanty posiada ten pałac?
— Owszem. Będzie już blisko dziesięć lat, jak marszałek de Carigliano mu go sprzedał...
— A!
— Ci ludzie muszą posiadać olbrzymi majątek?
— Oczywiście że tak.
— Co za bal! Bezczelny zbytek!
— Czy pan myśli, że są tak bogaci jak Nucingen albo Gondreville?
— Ależ... czy pan tego nie wie?
Wychyliłem głowę i poznałem rozmawiających; byli z tej plejady ciekawych, którzy w Paryżu zajmują się ustawicznie owemi: Czemu? Jak? Kto to? Co to się stało? Co ona zrobiła? Zniżyli głos i oddalili się, aby rozmawiać swobodniej na samotnej kanapce. Nigdy plotkarze i ciekawscy nie mieli bogatszej kopalni. Nikt nie wiedział z jakich stron pochodzi rodzina de Lanty, ani z jakiego handlu, z jakiej grabieży, z jakiego rozboju lub jakiego spadku pochodzi majątek szacowany na wiele miljonów. Wszyscy członkowie tej rodziny mówili po włosku, po francusku, po hiszpańsku, po angielsku i po niemiecku, na tyle dobrze, aby pozwolić przypuszczać, że musieli długo przebywać w tych rozmaitych krajach. Cyganie? przemytnicy?
— Gdyby i djabły, powiadali młodzi wyjadacze, przyjmują cudownie.
— Choćby hrabia de Lanty ograbił jakiego pohańca, ożeniłbym się z jego córką! wykrzyknął jakiś filozof.
Któżby się nie ożenił z Marjaniną, dziewczyną szesnastoletnią, której piękność wcielała bajeczne sny wschodnich poematów? Jak córka sułtana w bajce o Czarodziejskiej lampie, tak ona powinnaby nosić zasłonę. Przy śpiewie jej bladły pól-talenty wszystkich Malibran, Sontag, Fodor, u których jedna dominująca zaleta zawsze niweczyła perfekcję całości, gdy Marjanina umiała łączyć w równym stopniu czystość dźwięku, wrażliwość, trafność gestu i akcentu, duszę i wiedzę, dokładność i uczucie. Dziewczyna ta była ideałem owej tajemnej poezji, wspólnego węzła wszystkich sztuk; poezji, uchodzącej zawsze przed tymi którzy jej szukają. Słodka i skromna, wykształcona i dowcipna, jeżeli przy kim mogła, gasnąć to chyba przy matce.
Czy spotkaliście kiedy owe kobiety, których tryumfalna piękność urąga zębowi czasu i które, w trzydziestym szóstym roku, zdają się pożądańsze niż mogły być piętnaście lat wprzódy? Twarz ich jest niby namiętna dusza, iskrzy się; każdy jej rys lśni inteligencją; każda pora posiada swoisty blask, zwłaszcza w świetle. Ich uroczne oczy wabią, odtrącają, mówią lub milczą; chód ich jest niewinnie wyrafinowany, głos ich rozwija melodyjne bogactwa najzalotniej słodkich i tkliwych tonów. Pochwała ich, wsparta na porównaniach, głaszcze najdrażliwszą próżność. Drgnienie ich brwi, najlżejszy błysk oka, ściągnięcie ust, budzą grozę w tych, którzy w takiej kobiecie złożyli swoje życie i szczęście. Niedoświadczona w miłości, wrażliwa na słowa, młoda dziewczyna może dać się uwieść, ale, dla tego rodzaju kobiet, mężczyzna musi umieć, jak pan de Jaucourt, nie krzyczeć, kiedy, schowanemu w alkowie, pokojówka zmiażdży dwa palce drzwiami. Kochać te przemożne syreny, czyż nie znaczy stawiać na kartę swoje życie? I oto może czemu kochamy je tak namiętnie! Taką była hrabina de Lanty.
Filippo, brat Marjaniny, miał, jak siostra, cudowną urodę po matce. Aby wszystko zawrzeć w jednem słowie, młody ten człowiek był żywym obrazem Antinousa, przy delikatniejszych formach. Ale jak te szczupłe i delikatne proporcje cudownie godzą się z młodością, kiedy oliwkowa cera, energiczne brwi i płomień aksamitnego oka wróżą męskie namiętności i górne myśli! Jeżeli Filippo żył w sercu wszystkich młodych panien jako mężczyzna, żył znowuż w pamięci wszystkich matek jako najlepsza partja we Francji.
Uroda, majątek, inteligencja, wdzięk tych dwojga dzieci pochodziły wyłącznie od matki. Hrabia de Lanty był mały, brzydki i wątły, posępny jak Hiszpan, nudny jak bankier. Uchodził zresztą za głębokiego polityka, może dlatego że się śmiał rzadko i że zawsze cytował Metternicha albo Wellingtona.
Ta tajemnicza rodzina miała cały urok poematu lorda Byrona, którego zawiłości tłumaczyła każda osoba wielkiego świata odmiennie: hymn ciemny i wzniosły w każdej strofie. Dyskrecja, jaką oboje państwo de Lanty zachowywali co do swego pochodzenia, co do swej przeszłej egzystencji i swoich stosunków w czterech częściach świata, nie długo była w Paryżu przedmiotem zdziwienia. Nigdzie może nie urzeczywistnia się lepiej aksjomat Wespazjana. Tutaj nawet dukaty splamione krwią i błotem nie zdradzają nic a wcielają wszystko. Byle wielki świat znał cyfrę twego majątku, umieści cię między sumami które ci są równe; nikt nie żąda pokazania twoich pergaminów, ponieważ każdy wie jak mało one kosztują. W mieście, w którem problematy społeczne rozwiązują się zapomocą zrównań algebraicznych, awanturnicy mają wszelkie szanse. Gdyby nawet ta rodzina pochodziła z cyganów, była tak bogata, tak urocza, że wielki świat mógł doskonale przebaczyć jej drobne sekrety. Ale, na nieszczęście, zagadkowa historja rodu Lauty stanowiła ustawiczny przedmiot ciekawości, dość podobny do romansów Anny Radcliffe.
Obserwatorzy — owi ludzie, którym zależy na wiadomości w jakim magazynie kupujecie świeczniki, lub którzy was pytają o cenę komornego kiedy się im podoba wasz apartament uważali, od czasu do czasu, wśród zabaw, koncertów, balów, rautów wydawanych przez hrabinę, obecność dziwnej postaci. Był to mężczyzna. Pierwszy raz kiedy się pojawił w pałacu, było to podczas koncertu; rzekłbyś że go ściągnął do salonu czarodziejski głos Marjaniny.
— Od jakiejś chwili zimno mi jest, rzekła do sąsiadki dama siedząca blisko drzwi.
Nieznajomy, który stał obok tej kobiety, odszedł.
— To szczególne! gorąco mi, rzekła ta kobieta po odejściu nieznajomego. Weźmiesz to może za szaleństwo, ale nie mogę się pozbyć myśli, że to mój sąsiad, ten czarno ubrany pan który właśnie odszedł, był przyczyną tego zimna.
Niebawem, przesada zwyczajna ludziom z wielkiego świata zrodziła i nagromadziła najpocieszniejsze pomysły, najdziwaczniejsze określenia, najdziksze bajki na temat tajemniczej osobistości. Nie będąc, w ścisłem znaczeniu, wampirem, gulem, humunkulusem, rodzajem Fausta albo leśnego Puka, miał on, zdaniem ludzi zamiłowanych w fantastyczności, coś ze wszystkich tych uczłowieczonych postaci. Zdarzał się tu i owdzie jakiś Niemiec, który brał za rzeczywistość te sprytne żarciki paryskiej plotki. Obcy był poprostu starcem. Wielu z tych młodych ludzi, nawykłych rozstrzygać co rano przyszłość Europy w paru dowcipnych powiedzeniach, chciało widzieć w nieznajomym wielkiego zbrodniarza, posiadacza olbrzymich skarbów. Romansopisarze opowiadali życie tego starca i podawali doprawdy ciekawe szczegóły okropności popełnionych przez niego w czasach gdy był w służbie księcia Mysory. Bankierzy, ludzie bardziej pozytywni, komponowali swoją bajkę: — Ba! powiadali wzruszając litościwym ruchem szerokiemi ramionami, ten mały staruszek, to głowa genueńska!
— Proszę pana, jeśli to nie jest niedyskrecją, czy mógłby mi pan wytłumaczyć, co to pan rozumie pod głową genueńską?
— To człowiek, na którego życiu zahipotekowane są olbrzymie kapitały i od którego zdrowia zależą z pewnością dochody tej rodziny.
Przypominam sobie, że słyszałem u pani d’Espard magnetyzera, dowodzącego, zapomocą bardzo osobliwych historycznych argumentów, że ten starzec włożony za szkło, to słynny Balsamo, zwany Kagliostrem. Wedle tego nowoczesnego alchemika, awanturnik sycylijski uniknął śmierci i zabawiał się robieniem złota dla swoich wnuków. Wreszcie poseł de Ferette twierdził, że poznaje w tej szczególnej osobistości hrabiego de Saint-Germain. Głupstwa te, mówione dowcipnym tonem, z drwiącą miną, tak znamienną w naszej epoce dla społeczeństwa niedowiarków, podtrzymywały mglistą legendę rodziny de Lanty. Szczególnym zbiegiem okoliczności, członkowie tej rodziny sami usprawiedliwiali domysły świata, odnosząc się w dość tajemniczy sposób do tego starca, którego życie umykało się niejako wszelkim dociekaniom.
Ilekroć człowiek ten przekraczał próg apartamentu, który widocznie zajmował w pałacu Lanty, jego obecność sprawiała zawsze wielkie wrażenie w rodzinie. Rzekłbyś wydarzenie wielkiej doniosłości. Filippo, Marjanina, pani de Lanty i stary służący mieli wyłączny przywilej pomagać nieznajomemu iść, wstawać, siadać. Każdy czuwał nad jego najlżejszem poruszeniem. Zdawałoby się że to jakaś zaczarowana osoba, od której zależy szczęście, życie lub mienie wszystkich. Czy to była obawa czy przywiązanie? Ciekawscy nie mogli stworzyć żadnej hipotezy, któraby im pomogła do rozwiązania tej zagadki. Ukryty całe miesiące w głębi nieznanego sanktuarjum, ten genius loci wyłaniał się nagle jakgdyby ukradkiem, nieoczekiwany, i zjawiał się w salonach jak owe bajeczne wróżki, które schodziły ze swych latających smoków aby mącić uroczystość na którą ich nie zaproszono. Jedynie najwytrawniejsi obserwatorzy mogli odgadnąć niepokój gospodarzy domu, którzy umieli skrywać swoje uczucia z osobliwą zręcznością. Ale czasami, biorąc udział w jakimś kadrylu, zbyt szczera Marjanina rzucała wystraszone spojrzenie na starca, którego wciąż śledziła wzrokiem. To znów Filippo pomykał, ślizgając się przez tłum, aby go dopaść, i stał przy nim tkliwy i baczny, jakgdyby zetknięcie z ludźmi lub najmniejszy powiew miały złamać tę dziwną postać. Hrabina starała się zbliżyć do starca, tak aby nie znać było jej intencji; poczem, obejściem i fizjognomją wyrażając tyleż pokory co tkliwości, tyleż uległości co despotyzmu, mówiła parę słów, którym starzec prawie zawsze był posłuszny: znikał, wyprowadzony, lub — aby rzec lepiej wyniesiony przez nią. Jeżeli pani Lanty nie było w pobliżu, hrabia używał tysiąca sztuczek aby się do niego zbliżyć; robiło to wrażenie, że z trudnością zyskuje posłuch, traktował go jak zepsute dziecko, którego kaprysom matka ulega w obawie dąsów. Kiedy ktoś niedyskretny pozwolił sobie zagadnąć niebacznie hrabiego de Lanty, zimny ten i sztywny człowiek zawsze udał że nie rozumie. To też, po wielu usiłowaniach, obróconych w niwecz odpornością całej rodziny, nikt nie próbował już dochodzić tak dobrze strzeżonej tajemnicy. Szpiegowie z wielkiego świata, ciekawscy i spryciarze, znużeni, doszli w końcu do tego, że przestali się zajmować tą zagadką.
Ale w tej chwili, znajdował się może w tych lśniących salonach jaki filozof, który, spożywając lody, sorbet lub stawiając na konsoli szklankę po wypitym ponczu, powiadał sobie: „Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ci ludzie to hultaje. Ten stary, który się kryje i pokazuje się jedynie na nowiu, wygląda mi na opryszka...
— Albo na bankruta...
— To mniejwięcej jedno. Zabić majątek człowieka, to niekiedy gorzej niż zabić jego samego.
— Panie, ja postawiłem dwadzieścia ludwików, należy mi się czterdzieści.
— Na honor, zostało tylko trzydzieści na stole...
— Ot, widzi pan, jakie tu mieszane towarzystwo. Nie można tu grać.
— To prawda. Ale to już będzie niedługo pół roku jak nie widzieliśmy Ducha. Czy pan myśli, że to żywa istota?
— Hehe! o tyle o ile...
Te ostatnie słowa wymienili dokoła mnie nieznajomi, którzy odeszli w chwili, gdy w ostatniej myśli streszczałem moje refleksje koloru białego i czarnego, koloru życia i śmierci. Moja szalona wyobraźnia zarówno jak moje oczy spoglądały kolejno i na zabawę dochodzącą szczytu, i na posępny obraz ogrodu. Nie wiem jak długo dumałem nad temi dwiema stronami ludzkiego medalu, ale nagle obudził mnie zdławiony śmiech młodej kobiety. Stanąłem w zdumieniu na widok który nastręczył się moim oczom. Przez jeden z najrzadszych kaprysów natury, pół-żałobna myśl, którą toczyłem w mózgu, wyszła zeń, znajdowała się przede mną, ucieleśniona, żywa, wytrysła jak Minerwa z głowy Jowisza, wielka i silna, miała równoczesnie sto lat i dwadzieścia dwa lat, była żywa i umarła. Wyrwawszy się ze swego pokoju jak warjat ze swej celi, starowina wślizgnął się zręcznie za szpaler gości słuchających łakomie głosu Marjaniny, która kończyła kawatynę z Tankreda. Zdawało się że wyszedł z pod ziemi, poruszany jakimś teatralnym mechanizmem. Nieruchomy i posępny, stał chwilę patrząc na tę zabawę, której szmer doszedł może jego uszu. Uwaga jego, niemal somnambuliczna, była tak skupiona na rzeczach, iż znajdował się pośród świata nie widząc świata. Wyrósł bez ceremonji obok jednej z najbardziej czarujących kobiet w Paryżu, młodej i wykwintnej tancerki, o delikatnych kształtach, z twarzą tak świeżą jak twarz dziecka, białą i różową, tak delikatną, tak przejrzystą, że spojrzenie mężczyzny powinnoby ją przebić, jak promienie słońca przenikają czysty lód. Stali przede mną, tuż przy sobie, tak ściśnięci, że nieznajomy ocierał się i o suknię z gazy i o girlandy kwiatów i o lekko sfalowane włosy i o bujającą szarfę.
Przyprowadziłem tę młodą kobietę na bal do pani de Lanty. Ponieważ była pierwszy raz w tym domu, darowałem jej ten zdławiony śmiech; ale dałem jej żywo jakiś znak, który zmieszał ją i natchnął szacunkiem dla sąsiada. Siadła koło mnie. Starzec nie chciał już opuścić tej rozkosznej istoty, do której przyczepił się z owym niemym i niewytłumaczonym na pozór uporem, do jakiego zdolni są ludzie bardzo starzy, podobni w tem do dzieci. Aby usiąść koło młodej damy, musiał wziąć fotel. W najmniejszym jego ruchu była owa zimna ociężałość, owo tępe niezdecydowanie, cechujące ruchy paralityka. Usiadł wolno, ostrożnie, mamrocąc jakieś niezrozumiałe słowa. Jego starczy głos podobny był do szelestu, jaki wydaje kamień wpadając w studnię. Młoda kobieta uścisnęła żywo moją rękę, jakgdyby się uczuła nad brzegiem przepaści, i zadrżała, kiedy ten człowiek, na którego patrzała, obrócił na nią parę oczu bez ciepła, parę oczu, która można było porównać jedynie z matową perłową masą.
— Boję się, rzekła nachylając się do mnie.
— Może pani mówić, odparłem. On bardzo źle słyszy.
— Więc pan go zna?
— Tak.
Odważyła się wówczas natyle, aby przyjrzeć się chwilę tej postaci bez nazwy w języku ludzkim, formie bez materji, istocie bez życia, lub życiu bez ruchu. Była pod czarem owej trwożliwej ciekawości, która popycha kobiety do stwarzania sobie niebezpiecznych wzruszeń, oglądania tygrysów na łańcuchu, przyglądania się wężom boa, w przerażeniu że dzieli je od niego jedynie cienka barjera. Mimo że staruszek miał grzbiet zgięty jak grzbiet wyrobnika, znać było że jest normalnego wzrostu. Jego nadzwyczajna chudość, delikatność jego członków, świadczyły że zawsze musiał być smukły. Miał czarne jedwabne spodnie, które wisiały na jego wychudłych udach, niby opadły żagiel. Anatom rozpoznałby z pewnością znamiona straszliwego wychudzenia patrząc na cienkie nóżki podtrzymujące to dziwne ciało. Rzekłbyś dwie kości złożone na krzyż na grobie. Serce ściskało się uczuciem głębokiego wstrętu do człowieka, kiedy się oglądało schyłkowe znamiona tej machiny ludzkiej.
Nieznajomy miał białą kamizelkę, staromodnie haftowaną złotem; bielizna była lśniącej białości. Żabot z angielskiej koronki nieco zrudziałej, ale której bogactwa pozazdrościłaby królowa, układał się w żółtawych fałdach na jego piersi; ale na nim koronka ta zdawała się raczej łachem niż strojem. W żabocie tym, djament bez ceny błyszczał niby słońce. Ten antyczny zabytek, skarb bogaty i bez smaku, tem lepiej uwydatniał twarz dziwnej istoty. Rama godna portretu. Czarna twarz była koścista i zapadła na każdy sposób. Broda była zapadła, skronie zapadłe; oczy gubiły się w żółtych oczodołach. Szczęki, wystające wskutek tej nieopisanej chudości, znaczyły się wklęsłemi jamami na obu policzkach. Nierówności te, mniej lub więcej uwydatnione grą światła, tworzyły dziwne cienie i refleksy, które do reszty odejmowały owej twarzy cechy ludzkie. Przytem wiek tak silnie przykleił do kości żółtą i cienką skórę twarzy, że rysowała się ona wszędzie mnóstwem zmarszczek, albo okrężnych jak kręgi wody zmąconej rzuconym przez dziecko kamieniem, albo gwiaździstych jak pęknięcie szyby; ale zawsze głębokich i tak gęstych jak kartki w książce. Bywają starcy, którzy przedstawiają wstrętniejszy widok; ale co najbardziej upodabniało do sztucznego tworu tego zjawiającego się w salonie upiora, to róż i blansz, od których błyszczał. Brwi jego maski nabierały w świetle lamp połysku, zdradzającego wybornie wykonaną malaturę. Szczęściem dla oczu osmuconych tyloma ruinami, trupia jego czaszka kryła się pod blond peruką, której niezliczone pukle świadczyły o niezwykłej pretensji. Zresztą, kobieca kokieterja tej fantastycznej osobistości dość wymownie znaczyła się zwisającemi z uszu złotemi kulczykami, pierścionkami których cudowne kamienie błyszczały na kościstych palcach, i łańcuszkiem od zegarka migocącego jak ogniwa kolji na szyi kobiety. Wreszcie, to coś w rodzaju bożka japońskiego miało na sinawych wargach wiecznie zastygły śmiech, nieubłagany i drwiący niby śmiech trupiej głowy. Milczący, nieruchomy jak posąg, wydzielał piżmowy zapach starych sukien, które spadkobiercy jakiejś księżnej wyciągają z szuflady przy sporządzaniu inwentarza. Kiedy starzec obracał oczy na zebranych, zdawało się że ruchy tych gałek niezdolnych odbijać blask spełniają się mocą niedostrzegalnej mechaniki; kiedy zaś oczy zatrzymywały się, ten, kto na nie patrzał, wątpił w końcu, czy się poruszyły. Widzieć koło tych szczątków ludzkich młodą kobietę, której szyja, ramiona i biust były nagie i białe, której pełne i kwitnące pięknością kształty, której włosy wyrastające z alabastrowego czoła przyzywały miłość, której oczy nie chłonęły ale rozlewały światło, której faliste pukle i wonny oddech zdawały się zbyt ciężkie, zbyt twarde, zbyt mocne dla tego cienia, dla tego człowieka obróconego w proch, och, tak! to było życie i śmierć, moja myśl, kaprys wyobraźni, chimera do połowy wstrętna, powyżej zaś cudownie kobieca.
— Istnieją wszakże takie małżeństwa, i kojarzą się dość często w tym świecie, rzekłem sobie.
— Czuć go cmentarzem, wykrzyknęła młoda kobieta przerażona, przyciskając się do mnie jakgdyby dla zapewnienia sobie mojej opieki, a bezładne jej ruchy świadczyły że bardzo się boi. — To straszna wizja, dodała; niepodobna mi tu zostać dłużej. Jeśli jeszcze będę nań patrzała, uwierzę że to sama śmierć przyszła po mnie. Ale czy on żyje?
Dotknęła ręką tej zjawy z ową śmiałością, jaką kobiety czerpią w żywości swoich pragnień; ale zimny pot uperlił jej pory, skoro tylko bowiem dotknęła starca, usłyszała krzyk podobny do zgrzytu grzechotki. Ten ostry głos — o ile to był głos — wydarł się z gardła niemal wyschłego. Następnie, po tym krzyku, nastąpił żywy kaszelek dziecinny, konwulsyjny i szczególnie donośny. Na ten głos, Marjanina, Filippo i pani de Lanty spojrzeli na nas, a spojrzenia ich były niby błyskawice. Młoda kobieta byłaby chciała znaleźć się na dnie Sekwany. Ujęła moje ramię i pociągnęła mnie do buduaru. Mężczyźni, kobiety, wszyscy uczynili nam miejsce. Minąwszy apartamenty recepcyjne, weszliśmy do małego półkolistego gabinetu. Towarzyszka moja rzuciła się na sofę, drżąc z przerażenia, nie wiedząc gdzie się znajduje.
— Pani, rzekłem, pani oszalała.
— Ależ, odparła po chwili milczenia, przez którą podziwiałem ją, czy to moja wina? czemu pani de Lanty pozwala błądzić upiorom po swoim pałacu?
— Ech, odparłem, powtarza pani koncepty głupców. Bierze pani starowinę za widmo.
— Cicho pan bądź, odparła z ową stanowczą i drwiącą minką, którą kobiety tak dobrze umieją przybierać kiedy chcą mieć słuszność. — Co za śliczny buduarek! wykrzyknęła, spoglądając dokoła. Błękitny atłas cudownie zawsze wygląda na obiciu. Jakie to świeże! Och! cudny obraz, dodała podnosząc się i stając przed wspaniale oprawnem płótnem.
Staliśmy jakiś czas w kontemplacji tego cudu, który zdawał się dziełem jakiegoś nadprzyrodzonego pędzla. Obraz przedstawiał Adonisa wyciągniętego na lwiej skórze. Lampa zawieszona w środku buduaru w alabastrowej ampli, oświetlała w tej chwili to płótno łagodnym blaskiem, który pozwolił nam ogarnąć wszystkie piękności obrazu.
— Czyż istnieje istota tak doskonała? spytała, oceniwszy, nie bez lubego uśmiechu zadowolenia, rozkoszny wdzięk linij, pozę, kolor włosów, słowem wszystko.
— Za piękny jest na mężczyznę, dodała po egzaminie podobnym temu jakiemu poddałaby rywalkę.
Och! jak odczułem wówczas ukłucia owej zazdrości, o której istnieniu pewien poeta napróżno chciał mnie przekonać! zazdrości o ryciny, o obrazy, o posągi, na których artyści przesadzają piękność ludzką, pod wpływem zasady która im każe wszystko idealizować.
— To portret, odparłem. Stworzył go talent Viena. Ale ten wielki malarz nigdy nie widział oryginału, i podziw pani będzie może mniej żywy, kiedy się pani dowie, że ten akt namalowano z posągu kobiety.
— Ale kto to jest?
Zawahałem się.
— Chcę wiedzieć, rzekła żywo.
— Sądzę, rzekłem, że ten Adonis przedstawia... pewnego... krewnego pani de Lanty.
Patrzałem z bólem, jak ona tonie w kontemplacji tej twarzy. Siadła w milczeniu, ja siadłem koło niej i wziąłem ją za rękę: nie zauważyła tego! Zapomniany dla portretu! W tej chwili lekki szmer kroków i szelest sukni kobiecej rozległy się w ciszy. Ujrzeliśmy młodą Marjaninę, jeszcze strojniejszą swoim wyrazem niewinności niż wdziękiem i świeżością tualety. Szła wolno i prowadziła z macierzyńskiem staraniem, z troskliwością córki, wystrojonego upiora, który nas wypłoszył z salonu. Prowadziła go, patrząc z odcieniem niepokoju, jak wolno stawia swoje wątłe nogi. Oboje dotarli z pewnym mozołem do drzwi ukrytych w obiciu. Marjanina zapukała do nich lekko. Natychmiast zjawił się, jakby czarami, wysoki chudy człowiek, rodzaj domowego ducha. Nim powierzyła starca temu tajemniczemu stróżowi, dziewczyna ucałowała z szacunkiem chodzącego trupa, a czysty jej pocałunek nie był wolny od owej wdzięcznej przymilności, której tajemnicę posiadło niewiele wybranych kobiet.
Addio, addio! mówiła najczarowniejszym akcentem swego młodego głosu.
Dodała nawet do ostatniej sylaby tryl cudownie wykonany, ale zcicha, jakgdyby chcąc dać poetyczny wyraz tkliwości swego serca. Starzec, rażony nagle jakiemś wspomnieniem, pozostał na progu tego tajemnego schronienia. Usłyszeliśmy wówczas, dzięki głębokiej ciszy, ciężkie westchnienie które wyszło z jego piersi: ściągnął najpiękniejszy z pierścionków, które tkwiły na palcach jego szkieletu, i złożył go na łonie Marjaniny. Młoda warjatka zaczęła się śmiać, wsunęła pierścień przez rękawiczkę na palec i pobiegła żywo do salonu, gdzie rozległy się w tej chwili dźwięki kontredansa. Spostrzegła nas.
— A, państwo byli tutaj! rzekła rumieniąc się.
Przyjrzawszy się nam pytająco, pobiegła do swego tancerza z kipiącą beztroską młodości.
— Co to ma znaczyć, spytała moja młoda towarzyszka. Czy to jej mąż? Mam uczucie że śnię. Gdzie ja jestem?
— Pani! odparłem, ty, tak egzaltowana, która, rozumiejąc tak dobrze niedostrzegalne drgnienia wzruszeń, umiesz hodować w sercu mężczyzny najdelikatniejsze uczucia nie kalając ich, nie łamiąc ich od pierwszej chwili; pani, która masz litość dla cierpień miłosnych i która z dowcipem Paryżanki łączysz namiętną duszę godną Włoch lub Hiszpanji...
Zrozumiała że słowa moje nabrzmiałe są gorzką ironją, zaczem, niby to nie słuchając, przerwała mi: „Och! pan mnie dociąga do swego gustu. Szczególna tyranja! Chce pan, abym nie była sobą“.
— Och! ja nic nie chcę, wykrzyknąłem przerażony jej groźną postawą. Czy przynajmniej prawdą jest, że pani lubi słuchać opowieści o silnych namiętnościach zrodzonych w sercach naszych przez owe czarodziejki Południa?
— Owszem. A więc?
— A więc, przyjdę jutro wieczór około dziewiątej do pani, i zdradzę pani tę tajemnicę.
— Nie, odparła z dąsem, chcę natychmiast.
— Nie dala mi pani jeszcze prawa usłuchania jej, kiedy pani mówi „Ja chcę“.
— W tej chwili, rzekła z rozpaczliwą kokieterją, mam najgorętszą ochotę poznania tej tajemnicy. Jutro może nie będę pana słuchała...
Uśmiechnęła się i rozstaliśmy się; ona wciąż równie wyniosła, równie szorstka, ja wciąż równie śmieszny w tej chwili co zawsze. Miała ten tupet, że puściła się walca z młodym adjutantem, a ja zostałem w miejscu, kolejno zagniewany, nadąsany, oczarowany, zakochany, zazdrosny.
— Do jutra, rzekła opuszczając bal, do jutra około drugiej.
— Nie pójdę, pomyślałem, i rzucam cię. Jesteś kapryśna, niesforna, tysiąc razy może bardziej niż... moja wyobraźnia.
Nazajutrz siedzieliśmy przy dobrym ogniu, w wytwornym saloniku, ona na kozetce, ja na poduszkach prawie u jej nóg. Ulica była cicha. Lampa rzucała łagodne blaski. Był to jeden z owych rozkosznych wieczorów, jedna z owych chwil których nie zapomina się nigdy, godzin spędzonych w ciszy i pragnieniu, których urok jest później wciąż przedmiotem żalu, nawet kiedy jesteśmy bardziej szczęśliwi. Kto zdoła zatrzeć żywy obraz pierwszych zabiegów miłości?
— No, rzekła, słucham.
— Ale bo, rzekłem, ja nie śmiem zacząć. Historja mieści ustępy nieco drażliwe dla opowiadającego. Jeśli się zapalę zbytnio, zamknie mi pani usta.
— Niech pan mówi.
— Jestem posłuszny.
— Ernest Jan Sarrasine był jedynym synem prokuratora we Franche-Comté, podjąłem po pauzie. Ojciec jego zarobił dość uczciwie sześć do ośmiu tysięcy franków renty, majątek który niegdyś na prowincji uchodził w jego zawodzie za olbrzymi. Stary Sarrasine, mając tylko jedno dziecko, nie zaniedbał niczego dla jego wychowania, myślał zrobić zeń sędziego i żył dosyć długo, aby ujrzeć na stare lata, jak wnuk Mateusza Sarrasine, rolnika z Saint-Die, zasiada na fotelu z liljami i drzemie na rozprawach ku chwale Trybunału. Ale niebo nie użyczyło prokuratorowi tego szczęścia. Młody Sarrasine, powierzony zawczasu jezuitom, okazał się naturą niezwykle burzliwą. Dzieckiem zdradzał temperament artysty. Uczył się tylko wtedy kiedy miał ochotę, buntował się często i trwał niekiedy godziny całe zatopiony w mglistych dumaniach, zajęty to patrzeniem na zabawy kolegów to uzmysłowieniem sobie bohaterów Homera. Kiedy jemu samemu przyszła chętka do zabawy, rzucał się w nią bez opamiętania. W razie bójki między nim a jakim kolegą, rzadko kończyło się bez rozlewu krwi. Jeżeli był słabszy, gryzł. Naprzemian apatyczny i żywy, tępy lub nadmiernie inteligentny, dziwny jego charakter budził lęk zarówno wśród nauczycieli jak wśród kolegów. Zamiast uczyć się gramatyki greckiej, rysował wielebnego ojca który objaśniał ustęp z Tucydydesa; szkicował nauczyciela matematyki, prefekta, służących, korektora i zasmarowywał ściany swemi bazgrotami. Zamiast śpiewać na chwałę Pana w kościele, bawił się w czasie mszy rzeźbieniem ławki; to znów, skoro gdzie skradł kawałek drzewa, rzeźbił figurę jakiejś świętej. Jeśli mu brakło drzewa, kamienia lub ołówka, ucieleśniał swoje myśli zapomocą ośrodka chleba. Czyto kopjował figury z obrazów które stroiły chór, czy improwizował je, zostawiał zawsze na każdem miejscu zabawne szkice, których wyuzdanie przywodziło do rozpaczy młodych ojców; złośliwi zaś twierdzili, że starzy jezuici uśmiechali się. Wkońcu, jeżeli mamy wierzyć kronice szkolnej, wypędzono go za to, iż, czekając swojej kolei przy konfesjonale, w wielki Piątek, wyrzeźbił wielkie polano w kształt Chrystusa. Bezbożność tego posążka była zbyt wyraźna, aby mogła nie ściągnąć kary na artystę. I miał to zuchwalstwo, iż umieścił tę dość cyniczną postać na tabernaculum.
Sarrasine schronił się do Paryża przed groźbą ojcowskiego przekleństwa. Obdarzony silną wolą która nie zna przeszkód, poszedł za nakazem swego talentu i wstąpił do pracowni Bouchardona. Pracował cały dzień, wieczorem zaś żebrał na życie. Bouchardon, zachwycony postępami i inteligencją młodego artysty, odgadł rychło nędzę w jakiej znajdował się jego uczeń; wspomógł go, przywiązał się doń, traktował go jak swoje dziecko. Następnie, skoro genjusz Sarrasine’a objawił się jednem z owych dzieł, w których przyszły talent zmaga się z nazbyt jawną młodością, szlachetny Bouchardon próbował wrócić chłopcu łaski starego prokuratora. Wobec powagi sławnego artysty gniew ojcowski ostygł. Całe Bezançon było dumne, iż wydało przyszłą wielkość. W pierwszem upojeniu, w jakiem pogrążyła go pogłaskana próżność, skąpy kauzyperda dostarczył synowi środków na to aby się mógł pokazać w świecie. Mozolne studja, jakich wymaga rzeźba, poskromiły na długo porywczy charakter i dziką naturę Sarrasine’a. Bouchardon, przewidując siłę z jaką namiętność buchnie w tej młodej duszy, z równie może tęgiego kruszcu jak dusza Michała Anioła, dławił jej energję ustawiczną pracą. Zdołał utrzymać w pewnych granicach szalony temperament Sarrasine’a, zabraniając mu pracować, podsuwając mu rozrywki wówczas gdy widział że go ogarnia furja jakiegoś pomysłu, lub też powierzając mu doniosłe prace w chwili gdy chłopak gotów był rzucić się w rozpustę. Ale, wobec tej gorącej duszy, łagodność była zawsze najpotężniejszą bronią; jeżeli mistrz zyskał wielki wpływ na swego ucznia, to jedynie tem, iż podsycał jego wdzięczność swą macierzyńską iście dobrocią. Mając dwadzieścia dwa lat, Sarrasine z konieczności wydostał się z pod zbawiennego wpływu, jaki Bouchardon miał na jego obyczaje. Dźwigał mozoły swego genjuszu, zdobywając nagrodę rzeźby, ufundowaną przez margrabiego de Marigny. brata pani de Pompadour, który tyle zrobił dla sztuki. Diderot ogłosił arcydziełem posąg stworzony przez ucznia Bouchardona. Nie bez głębokiego bólu nadworny rzeźbiarz królewski pożegnał odjeżdżającego do Włoch młodzieńca, którego z zasady utrzymywał w głębokiej nieświadomości spraw życiowych. Od pół roku Sarrasine jadał u Bouchardona. Fanatyk swojej sztuki, jak później Canova, wstawał o świcie, szedł do pracowni, aby ją opuścić o zmierzchu; żył tylko ze swą muzą. Jeżeli szedł do Komedji Francuskiej, to zaciągnięty tam przez swego mistrza. Czuł się tak zakłopotany u pani Geoffrin i w wielkim świecie w który Bouchardon chciał go wprowadzić, że wolał żyć samotnie odtrącając uciechy tej rozwiązłej epoki. Nie miał innej kochanki prócz rzeźby, oraz Klotyldy, jednej ze sław Opery. A i ta miłostka nie trwała długo. Sarrasine był dość brzydki, zawsze licho odziany, i z natury tak nieokiełzany, tak nieobliczalny, że znamienita nimfa, lękając się jakiej katastrofy, wróciła rzeźbiarza sztuce. Zofja Arnould zrobiła jakiś koncept na ten temat. Zdziwiła się (mówiono), że jej koleżanka mogła odmieść zwycięstwo nad posągami.
Sarrasine wyjechał do Włoch w r. 1758. W czasie podróży, gorąca jego wyobraźnia rozpłomieniła się jeszcze pod niebem z mosiądzu i na widok wspaniałych pomników jakiemi usiana jest ta ojczyzna Sztuki. Podziwiał posągi, freski, obrazy i, ożywiony szlachetną emulacją, przybył do Rzymu, party żądzą wpisania swego nazwiska między imionami Michała Anioła i pana Bouchardon. Toteż, przez pierwsze dni, dzielił swój czas między pracownię a oglądanie dzieł sztuki od których roi się w Rzymie. Już dwa tygodnie spędził w ekstazie, która ogarnia wszystkie młode wyobraźnie na widok królowej ruin, kiedy, jednego dnia, wszedł do teatru Argentina, przed którym cisnął się wielki tłum. Spytał o powód tego ścisku; odpowiedziano mu dwoma imionami: „Zambinella! Jomelli!“
Wchodzi i siada na parterze, ściśnięty między dwóch ahbati pokaźnej tuszy, ale na szczęście dosyć blisko sceny. Kurtyna się podnosi. Pierwszy raz w życiu usłyszał tę muzykę, której Jan Jakób Rousseau tak wymownie sławił mu rozkosze w czasie kolacji u barona d’Holbach. Duszę młodego rzeźbiarza oczarował, rzec można, cudowny śpiew Jomelliego. Zmysłowa oryginalność tych włoskich głosów misternie splecionych z sobą, pogrążyła go w rozkosznem zachwyceniu. Siedział niemy, bez ruchu, nie czując nawet jak go gniotą dwaj księżule. Dusza jego przeszła w uszy i w oczy. Miał uczucie, że słucha wszystkiemi porami. Naraz, oklaski, od których omal nie zawaliła się sala, powitały zjawienie się primadonny. Wysunęła się zalotnie na przód sceny i skłoniła się publiczności z nieskończonym wdziękiem. Światła, entuzjazm tłumu, iluzja sceny, urok tualety, która w epoce owej była dość wyzywająca, spotęgowały powab tej kobiety. Sarrasine wydawał okrzyki rozkoszy. Podziwiał oto idealną piękność, której do tej chwili wciąż szukał w naturze, żądając od modelki, często plugawej, doskonałej linji nóg, od innej zarysów piersi, od innej białych ramion, biorąc wreszcie szyję jakiejś młodej dziewczyny, ręce jakiejś kobiety, gładkie kolano jakiegoś dziecka, nie znajdując nigdy pod zimnem niebem Paryża upajających tworów starożytnej Grecji. Zambinella ukazała mu najdelikatniejsze zespolenie owych tak gorąco upragnionych rozkosznych proporcyj niewieścich, których rzeźbiarz jest równocześnie najsurowszym i najnamiętniejszym sędzią. Wymowne usta, miłosne oczy, cera olśniewającej białości! Do tych szczegółów, które byłyby oczarowały malarza, dodajcie wszystkie cudy Wener oddane pobożnem dłutem Greków. Artysta w zapamiętaniu podziwiał niezrównany wdzięk, z jakim ramiona spływały się z szyją, cudowną krągłość szyi, harmonijne linje brwi, nosa, doskonały owal twarzy, czystość jej konturów, urok gęstych rzęs wieńczących szerokie i zmysłowe powieki.
To było więcej niż kobieta, to było arcydzieło. Była w tym nieoczekiwanym tworze miłość zdolna oczarować wszystkich mężczyzn oraz piękności godne entuzjazmu krytyka. Sarrasine pożerał oczyma posąg Pigmaljona, który dla niego zstąpił z piedestału. Kiedy Zambinella zaczęła śpiewać, to był szał. Artystę przebiegał mróz; następnie uczuł żar, który zapłonął nagle w głębiach jego najtajnieszej istoty, tego co, dla braku wyrażenia, nazywamy sercem! Nie klaskał, nie rzekł nic, ale doznawał uczucia szaleństwa, istnego opętania które zagarnia nas jedynie w owym wieku, w którym żądza ma coś straszliwego, piekielnego. Sarrasine chciał rzucić się na scenę i chwycić tę kobietę. Siła jego, zstokrotniona jakąś depresją moralną niepodobną do wytłumaczenia, gdyż te objawy zachodzą w sferze niedostępnej dla ludzkiej obserwacji, gotowa była trysnąć z bolesną gwałtownością. Widząc go, powiedziałoby się, że to człowiek zimny i tępy. Sława, wiedza, przyszłość, istnienie, laury, wszystko runęło. Być kochanym przez nią albo umrzeć, oto wyrok, jaki Sarrasine wydał na samego siebie. Był tak zupełnie pijany, że nie widział sali, publiczności, aktorów, nie słyszał już muzyki. Więcej jeszcze, nie istniała już odległość między nim a Zambinellą, posiadał ją, oczy jego, wlepione w śpiewaczkę, piły ją. Djaboliczna niemal siła pozwalała mu czuć tchnienie tego głosu, wdechać wonny puder którym te włosy były napojone, widzieć płaszczyzny tej twarzy, liczyć błękitne żyłki barwiące tę atłasową skórę. Wreszcie ten głos, zwinny, świeży, o srebrnem brzmieniu, gibki jak nitka którą najlżejszy powiew kształtuje, którą zwija i rozwija, pędzi i unosi, głos ten przejmował tak żywo jego duszę, że artysta raz po raz wydawał owe mimowolne krzyki wyrwane konwulsyjną rozkoszą, zbyt rzadko daną ludzkim namiętnościom. W końcu musiał wyjść z teatru. Drżące nogi zaledwie mogły go unieść. Był złamany, słaby, jak człowiek nerwowy, którego wypruł jakiś atak straszliwego gniewu. Miał tyle przyjemności, lub może tyle wycierpiał, że życie jego spłynęło jak woda z naczynia które ktoś wywrócił. Czuł w sobie pustkę, unicestwienie podobne do owej niemocy, która tak doprowadza do rozpaczy ludzi wychodzących z ciężkiej choroby. Ogarnięty niewytłumaczonym smutkiem, przysiadł na schodach jakiegoś kościoła. Tam, grzbietem wsparty o kolumnę, pogrążył się w zadumie mglistej niby sen. Namiętność spiorunowała go. Wróciwszy do domu wpadł w paroksyzm energji, która zdradza obecność nowego elementu w naszem istnieniu. Szarpany ową pierwszą gorączką miłości, która tyleż ma z rozkoszy co z bólu, pragnął oszukać swoją niecierpliwość i swoje szaleństwo rysując Zambinellę z pamięci. Była to niejako zmaterjalizowana medytacja. Na jednej ćwiartce papieru widniała Zambinella, zimna i spokojna na pozór, w postawie ulubionej Rafaelowi, Giorgione i wszystkim wielkim malarzom. Na drugiej obracała głowę subtelnie, kończąc tryl i zdając się słuchać samej siebie. Sarrasine naszkicował swą ukochaną we wszystkich pozach; bez zasłony, siedzącą, stojącą, leżącą, niewinną albo lubieżną; urzeczywistniając, dzięki obłędowi swego ołówka, wszystkie bezładne myśli, jakie nawiedzają naszą wyobraźnię, kiedy silnie myślimy o kochance. Ale jego oszalała myśl szła dalej niż rysunek. Widział Zambinellę, mówił do niej, błagał ją, wyżywał z nią tysiąc lat życia i szczęścia, przymierzając ją we wszystkich możliwych sytuacjach, próbując z nią niejako przyszłości.
Nazajutrz posłał lokaja, aby wynająć na cały sezon lożę tuż przy scenie. Następnie, jak wszyscy młodzi ludzie obdarzeni bujną wyobraźnią, przecenił trudność swego przedsięwzięcia i dał swej namiętności jako pierwszy pokarm szczęście podziwiania kochanki bez przeszkód. Ten złoty wiek miłości, w którym rozkoszujemy się własnem uczuciem i w którym czujemy się niemal szczęśliwi sami przez się, nie długo miał trwać u Sarrasina. Jednakże wypadki zaskoczyły go w chwili gdy był jeszcze pod urokiem tej wiośnianej halucynacji, równie naiwnej jak rozkosznej. Przez tydzień przeżył całe życie, rano zajęty ugniataniem gliny, w której-starał się skopjować Zambinellę, mimo zasłon, spódnic, sznurówek i wstążek, które mu ją przesłaniały. Wieczór, wcześnie w swojej loży, sam, leżąc na sofie, stwarzał sobie, podobny Turkowi pijanemu opjum, szczęście tak płodne, tak bujne jak sam pragnął. Oswoił się stopniowo z nazbyt żywem wzruszeniem o jakie go przyprawiał śpiew ukochanej; następnie oswoił swoje oczy z jej widokiem; w końcu mógł patrzeć na nią bez obawy głuchej wściekłości, jaka nim wstrząsała pierwszego dnia. Namiętność jego, uspokajając się, stała się głębsza. Pozatem dziki rzeźbiarz-odludek nie znosił, aby koledzy mącili jego samotność, zaludnioną obrazami, strojną rojeniem nadziei i szczęścia. Kochał z całą siłą i tak naiwnie, że stał się pastwą wszystkich niewinnych skrupułów jakie nas oblegają kiedy kochamy po raz pierwszy. Kiedy sobie uświadamiał że niebawem trzeba będzie działać, krzątać się, dowiadywać gdzie mieszka Zambinella, czy ma matkę, wuja, opiekuna, rodzinę; kiedy myślał wreszcie o sposobach zobaczenia jej, mówienia z nią, czuł że serce wzdyma mu się tak silnie od tak śmiałych myśli, że odkładał te zabiegi na jutro, szczęśliwy przez swe cierpienia fizyczne tyleż co przez swoje rozkosze duchowe.
— Ależ, przerwała mi pani de Rochefide, nie widzę jeszcze ani Marjaniny ani jej staruszka.
— Widzi go pani ciągle! wykrzyknąłem zniecierpliwiony jak autor któremu zepsują efekt. Od kilku dni, podjąłem po pauzie, Sarrasine tak pilnie wysiadywał w swojej loży a oczy jego wyrażały tyle miłości, że jego szał dla śpiewu Zambinelli byłby plotką dla całego Paryża, gdyby rzeczy się działy w tem mieście; ale we Włoszech, proszę pani, w teatrze, każdy przeżywa własne wrażenia, własne namiętności, z pasją która wyklucza szpiegostwo lornetek. Bądź co bądź, zacietrzewienie rzeźbiarza nie mogło długo ujść oczom śpiewaków i śpiewaczek. Pewnego wieczora, Francuz spostrzegł, że się z niego śmiano w kulisach. Trudno zgadnąć, do jakiejby się posunął ostateczności, gdyby Zambinella nie weszła w tej chwili na scenę. Rzuciła na Sarrasina owo wymowne spojrzenie, które często mówi więcej niżby kobieta chciała. To spojrzenie było całem objawieniem. Kocha go!
— Jeżeli to jest tylko kaprys, myślał, już oskarżając swą kochankę o zbyt gorące serce, jeszcze ona nie wie pod jaką moc popadnie. Jej kaprys będzie trwał, mam nadzieję, tyle co moje życie.
W tej chwili trzy lekkie pukania do loży obudziły uwagę artysty. Otworzył. Stara kobieta weszła tajemniczo.
— Młodzieńcze, rzekła, jeżeli chcesz być szczęśliwy, bądź roztropny, zawiń się w płaszcz, spuść na oczy wielki kapelusz, następnie, około dziesiątej wieczór, bądź na ulicy Corso, przed pałacem Hiszpańskim.
— Będę, rzekł, wkładając dwa ludwiki w pomarszczoną dłoń starej.
Wymknął się z loży, dawszy porozumiewawczy znak Zambinelli, która spuściła trwożliwie rozkoszne powieki, jak kobieta szczęśliwa że ją nareszcie zrozumiano. Następnie pobiegł do domu, aby wyszukaną tualetą podnieść swe szanse. Kiedy wychodził z teatru, nieznajomy jakiś zatrzymał go.
— Uważaj, panie Francuzie, szepnął. To gra o życie. Kardynał Cicognara jest jej protektorem, a on nie zna żartów.
Gdyby czart pomieścił między Sarrasinem a Zambinella otchłań piekła, w tej chwili rzeźbiarz byłby ją przebył jednym susem. Podobna rumakom bogów w eposie Homera, miłość jego przebyła w mgnieniu oka olbrzymie przestrzenie.
— Gdyby śmierć miała mnie czekać na progu, szedłbym jeszcze prędzej, odparł.
— Poverino, wykrzyknął nieznajomy, znikając.
Mówić o niebezpieczeństwie zakochanemu, czyż to nie znaczy sprzedawać mu rozkosz? Nigdy lokaj Sarrasina nie widział, aby pan jego tak się stroił. Najpiękniejszą szpadę, dar Bouchardona, szarfę którą mu dała Klotylda, surdut naszywany w blaszki, kamizelkę ze srebrnej lamy, złotą tabakierkę, kosztowne zegarki, wszystko wydobył z kufrów; wystroił się jak młoda dziewczyna która spodziewa się spotkać na przechadzce swego pierwszego zalotnika. O oznaczonej godzinie, pijany miłością, kipiący nadzieją, Sarrasine, z twarzą zakrytą płaszczem, pobiegł na miejsce wyznaczone przez starą. Duenna czekała.
— Spóźnił się pan, rzekła. Pójdź.
Poprowadziła Francuza małemi uliczkami i zatrzymała się przed dość pokaźnym pałacykiem. Zapukała. Brama otwarła się. Powiodła Sarrasina przez labirynt schodów, kurytarzy i pokoi oświeconych jedynie mdłym blaskiem księżyca: niebawem przybyli do drzwi, z których przez szpary przenikało żywe światło i skąd dochodziły radosne śmiechy i głosy. Naraz, Sarrasine stanął olśniony: na jedno słowo starej, wpuszczono go do tego tajemniczego mieszkania. Ujrzał się w salonie wspaniale oświetlonym, bogato umeblowanym; na środku znajdował się stół zastawiony obficie, dźwigający przenajświętsze butelki, apetyczne flakony, migocące nakształt rubinów i djamentów. Poznał śpiewaków i śpiewaczki z teatru, w towarzystwie uroczych kobiet, widocznie gotowych rozpocząć ucztę, z którą czekano tylko na niego. Sarrasine powściągnął uczucie zawodu, nadrabiając miną. Spodziewał się słabo oświeconego pokoju kochanki, ona sama koło kominka, zazdrośnik o dwa kroki, śmierć i miłość, zwierzenia wymieniane szeptem, z serca do serca, pocałunki igrające z niebezpieczeństwem, twarze tak bliskie, że włosy Zambinelli pieściłyby czoło jego brzemienne pragnieniem, płonące szczęściem.
— Niech żyje szaleństwo! krzyknął. Signori e belle donne, pozwolicie mi później wziąć rewanż i okazać moją wdzięczność za sposób w jaki przyjmujecie biednego rzeźbiarza.
Przyjąwszy dość serdeczne słowa powitania od większości obecnych osób które znał z widzenia, starał się zbliżyć do berżerki, na której spoczywała Zambinella, niedbale wyciągnięta. Och, jakże mu biło serce, kiedy spostrzegł maleńką nóżkę, obutą w owe pantofelki, które, niech mi to pani pozwoli powiedzieć, dawały niegdyś nóżce kobiecej wyraz tak zalotny, tak rozkoszny, że nie wiem jak mężczyźni mogli mu się oprzeć. Białe pończochy doskonale obcisłe z zielonemi strzałkami, krótkie spódniczki, spiczaste pantofelki na wysokich obcasach z czasu Ludwika XV, przyczyniły się może trochę do zepsucia Europy i kleru.
— Trochę! rzekła margrabina. Więc pan nic nie czytał?
— Zambinella, odparłem z uśmiechem, bezwstydnie założyła nogę na nogę i kołysała dla zabawy tą która była na wierzchu. Ta poza księżniczki doskonale godziła się z jej urodą kapryśną i, można rzec, obiecująco miękką. Przebrała się po teatrze; staniczek dobrze rysował jej smukłą kibić, którą uwydatniały jeszcze robrony i atłasowa suknia haftowana w błękitne kwiaty. Pierś, której skarby kryła, przez zbytek kokieterji, koronka, lśniła białością. Uczesana była mniejwięcej tak, jak się czesała pani du Barry; twarz jej zdawała się jeszcze drobniejsza a puder podnosił jej cerę. Widzieć ją tak, znaczyło ją ubóstwiać. Uśmiechnęła się wdzięcznie do rzeźbiarza. Sarrasine, jakkolwiek nierad że nie może z nią mówić bez świadków, usiadł grzecznie i zaczął rozmowę o muzyce chwaląc jej wspaniały talent; ale głos jego drżał miłością, obawą i nadzieją.
— Czego się pan obawia? rzekł Vitagliani, najsłynniejszy śpiewak z trupy. Wierzaj, nie potrzebujesz się tu lękać żadnego rywala.
Tenor uśmiechnął się milcząco. Uśmiech ten powtórzył się na wargach wszystkich gości, na których twarzach odbijała się jakaś ukryta złośliwość, niedostrzegalna dla zakochanego. Niedyskrecja ta była dla Sarrasina niby cios sztyletu w piersi. Mimo że obdarzony siłą charakteru, tak iż nic w świecie nie mogło wpłynąć na jego miłość, nie pomyślał może jeszcze, że Zambinella jest niemal kurtyzaną i że nie może zaznać równocześnie czystych rozkoszy, które czynią miłość młodej dziewczyny czemś tak słodkiem, i płomiennych uniesień, któremi aktorka każe kupować skarby swojej namiętności. Zrozumiał to i pogodził się z losem. Podano wieczerzę. Sarrasine i Zambinella siedli bez ceremonji przy stole. Do połowy kolacji, artyści zachowali pewną miarę i rzeźbiarz mógł rozmawiać ze śpiewaczką. Wydała mu się dowcipna, subtelna, ale była bezgranicznie ciemna; zdała mu się też słaba i zabobonna. Delikatność jej organów przebijała w jej umysłowości. Kiedy Vitagliani otworzył pierwszą butelkę szampana, Sarrasine wyczytał w oczach sąsiadki dość żywy lęk słabego wystrzału korka. Mimowolne drżenie kobiecych nerwów wziął zakochany artysta za oznakę nadzwyczajnej wrażliwości. Słabość ta oczarowała Francuza. Miłość mężczyzny kryje tyle opiekuńczości. — Moja siła będzie dla ciebie tarczą! Czyż to zdanie nie jest treścią wszystkich oświadczyn miłosnych?
Sarrasine, zbyt namiętny aby prawić komplementy pięknej Włoszce, był, jak wszyscy kochankowie, naprzemian poważny, roześmiany, albo skupiony. Mimo iż zdawał się słuchać obecnych, nie słyszał ani słowa; cały oddawał się rozkoszy jej bliskości, dotknięcia jej ręki, obsługiwania jej. Pławił się w tajemnej rozkoszy. Mimo wymowy paru spojrzeń, zdziwiony był wstrzemięźliwością Zambinelli. Prawda że pierwsza przycisnęła jego nogę i drażniła go z filuternością kobiety wolnej i zakochanej, ale naraz, słysząc jak Sarrasine opowiada jakiś fakt świadczący o gwałtowności jego charakteru, przeobraziła się w skromną dzieweczkę. Kiedy kolacja zmieniła się w orgję, goście, natchnieni winem, zaczęli śpiewać. Następowały po sobie cudowne duety, kalabryjskie piosenki, hiszpańskie seguidille, neapolitańskie kanzonetty. Pijaństwo było we wszystkich oczach, w muzyce, w sercach i głosach. Buchnęła nagle upajająca żywość, serdeczne wylanie, włoska dobroduszność, zupełnie niezrozumiała tym, którzy znają jedynie przyjęcia paryskie, rauty londyńskie i wiedeńskie wieczorynki. Żarty i czułe słówka krzyżowały się niby kule w bitwie, poprzez śmiechy, klątwy, bluźnierstwa, wezwania Najświętszej Panny lub bambino. Ktoś położył się na sofie i zasnął. Młoda dziewczyna słuchała oświadczyn, nie widząc że leje wino na obrus. Pośród tego zamętu, Zambinella, jakgdyby zdjęta grozą, milczała zamyślona. Nie chciała pić, jadła może nieco za wiele; ale łakomstwo jest, powiadają, wdziękiem kobiety. Podziwiając wstydliwość kochanki, Sarrasine zastanawiał się poważnie nad przyszłością.
— Chce z pewnością aby się z nią ożenić, rzekł sobie w duchu.
Zaczem, oddał się rozkoszom tego związku. Całe życie nie wydawało mu się dość długie, aby wyczerpać źródło szczęścia jakie znajdował w duszy. Vitagliani, jego sąsiad, dolewał mu gęsto, tak, że, koło trzeciej z rana, nie będąc zupełnie pijany, Sarrasine uczuł się bezbronny wobec swego szału. W chwili uniesienia, porwał tę kobietę i uniósł ją do buduaru ku którego drzwiom nie jeden raz obrócił już oczy. Włoszka była zbrojna w sztylet.
— Jeżeli się zbliżysz, rzekła, będę musiała utopić ci tę broń w sercu. Pogardzałbyś mną. Zbyt wiele powzięłam szacunku dla ciebie, aby się oddać w ten sposób. Nie chcę stać się niegodna uczucia, jakiem mnie darzysz.
— A! a! rzekł Sarrasine; zły to sposób gaszenia miłości tem że się ją podnieca. Czy jesteś już tak zepsuta, stara sercem, że postępujesz jak młoda kurtyzana, zaostrzająca wzruszenia któremi handluje?
— Ależ dziś piątek, odparła przerażona gwałtownością Francuza.
Sarrasine, który nie był dewotem, zaczął się śmiać. Zambinella skoczyła jak młoda kózka i rzuciła się do jadalni. Kiedy Sarrasine pojawił się goniąc za nią, przywitał go piekielny śmiech. Ujrzał Zambinellę zemdloną na sofie. Była blada i jakby wyczerpana wysiłkiem który uczyniła. Mimo że Sarrasine niewiele umiał po włosku, zrozumiał jak mówiła pocichu do Vitaglianiego: Ależ on mnie zabije!
Dziwna ta scena zmieszała rzeźbiarza. Ochłonął. Stał zrazu nieruchomy, następnie odzyskał mowę, siadł koło ukochanej i zapewnił ją o swym szacunku. Znalazł siłę, aby pchnąć swą namiętność na inne tory, oświadczając się tej kobiecie w sposób najbardziej egzaltowany. Dla odmalowania swej miłości, rozwinął skarby owej czarodziejskiej wymowy, której kobiety rzadko odmawiają wiary. W chwili gdy pierwszy brzask zaskoczył biesiadników, któraś z kobiet poddała aby pojechać do Frascati. Wszyscy przyjęli żywym oklaskiem myśl, aby spędzić dzień w villa Ludovisi. Vitagliani poszedł wynająć powozy. Sarrasine miał to szczęście, że jechał z Zambinellą w faetonie. Skoro raz wydostali się z Rzymu, wesołość, zdławiona na chwilę walką jaką każdy toczył ze snem, obudziła się nagle. Mężczyźni, kobiety, wszyscy byli zwyczajni owego szalonego życia, owych niekończących się uciech, owej bujności artystów czyniących z życia ustawne święto, wybuch śmiechu bez myśli o jutrze. Jedynie towarzyszka rzeźbiarza wydawała się przygnębiona.
— Czy chora jesteś? spytał jej Sarrasine. Czy wolałabyś wrócić do domu?
— Nie jestem dość silna, aby znosić te wybryki, odparła. Potrzebuję się bardzo oszczędzać, ale przy panu czuję się tak dobrze! Bez pana nie byłabym została na tej wieczerzy; po nieprzespanej nocy tracę całą świeżość.
— Jesteś taka delikatna, odparł Sarrasine patrząc na drobne rysy uroczej istoty.
— Hulanki niszczą mi głos.
— Teraz, kiedy jesteśmy sami, wykrzyknął artysta, i kiedy niepotrzebujesz się lękać wybuchów mojej namiętności, powiedz mi że mnie kochasz.
— Czemu, rzekła, na co? Podobałam się panu. Ale pan jest Francuz i to uczucie przejdzie panu. Och, panby mnie nie kochał tak, jak jabym chciała być kochaną.
— Jak?
— Bez tego do czego zmierza pospolita miłość, niewinnie. Brzydzę się mężczyznami, bardziej jeszcze niż nienawidzę kobiet. Świat jest dla mnie pustynią. Jestem przeklęta istota, skazana na to aby rozumieć szczęście, aby je czuć, aby go pragnąć i, jak tyle innych, zmuszona patrzeć jak ono wciąż ucieka odemnie. Niech pan pamięta, że ja pana nie oszukałam. Zabraniam ci kochać mnie. Mogę być dla ciebie oddanym przyjacielem, bo podziwiam twoją siłę i twój charakter. Potrzebuję brata, opiekuna. Bądź tem wszystkiem dla mnie, ale niczem więcej.
— Nie kochać cię! wykrzyknął Sarrazine, ależ, drogi aniele, jesteś mojem życiem, mojem szczęściem!
— Gdybym powiedziała jedno słowo, odepchnąłbyś mnie ze wstrętem.
— Kokietko; nic mnie nie zdoła przerazić. Powiedz mi, że dla ciebie zgubię mą przyszłość, że za dwa miesiące umrę, że pójdę do piekła za to że cię raz pocałowałem!
Uściskał ją, mimo wysiłków, jakie czyniła Zambinella, aby uniknąć tego namiętnego pocałunku.
— Powiedz mi że jesteś czartem, że chcesz mego majątku, mego nazwiska, całej mojej sławy! Czy chcesz, abym przestał być rzeźbiarzem? Mów.
— A gdybym ja nie była kobietą? spytała nieśmiało Zambinella srebrnym i słodkim głosem.
— Dobry żart! wykrzyknął Sarrasine. Myślisz, że można oszukać oko artysty? Czyż od dziesięciu dni nie pożeram, nie zgłębiam, nie podziwiam twoich uroków? Tylko kobieta może mieć to krągłe i miękkie ramię, te delikatne linje. Och, ty chcesz pochlebstw!
Uśmiechnęła się smutno i szepnęła: „Nieszczęsna piękność!“
Podniosła oczy do nieba. W tej chwili, w spojrzeniu jej odbijał się wstręt tak silny, tak żywy, że Sarrasine zadrżał.
— Panie Francuzie, dodała, niech pan zapomni na zawsze tę chwilę szaleństwa. Szanuję pana, ale co się tyczy miłości, nie żądaj jej odemnie; to uczucie nie istnieje w mojem sercu. Ja nie mam serca! wykrzyknęła, płacząc. Teatr w którym mnie pan widział, te oklaski, ta muzyka, ta sława na jaką mnie skazano, to moje życie: nie mam innego. Za kilka godzin będzie pan na mnie patrzał innemi oczami, kobieta którą kochasz umrze.
Rzeźbiarz nie odpowiedział. Głucha wściekłość orała mu serce. Potrafił tylko patrzeć na tę niezwykłą kobietę oczyma które paliły płomieniem. Ten wątły głos, ta poza, wzięcie, gesty Zambinelli nacechowane smutkiem, melancholją i zniechęceniem, wydobywały z jego duszy wszystkie skarby miłości. Każde słowo było ostrogą. W tej chwili przybyli do Frascati. Kiedy artysta podał rękę swej pani aby jej pomóc wysiąść, uczuł że cała drży.
— Co tobie? Zabiłabyś mnie, wykrzyknął, widząc że blednie, gdybyś czuła najlżejszy ból, którego ja byłbym nawet niewinną przyczyną.
— Wąż! rzekła, pokazując małego wężyka który pomykał wzdłuż rowu. Boję się tych wstrętnych zwierząt.
Sarrasine zgniótł nogą głowę węża.
— Jaki pan odważny! rzekła Zambinella, patrząc z widocznem przerażeniem na martwego płaza.
— No i co, rzekł artysta z uśmiechem, czy ośmielisz się twierdzić, że nie jesteś kobietą?
Połączyli się z towarzystwem i przechadzali się po lasach willi Ludovisi, należącej wówczas do kardynała Cigognara. Ranek ten upłynął zbyt szybko dla zakochanego rzeźbiarza, ale wypełniło go mnóstwo wydarzeń, które mu odsłoniły kokieterję, słabość, czułostkowość tej miękkiej i wątłej duszy. Była to kobieta z nagłemi napadami lęku, nieumotywowanemi kaprysami, wybuchami przestrachu i odwagi, z kobiecą brawurą i uroczą delikatnością uczuć. W pewnej chwili, zapuszczając się w pole, gromadka wesołych śpiewaków ujrzała z daleka paru ludzi uzbrojonych od stóp do głów i bynajmniej nie budzących zaufania. Na to słowo: „To zbójcy“, każdy przyśpieszył kroku, aby się schronić w willi kardynała. W tym krytycznym momencie Sarrasine spostrzegł po bladości Zambinelli, że nie ma siły iść; wziął ją w ramiona i niósł jakiś czas biegnąc. Kiedy się znalazł w pobliskiej winnicy, postawił swoją panią na ziemi.
— Wytłumacz mi, rzekł, w jaki sposób ta bezmierna słabość, która u każdej innej kobiety byłaby wstrętna, raziłaby mnie, i której najmniejszy objaw wystarczyłby niemal aby zgasić moją miłość, w tobie podoba mi się, czaruje mnie? Och, jak ja cię kocham, dodał. Wszystkie twoje wady, twoje lęki, twoje małostki, dodają ci jeszcze wdzięku. Czuję, że nienawidziłbym kobiety silnej, jakiejś Safony, odważnej, pełnej energji, namiętności. O słodka i wątła istoto, jak mogłabyś być inna? Ten głos anioła, ten głos tak delikatny, byłby nonsensem, gdyby wychodził z innego ciała niż twoje.
— Nie mogę, rzekła, dać panu żadnej nadziei. Niech pan nie mówi do mnie w ten sposób, żartowanoby z pana. Niepodobna mi zabronić panu wstępu do teatru, ale jeśli mnie kochasz, lub jeśli jesteś rozsądny, nie przyjdziesz więcej. Niech pan mnie posłucha, rzekła poważnym głosem.
— Och, milcz, rzekł artysta upojony. Przeszkody podsycają miłość w mojem sercu.
Zambinella stała bez ruchu, skromna i pełna wdzięku, ale zamilkła, jakgdyby rażona jakąś złowróżbną myślą. Kiedy trzeba było wracać do Rzymu, wsiadła do berlinki na cztery osoby, rozkazując z nieubłaganą minką rzeźbiarzowi, aby sam wrócił faetonem. Przez drogę, Sarrasine postanowił wykraść Zambinellę. Cały dzień spędził na snuciu planów, jeden szaleńszy niż drugi. O zmierzchu, w chwili gdy wychodził aby spytać kogo, gdzie się znajduje willa jego ukochanej, spotkał w progu jednego z kolegów.
— Mój drogi, rzekł mu ów, nasz ambasador prosi cię do siebie na dziś wieczór. Daje wspaniały koncert: kiedy usłyszysz że będzie Zambinella...
— Zambinella, wykrzyknął Sarrazine nieprzytomny na dźwięk tego imienia, ależ ja szaleję za nią!
— Jak wszyscy, odparł kolega.
— Słuchaj, jeżeli jesteście memi przyjaciółmi, ty, Vien, Lauterburg i Allegrain, użyczcie mi pomocy w zamachu jaki chcę uczynić po zabawie.
— Nie chodzi o zabicie jakiego kardynała, ani o...
— Nie, nie, rzekł Sarrazine, nie żądam od was nic, czego uczciwi ludzie nie mogliby zrobić.
W parę sekund rzeźbiarz przygotował wszystko, aby zapewnić sukces swemu przedsięwzięciu. Przybył jeden z ostatnich do ambasadora, ale przybył w podróżnej karecie zaprzężonej w tęgie konie a powożonej przez jednego z najśmielszych vetturinów w Rzymie. Pałac ambasadora pełen był ludzi; nie bez trudu rzeźbiarz, nieznany nikomu z obecnych, zdołał dotrzeć do salonu w chwili gdy Zambinella śpiewała.
— To z pewnością przez wzgląd na kardynałów, biskupów i opatów, którzy są tutaj, spytał Sarrazine, ona przebrana jest za mężczyznę, ma siatkę na głowie, włosy w puklach i szpadę przy boku?
— Ona? Jaka ona? odparł stary pan, do którego zwrócił się Sarrazine.
— Zambinella.
— Jaka Zambinella? odparł rzymski książę. Czy pan żartuje? Skąd pan przybywasz? Czy kiedy występowała kobieta w teatrze w Rzymie? I czy pan nie wie, jakiego rodzaju istoty grają role kobiece w państwie papieskiem? To ja, drogi panie, dałem Zambinelli jego głos. Zapłaciłem wszystko temu ladaco, nawet nauczyciela śpiewu. I wiesz pan, tak mało się poczuwa do wdzięczności za usługę jaką mu oddałem, że nie chce przestąpić mego progu. A przecież, jeżeli zrobi majątek, mnie będzie go zawdzięczał.
Książę Chigi mógł mówić długo. Sarrasine nie słuchał go. Okropna prawda wdarła się w jego duszę. Był jakgdyby rażony gromem. Stał nieruchomo, z oczyma wlepionemi w rzekomego śpiewaka. Jego płomienne spojrzenie musiało magnetycznie podziałać na Zambinellę, bo musico obrócił nagle oczy na Sarrazina: w tejże chwili jego niebiański głos zmącił się. Zadrżał. Mimowolny szmer wyrwał się zebraniu, które całe wisiało u jego warg. To go zmieszało do reszty; usiadł i przerwał arję. Kardynał Cicognara, który śledził z pod oka kierunek, w jakim pobiegło spojrzenie jego protegowanego, spostrzegł wówczas Francuza, pochylił się do jednego ze swych duchowych adjutantów, i widocznie spytał o nazwisko rzeźbiarza. Uzyskawszy odpowiedź, przyjrzał się bardzo uważnie artyście i dał rozkazy księdzu, który znikł szybko. Tymczasem Zambinella, przyszedłszy do siebie, zaczął na nowo arję którą przerwał tak nagle; ale wykonał ją licho i mimo nalegań wzbraniał się zaśpiewać cokolwiek innego. Pierwszy-to raz objawił ową kapryśną tyranję, która później uczyniła go niemniej sławnym niż talent i olbrzymi majątek, owoc — jak powiadano — zarówno jego głosu jak urody.
— To kobieta, rzekł głośno Sarrazine jakgdyby był sam. Musi się pod tem kryć jakaś piekielna tajemnica. Kardynał Cicognara oszukuje papieża i cały Rzym!
Natychmiast rzeźbiarz wyszedł z salonu, zebrał przyjaciół i posadził ich na czatach w dziedzińcu pałacowym. Kiedy Zambinella zyskał pewność że Sarrasine odszedł, zdawało się że odzyskał nieco spokoju. Około północy, obszedłszy salony jak człowiek który szuka wroga, musico opuścił zebranie. W chwili gdy przekraczał próg pałacu, pochwycili go zręcznie jacyś ludzie, którzy mu zakneblowali usta chustką i przenieśli go do powozu wynajętego przez Sarrazina. Zdrętwiały ze strachu, Zambinella wtulił się w kąt nie śmiejąc się poruszyć. Widział przed sobą straszliwą twarz artysty, który zachowywał śmiertelne milczenie. Droga była krótka. Zambinella, wyniesiony przez Sarrazina, znalazł się niebawem w ponurej i nagiej pracowni. Śpiewak, nawpół martwy, siedział na krześle, nie śmiejąc spojrzeć na posąg kobiety, w którym poznał swoje rysy. Nie wyrzekł słowa, ale zęby jego szczękały. Sarrazine przechadzał się wielkiemi krokami. Naraz zatrzymał się przed Zambinellą.
— Powiedz mi prawdę, rzekł głuchym i zmienionym głosem. Jesteś kobietą? Kardynał Cicognara...
Zambinella padł na kolana i odpowiedział jedynie spuszczeniem głowy.
— Ha! jesteś kobietą, wykrzyknął artysta w szale, bo nawet...
Nie dokończył.
— Nie, podjął, nie byłby na tyle nikczemny...
— Och, nie zabijaj mnie, wykrzyknął Zambinella, zalewając się łzami. Zgodziłem się zwodzić pana jedynie na prośby moich kolegów, którzy chcieli się pośmiać.
— Pośmiać! odparł rzeźbiarz głosem, który miał coś piekielnego. Pośmiać, pośmiać! tyś się ważył igrać z uczuciem mężczyzny, ty?
— Och! łaski! odparł Zambinella.
— Powinienbym cię zgładzić; wykrzyknął Sarrazine wydobywając szpadę gwałtownym ruchem. Ale, podjął z zimną wzgardą, drążąc twe wnętrzności sztyletem, czy znalazłbym tam uczucie którebym mógł ugasić, zemstę którąbym mógł nasycić? Jesteś niczem. Gdybyś był mężczyzną czy kobietą, zabiłbym cię! Ale...
Sarrazine uczynił gest wzgardy; odwracając głowę, musiał spojrzeć na posąg. I to jest złudzenie! wykrzyknął. Poczem, odwracając się ku Zambinelli: „Serce kobiety było dla mnie schronieniem, ojczyzną. Czy masz siostry, które byłyby do ciebie podobne? Nie. A więc umieraj, wykrzyknął. Ale nie, będziesz żył. Zostawić ci życie, czyż to nie znaczy skazać cię na coś gorszego niż śmierć? Nie mojej krwi ani mego istnienia żałuję, ale przyszłości i szczęścia mego serca. Twoja wątła ręka zwaliła moje szczęście. Jaką nadzieję mogę ci wydrzeć za wszystkie nadzieje któreś ty pokalał? Ściągnąłeś mnie aż do siebie. Kochać, być kochanym! to są odtąd słowa pozbawione sensu dla mnie, tak jak dla ciebie. Bezustanku będę myślał o tej kobiecie urojonej, widząc kobietę rzeczywistą“. Wskazał posąg gestem rozpaczy. „Zawsze będę miał w pamięci niebiańską harpię, która będzie zatapiać swoje szpony we wszystkie moje męskie uczucia i która naznaczy wszystkie inne kobiety piętnem niedoskonałości. Potworze, ty który nie możesz dać życia niczemu, ogołociłeś mi ziemię ze wszystkich kobiet!“
Sarrazine usiadł naprzeciw przerażonego śpiewaka. Dwie wielkie łzy wyszły z jego suchych oczu, potoczyły się po jego męskich policzkach i spadły na ziemię. Dwie łzy wściekłości, dwie łzy gorzkie i palące.
— Niema już miłości! Umarłem dla wszelkiej rozkoszy, dla wszystkich ludzkich wzruszeń.
„Przy tych słowach chwycił młot i cisnął nim w posąg z tak wściekłą siłą, że chybił. Sądził iż zniszczył ten pomnik swego szaleństwa; wówczas chwycił szpadę i błysnął nią aby zabić śpiewaka. Zambinella wydawał rozdzierające krzyki. W tej chwili weszli trzej ludzie i rzeźbiarz padł przeszyty trzema ciosami sztyletu.
— W imieniu kardynała Cicognara, rzekł jeden z nich.
— To dobrodziejstwo godne chrześcijanina, odparł Francuz oddając ducha.
Posępni wysłannicy oznajmili Zambinelli o niepokoju jego protektora, który czekał u bramy w zamkniętym powozie, aby go zabrać, skoro tylko będzie wolny.
— Ale, rzekła pani de Rochefide, jaki związek między tą historją a staruszkiem którego widzieliśmy u państwa de Lanty?
— Proszę pani, kardynał Cicognara zabrał posąg Zambinelli i dał go wykonać w marmurze. Znajduje się dzisiaj w muzeum Albani. Tam, w roku 1791, rodzina Lanty odnalazła posąg i poprosiła Viena aby go skopjował. Portret, który pani ukazał Zambinellę w dwudziestym roku, w chwilę po ujrzeniu go stuletnim starcem, posłużył później do Endymiona Girodeta; mogła też pani rozpoznać jego typ w Adonisie.
— Ale ten czy ta Zambinella...?
— Może być, proszę pani, jedynie wujecznym dziadkiem Marjaniny. Pojmuje pani teraz interes jaki może mieć pani de Lanty w tem aby ukryć źródło majątku który pochodzi...
— Dosyć! rzekła z rozkazującym gestem.
Przetrwaliśmy chwilę pogrążeni w najgłębszem milczeniu.
— I cóż? rzekłem.
— Och! wykrzyknęła wstając i przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju. Podeszła, popatrzała na mnie i rzekła zmienionym głosem: „Obrzydził mi pan życie i miłość na długo. Mimo iż nie tak potwornie, czyż wszystkie uczucia ludzkie nie kończą się tak samo, okrutnym zawodem? Kiedy jesteśmy matkami, dzieci zabijają nas złem prowadzeniem lub chłodem. W małżeństwie czeka nas zdrada. Jako kochanki, porzucają nas, opuszczają. Przyjaźń! Czy istnieje? Jutro zrobiłabym się dewotką, gdybym nie czuła, że potrafię zostać jak skała niedostępna pośród burz życia. Jeżeli przyszłość chrześcijanina jest również złudzeniem, przynajmniej pryska ono aż po śmierci. Niech mnie pan zostawi samą.
— Och, rzekłem, pani umie karać.
— Czyż nie mam racji?
— Nie, odparłem, zdobywając się na odwagę. Kończąc tę historję dość znaną we Włoszech, mogę pani dać lepsze pojęcie o postępie dzisiejszej cywilizacji. Już się nie fabrykuje tych nieszczęśliwych istot.
— Paryż, rzekła, jest krainą bardzo gościnną; przygarnia wszystko, i majątki haniebne i majątki krwawe. Zbrodnia i bezeceństwo mają tu prawo schronienia, jedynie cnota nie ma tu swoich ołtarzy. Tak, czyste dusze mają ojczyznę w niebie! Nikt mnie nie zna tutaj! Dumna z tego jestem.
I margrabina zadumała się.

Paryż, listopad 1830.


PIOTR GRASSOU



Za każdym razem kiedy wam się zdarzyło wybrać na wystawę rzeźby i malarstwa, taką jaka istnieje od rewolucji w r. 1830, czyż nie ogarniało was uczucie niepokoju, nudy, smutku na widok długich przepełnionych galeryj? Od roku 1830, Salon już nie istnieje. Po raz drugi Luwr został wzięty szturmem przez lud artystów, który się w nim utrzymał. Dając niegdyś elitę dzieł sztuki, Salon był największym zaszczytem dla prac które tam wystawiono. Wśród dwustu wybranych, publiczność wybierała jeszcze: wieniec dawały arcydziełu nieznajome ręce. Wszczynały się namiętne dyskusje z powodu jednego płótna. Zniewagi, jakie wycierpieli Delacroix lub Ingres, nie mniej przyczyniły się do ich rozgłosu niż pochwały i fanatyzm stronników. Dzisiaj ani tłum ani krytyka nie pasjonują się produktami tego bazaru. Zmuszone czynić wybór, którego dokonywało dawniej jury, wyczerpują swoją uwagę na tę pracę; a kiedy jest ukończona, wystawę się zamyka. Przed 1817, przyjęte obrazy nie przekraczały nigdy dwóch pierwszych kolumn długiej galerji, w której znajdują się dzieła starych mistrzów; w tym zaś roku wypełniły, ku wielkiemu zdziwieniu publiczności, całą tę przestrzeń. Obrazy historyczne, malarstwo tak zwane rodzajowe, malarstwo sztalugowe, pejzaż, kwiaty, zwierzęta, akwarela, tych siedem specjalności nie może wydać więcej niż dwadzieścia obrazów godnych wzroku publiczności, która nie może użyczyć uwagi większej ilości dzieł. Im bardziej liczba artystów rosła, tem bardziej jury powinno było okazać się wymagające. Wszystko przepadło z chwilą gdy Salon rozlał się w galerji. Salon powinien był pozostać miejscem określonem, ograniczonem, o niewzruszonych wymiarach, gdzie każdy rodzaj wystawiłby swoje arcydzieła. Dziesięcioletnie doświadczenie dowiodło dobroci dawnej instytucji. W miejsce turnieju, macie tumult; w miejsce zaszczytnej wystawy, macie hałaśliwy bazar; w miejsce wyboru, macie wszystko.
Co z tego wynika? Wielki artysta traci na tem. Kawiarnia turecka, Dzieci przy źródle i Józef Descampsa więcej przyczyniłyby się do jego sławy, wszystkie trzy w wielkim Salonie, wystawione wraz ze stoma dobremi obrazami z tego roku, niż jego dwadzieścia płócien zgubionych wśród trzech tysięcy dzieł, zmieszanych w sześciu galerjach. Przez osobliwy kaprys, od czasu gdy otwarto bramy wszystkim, wiele mówi się o zapoznanych genjuszach. Kiedy, dwanaście lat wprzódy, Kurtyzana Ingresa i takaż Cigalona, Meduza Gericaulda, Rzeź w Scio Delacroix, Chrzest Henryka IV Eugenjusza Deveria, dopuszczone przez sławy pomawiane o zazdrość, objawiły światu, mimo wzdragań się krytyki, istnienie młodych i bujnych twórców, nie podnosiły się żadne skargi. Obecnie, kiedy najmizerniejszy knociarz może posłać swoje dzieło, słyszy się wciąż o ludziach niezrozumianych. Tam gdzie niema już sądu, niema i rzeczy osądzonej. Cobądźby czynili artyści, wrócą do oceny, zalecającej ich dzieła podziwowi tłumu, dla którego pracują. Bez wyboru Akademji, nie będzie już Salonu, a bez Salonu sztuka może zginąć.
Od czasu jak katalog stał się grubą książką, mieści się tam wiele nazwisk, które pozostają w cieniu, mimo listy dziesięciu lub dwunastu obrazów która im towarzyszy. Wśród tych nazwisk, najbardziej nieznane może jest nazwisko artysty Piotra Grassou, przybyłego z Fougères i zwanego poprostu w świecie artystycznym Fougères. Malarz ten zajmuje dziś sporo miejsca i on to nasuwa gorzkie refleksje, któremi zaczyna się szkic jego życia, mający zastosowanie i do innych osobników z plemienia artystów. W roku 1832, Fougères mieszkał przy ulicy de Navarin, na czwartem piętrze jednego z owych wysokich i wąskich domów które podobne są do luksorskiego obelisku. Domy te mają sień, wąskie ciemne schody o niebezpiecznych zakrętach, mieszczą nie więcej niż trzy okna na każdem piętrze, wewnątrz zaś znajduje się dziedziniec, lub, aby rzec ściślej, kwadratowa studnia. Nad trzema czy czterema pokojami mieszkania zajmowanego przez pana Grassou de Fougères rozciągała się jego pracownia z widokiem na Montmartre. Pracownia pomalowana na kolor ceglasty, podłoga starannie pociągnięta na branżowo i wywoskowana, każde krzesło opatrzone dywanikiem z obszewką, kanapa, prosta zresztą, ale schludna jak kanapa w sypialni kupcowej, wszystko zdradzało mizerne życie małego człowieczka oraz zapobiegliwość biedaka. Była tam komoda na chowanie przyborów malarskich, stół do śniadania, kredens, sekretarzyk, wreszcie utensylja malarskie, utrzymane we wzorowym porządku. Piec odznaczał się holenderską schludnością, tem widoczniejszą, iż białe i jednostajne północne światło napełniało swoim ostrym i zimnym blaskiem ten olbrzymi pokój. Fougères, prosty malarz rodzajowy, nie potrzebuje owych olbrzymich machin, które rujnują malarzy historycznych; nigdy nie czuł w sobie dość talentu aby się porywać na wielkie kompozycje; trzymał się jeszcze sztalugi.
Z początkiem grudnia tego roku, w epoce w której mieszczuchy paryskie perjodycznie poczynają ucieszny pomysł uwiecznienia swojej fizys dość już natrętnej bez tego, Piotr Grassou, wstawszy wcześnie rano, przyrządzał paletę, zapalał w piecu, jadł bulkę zmoczoną w mleku i czekał z rozpoczęciem pracy aż odtajałe szyby przepuszczą światło. Było sucho i ładnie. W tej chwili, artysta, który jadł z ową cierpliwą i zrezygnowaną miną, wyrażającą tyle rzeczy, poznał krok człowieka, który miał na jego życie wpływ, jaki tego rodzaju ludzie mają na życie prawie wszystkich artystów. Był to Eljasz Magus[10], handlarz obrazów, lichwiarz płócien. W istocie, Eljasz Magus zeszedł malarza w tej czyściutkiej pracowni w chwili gdy miał się wziąć do roboty.
— Co słychać, stary hultaju? rzekł malarz.
Fougères dostał krzyż Legji, Eljasz kupował od niego obrazy po dwieście lub trzysta franków, to też malarz przybierał tony wielce artystyczne.
— Handel idzie źle, odparł Eljasz. Macie wszyscy teraz wielkie pretensje, zaraz śpiewacie dwieście franków skoroście wyłożyli farby za sześć groszy... Ale pan jest dzielny chłopak, pan jest człowiek stateczny, toteż przychodzę do pana z dobrym interesem.
Timeo Danaos et dona ferentes, rzekł Fouères. Rozumiesz pan po łacinie?
— Nie.
— Więc to znaczy, że Grecy nie proponują dobrych interesów Trojanom, bez tego żeby na tem czegoś nie zarobić. Dawniej oni mówili: „weź mego konia!“ Dzisiaj my mówimy: „weź moją ciotkę!“ Czegóż chcesz, Ulissesie Eljaszu Magusie?
Te słowa dają miarę umiarkowania i dowcipu, z jakiemi Fougères posługiwał się tem, co malarze nazywają kawałami.
— Któż to wie, czy mi pan nie zrobi dwóch obrazów gratis.
— Och! Och! — Zostawiam panu swobodę, nie żądam ich. Pan jest uczciwym artystą.
— Do rzeczy!
— A więc przyprowadzam ojca, matkę i córkę jedynaczkę.
— Wszystko jedynacy!
— Dalibóg, tak!... których portrety są do zrobienia. Mieszczuchy te, szalejące za sztuką, nigdy nie odważyły się zapuścić do pracowni. Córka ma sto tysięcy franków posagu. Może pan wymalować tych ludzi. To będą może dla pana portrety rodzinne.
Ten stary kościany dziadek, uchodzący za człowieka i nazywający się Eljasz Magus, przerwał sobie suchym śmiechem, którego dźwięk przestraszył malarza. Miał wrażenie, że słyszy Mefista.
— Portrety będą płatne po pięćset franków sztuka, może mi pan zrobić trzy obrazy.
— Owszem, owszem, rzekł wesoło Fougères.
— A jeśli pan się ożeni z panną, nie zapomni pan o mnie.
— Żenić się, ja? wykrzyknął Piotr Grassou. Ja, który mam zwyczaj sypiać samotnie, wstawać wcześnie, który mam życie uporządkowane...
— Sto tysięcy franków, rzekł Magus, i panna łagodna, o złocistych tonach, prawdziwy Tycjan!
— Cóż to za ludzie?
— Byli kupcy: w tej chwili, miłośnicy sztuki, mają dom w Ville d’Avray i dziesięć do dwunastu tysięcy renty.
— W czem robili?
— W butelkach.
— Nie wymawiaj tego słowa, mam uczucie że słyszę ucinanie korków i zęby mi cierpną...
— Czy mam ich przyprowadzić?
— Trzy portrety, wywalę ich w Salonie, będę mógł się przerzucić na portret. Dobrze!
Stary Eljasz poszedł po rodzinę Vervelle. Aby ocenić, do jakiego stopnia propozycja musiała poruszyć malarza i jakie wrażenie musieli nań wywrzeć imć pan Vervelle i jego połowica, uwieńczeni jedynie córką, trzeba nam rzucić okiem na poprzednie życie Piotra Grassou de Fougères.
Jako uczeń, Fougeres studjował rysunek u Servina, który uchodził w świecie akademickim za wielkiego rysownika. Potem, udał się do Schinnera[11], aby podchwycić sekret potężnego i wspaniałego koloru jaki cechuje tego mistrza. Mistrz i uczniowie wszyscy byli tam dyskretni, Piotr nic nie podchwycił. Stamtąd, Fougères przeszedł do sławnego Sommervieux, aby się oswoić z gałęzią sztuki nazwaną kompozycją; ale kompozycja była dlań nieprzystępna i sroga. Potem próbował wykraść Granetowi i Drollingowi tajemnicę ich wnętrz. Ci dwaj mistrze nie dali sobie nic wykraść. Wreszcie, Fougères dokończył edukacji u Duval-Lecamusa. Podczas tych studjów i tych rozmaitych transformacyj, Fougères wiódł tryb życia spokojny i regularny, dostarczając tematu do żartów rozmaitym pracowniom w których przebywał, ale wszędzie rozbroił kolegów swoją skromnością, cierpliwością i łagodnością jagnięcia. Mistrze nie czuli żadnej sympatji do tego poczciwego chłopca; mistrze lubią uczniów świetnych, temperamenty nieokiełzane, wesołe i impetyczne, lub też posępne i skupione, które zdradzają przyszły talent. W Piotrze wszystko zwiastowało jego mierność. Jego przydomek Fougères, przydomek malarza[12] w sztuce Eglantine’a, był źródłem mnóstwa dokuczliwości; tymczasem malarz wziął poprostu nazwisko od miasteczka w którem ujrzał światło dzienne.
Grassou de Fougères podobny był do swego nazwiska. Pulchny, średniego wzrostu, miał cerę mdłą, ciemne oczy, czarne włosy, nos w kształcie trąbki, dosyć szerokie usta i długie uszy. Wyraz jego, łagodny, bierny i ograniczony, niewiele dodawał charakteru tej fizjognomji, pełnej zdrowia ale martwej. Nie musiały go dręczyć ani ów nadmiar krwi, ani ów napór myśli, ani werwa komiczna, po jakich poznaje się wielkich artystów. Ten młody człowiek, zrodzony aby być uczciwym mieszczuchem, przybyły ze swoich stron aby być subjektem u handlarza farb, pochodzący z Mayonne, został malarzem siłą uporu, właściwego bretończykom. Co wycierpiał, jak żył w czasie swoich studjów, sam Bóg to wie! Wycierpiał tyleż, ile cierpią wielcy ludzie, kiedy ich żre nędza i kiedy ich szczuje, niby dzikie zwierzęta, sfora ludzi miernych oraz zgraja mściwych próżności. Z chwilą gdy się uczuł na siłach aby latać o własnych skrzydłach, Fougères wynajął pracownię na wyżynach ulicy des Martyrs, gdzie zaczął knocić. Debjut jego przypada na rok 1819. Pierwszy obraz, który przedstawił sędziom na wystawę Luwru, wyobrażał wesele wiejskie, dosyć mozolnie skopjowane z Greuze’a. Odrzucono obraz. Kiedy Fougeres dowiedział się o smutnym wysroku, nie wpadł w ową wściekłość ani w ów szał epileptycznej miłości własnej, jakim oddają się harde dusze, kończąc niekiedy wyzwaniem na pojedynek dyrektora albo sekretarza Muzeum lub pogróżką morderstwa. Fougères odebrał spokojnie swoje płótno, okrył je chustką do nosa i odniósł do pracowni, przysięgając sobie że zostanie wielkim malarzem. Umieścił swój obraz na sztaludze i udał się do swego dawnego mistrza, człowieka olbrzymiego talentu, Schinnera, artysty łagodnego i cierpliwego, który odniósł pełny sukces w ostatnim Salonie. Poprosił go, aby przyszedł skrytykować odrzucone dzieło. Wielki malarz rzucił wszystko i przybył. Kiedy biedny Fougères postawił go nawprost dzieła, Schinner od pierwszego rzutu oka uścisnął rękę Piotra.
— Ty jesteś zacny chłopak, masz złote serce, nie trzeba cię oszukiwać. Słuchaj, ziściłeś wszystkie nadzieje jakie budziłeś u mnie w szkole. Kiedy się ma tyle do powiedzenia, mój dobry Fougères, lepiej zostawić farby kupcowi i nie kraść płótna innym. Wracaj wcześnie do domu, włóż na noc szlafmycę, wal się spać o dziewiątej; rano, o dziesiątej idź do jakiegoś biura, gdzie wystarasz się o miejsce. Ale daj pokój sztuce.
— Drogi mistrzu, ten obraz już odrzucono; ja też nie o wyrok proszę, ale o motywy.
— A więc malujesz brudno i ciemno; widzisz naturę przez krepę; rysunek masz ciężki i zamazany; kompozycja ściągnięta jest z Greuze’a, okupującego swoje wady przymiotami, których tobie brakuje.
Wyszczególniając błędy obrazu, Schinner ujrzał na twarzy Piotra wyraz tak głębokiej rozpaczy, że wyciągnął go na obiad i starał się go pocieszyć. Nazajutrz o siódmej, Fougères, przy swojej sztaludze, pracował na nowo nad odrzuconym obrazem; ocieplał jego kolor, robił poprawki wskazane przez Schinera, przerysowywał figury. Następnie, zbrzydzony swoją paćkaniną, zaniósł ją do Eljasza Magusa. Eljasz Magus rodzaj Holando-Belgo-Flamanda, miał trzy przyczyny zostania tem czem został: bogaczem i skąpcem. Przybyły z Bordeaux, zaczynał wówczas swą karjerę paryską: handlował obrazami i mieszkał przy bulwarze Bonne-Nouvelle. Fougères, który liczył na swoją paletę że go potrafi wyżywić, jadał mężnie chleb i orzechy, albo chleb i mleko, albo chleb i wiśnie, albo chleb i ser, zależnie od pory roku. Eljasz Magus, któremu Piotr przyniósł swoje pierwsze płótno, przyglądał mu się długo i ofiarował piętnaście franków.
— Z piętnastoma frankami dochodu rocznie a tysiącem franków wydatku, rzekł Fougères z uśmiechem, można zajść daleko.
Eljasz Magus strzepnął palcami i ugryzł się w język, pomyślawszy, że byłby mógł dostać obraz za pięć franków. Przez kilka dni, co rano, Fougères schodził w dół ulicą des Martyrs, krył się w tłumie po przeciwnej stronie bulwaru nawprost sklepu Magusa i zatapiał oko w obrazie, który nie ściągał spojrzeń przechodniów. Pod koniec tygodnia, obraz znikł. Fougères wrócił kawałek, przeszedł się po bulwarze, i skierował się w stronę sklepu antykwarza, ot tak, od niechcenia. Żyd był na progu.
— No i cóż, sprzedał pan mój obraz?
— Oto jest, rzekł Magus; daję mu ramkę, aby go wpakować komuś, mającemu złudzenie że się zna na malarstwie.
Fougères nie śmiał już wrócić na bulwar, poszedł do domu i zabrał się do nowego obrazu. Pracował nad nim dwa miesiące, żywiąc się jak mysz a pracując jak galernik.
Pewnego wieczora, zaszedł aż na bulwar, nogi zaniosły go same pod sklep Magusa, nie dojrzał swego obrazu nigdzie.
— Sprzedałem pański obraz, rzekł kupiec.
— Za ile?
— Odzyskałem kapitał z małym procentem. Niech mi pan zrobi wnętrza flamandzkie, lekcją anatomji, zapłacę, rzekł Eljasz.
Fougères byłby uściskał Magusa; patrzał nań jak na ojca. Wrócił z radością w sercu, wielki malarz Schinner pomylił się więc! W tym olbrzymim Paryżu były tedy serca, które biły zgodnie z jego sercem! talent jego zrozumiano, oceniono. Biedny chłopiec, w dwudziestym siódmym roku miał naiwność szesnastolatka. Inny, jeden z owych artystów nieufnych i twardych, byłby zauważył djaboliczny wyraz Eljasza Magusa, byłby zauważył drżenie jego brody, ironję jego wąsów, ruch ramion, zwiastujący zadowolenie Shylocka, gdy mu się uda nabrać chrześcijanina. Fougères przechadzał się po bulwarach w upojeniu radości, która dawała jego fizjognomji wyraz dumy. Podobny był do studenta, który opiekuje się kobietą. Spotkał Józefa Bridau[13], swego kolegę, jeden z owych niepospolitych, niezwykłych talentów, przeznaczonych do sławy i nieszczęścia. Józef Bridau, który — jak mówił miał parę groszy w kieszeni, zaciągnął Piotra do Opery. Fougères nie widział baletu, nie słyszał muzyki, tworzył w duszy obrazy, malował. Opuścił Józefa w połowie wieczoru, pobiegł do siebie, robił szkice przy lampie, począł trzydzieści obrazów pełnych reminiscencyj, czuł się genjusizem. Nazajutrz kupił farb, płócien rozmaitej wielkości, ustawił na stole chleb i ser, wodę w dzbanku, zrobił zapas drew na opał; następnie, wedle wyrażenia pracownianego, zaczął knocić: postarał się o modelów, Magus pożyczył mu materyj. Po dwóch miesiącach dobrowolnego uwięzienia. Bretończyk skończył cztery obrazy. Znów poprosił o radę Schinnera, któremu przydał Józefa Bridau. Dwaj mistrze ujrzeli w tych obrazach niewolnicze naśladownictwo pejzażów holenderskich, wnętrz Metzu, w czwartym zaś kopję Lekcji anatomji Rembrandta.
— Zawsze pastisze, rzekł Schinner. Och, Piotrowi ciężko przyjdzie być oryginalnym.
— Powinienbyś wziąć się do czego innego niż malarstwo, rzekł Bridau.
— Do czego? spytał Fougères.
— Rzuć się w literaturę.
Fougères spuścił głowę jak owca w deszcz. Następnie zadał im parę pytań, uzyskał parę pożytecznych rad i poprawił obrazy przed odniesieniem ich Eljaszowi. Eljasz zapłacił za każdy obraz dwadzieścia pięć franków. Przy tej cenie, Fougères nie zarabiał nic, ale nie tracił, zważywszy jego wstrzemięźliwość. W jakiś czas zaszedł pod sklep, aby zobaczyć co się dzieje z jego obrazami. Miał osobliwą halucynację: płótna jego, tak wykończone, tak schludne, odznaczające się twardością blachy i połyskiem emalji, były jakgdyby zasnute mgłą, podobne były do starych obrazów. Ponieważ Eljasz wyszedł, Fougères nie mógł uzyskać żadnego wyjaśnienia tego cudu. Zdawało mu się, że go wzrok omylił. Malarz wrócił do pracowni aby tam sporządzać nowe stare płótna. Po siedmiu latach ustawicznej pracy, Fougères osiągnął to, że komponował i malował znośne obrazy. Malował nie lepiej i nie gorzej niż wszyscy artyści drugiego rzędu. Eljasz kupował i sprzedawał wszystkie obrazy biednego Bretończyka, który zarabiał z trudem jakieś dwa tysiące franków rocznie, a wydawał nie więcej niż tysiąc dwieście.
Na wystawie r. 1829, Leon de Lora, Schinner i Bridau, wszyscy trzej na świeczniku i na czele nowych prądów, wzruszyli się wytrwałością i ubóstwem swego starego kolegi; przyjęli na wystawę, do wielkiego Salonu, obraz Piotra. Obraz, piekielnie interesujący, który miał coś z Vignerona w sentymencie, a coś z pierwszej maniery Debufe’a w technice, przedstawiał młodego człowieka, któremu w celi więziennej golono kark. Z jednej strony ksiądz, z drugiej stara i młoda kobieta we łzach. Pisarz czytał wyrok. Na ubogim stole widać było posiłek, którego nikt nie tknął. Światło wnikało przez kraty wysokiego okna. Całość zdolna była przyprawić o dreszcz mieszczucha, toteż mieszczuchy drżały. Fougères ściągnął poprostu swój obraz z arcydzieła Gerarda Dow: odwrócił grupę kobiety chorej na puchliną ku oknu, zamiast ją pokazać wprost. Umierającą zastąpił skazańcem; ta sama bladość, to samo spojrzenie, ten sam apel do Boga. W miejsce flamandzkiego lekarza, wsadził zimną i urzędową postać pisarza ubranego czarno; wzamian dodał postać starej kobiety koło młodej dziewczyny pożyczonej od Gerarda Dow. Okrutnie dobroduszna postać kata dominowała nad grupą. Plagjat ten, bardzo zręcznie ukryty, nie wyszedł na jaw.
Katalog objaśniał:
510. Grassou de Fougères (Piotr), ulica de Navańn, 2.
Ostatnie chwile Szuana skazanego na śmierć w r. 1809.
Obraz, mimo iż mierny, miał ogromne powodzenie, przypominał bowiem sprawę powstańców z Mortagne. Codziennie był tłok przed modnym obrazem: sam Karol X zatrzymał się przy nim. Książna-pani[14] dowiedziawszy się o wytrwałej nędzy biednego Bretończyka, zapaliła się do niego. Książę Orleański spytał o cenę płótna. Księża powiedzieli następczyni tronu, że obraz jest bardzo dobrze myślący; panował w nim w istocie duch dostatecznie religijny. Następca tronu podziwiał kurz na posadzce: gruby błąd, ponieważ Fougères utrzymał obraz w zielonkawych tonach, świadczących o wilgoci murów. Księżna-pani kupiła obraz za tysiąc franków, następca tronu zamówił inny. Karol X dał krzyż Legji synowi chłopa, który niegdyś bił się za sprawę króla w r. 1799. Józef Bridau, wielki malarz, nie dostał krzyża. Minister spraw wewnętrznych zamówił u Piotra dwa obrazy kościelne. Ten Salon był dla Piotra Grassou całą jego fortuną, jego sławą, jego przyszłością, jego życiem. Tworzyć w każdej rzeczy, to umierać na wolnym ogniu; kopjować, to żyć. Odkrywszy żyłę złota, Grassou de Fougères wprowadził w czyn część tej piekielnej zasady, której społeczeństwo zawdzięcza owe bezecne miernoty, mające dziś wybierać elitę we wszystkich klasach społeczeństwa; oczywiście wybierają same siebie i wydają zaciętą wojnę prawdziwym talentom. Zasada wyboru stosowana do wszystkiego jest fałszywa, Francja porzuci ją.
Bądź co bądź, skromność, prostota, zdziwienie poczciwego i cichego Piotra uciszyły krzyki zawiści. Miał zresztą za sobą takie same miernoty już tryumfujące i solidarne z miernotami przyszłości. Ci i owi, ujęci wytrwałością człowieka którego nic nie zdołało zrazić, mówili o Dominikaninie i powiadali: „Trzeba nagradzać pracę w sztuce! Grassou zasłużył swój sukces! Dziesięć lat haruje nieborak!“ Epitet nieboraka obstał za połowę sympatji i powinszowań, jakie otrzymał malarz. Litość wynosi tyleż miernot, ile zawiść poniża wielkich artystów. Dzienniki nie szczędziły krytyk, ale kawaler Fougères strawił je, tak jak strawił rady przyjaciół, z anielską cierpliwością.
Posiadając w tej chwili piętnaście tysięcy franków, ciężko zapracowanych, urządził sobie mieszkanie i pracownię przy ulicy Navarin, zrobił tam obraz zamówiony przez następcę tronu i dwa obrazy kościelne zamówione przez ministerjum, na termin, z regularnością rozpaczliwą dla kasy ministerjum, przywykłej do innych manjer. Ale podziwiajcie szczęście ludzi, którzy umieją się rządzić. Gdyby się był spóźnił, Grassou, zaskoczony przez rewolucję lipcową, nie byłby dostał ani grosza. Dożywszy trzydziestu siedmiu lat, Fougères sfabrykował dla Eljasza Magusa około dwustu obrazów, zupełnie nieznanych, ale dzięki którym doszedł do tej poprawnej manjery, do tego wykończenia, na którego widok artysta wzrusza ramionami, ale które lubi publiczność. Przyjaciele cenili Piotra za jego prawość, koleżeństwo, uczynność, rzetelność; o ile nie mieli żadnego szacunku dla jego pędzla, kochali człowieka który go dzierżył.
— Co za nieszczęście, że Fougères ma nałóg malowania! powiadali koledzy.
Mimo to, Grassou dawał doskonałe rady, podobny do owych feljetonistów, niezdolnych napisać książkę, ale wiedzących bardzo dobrze czem jakaś książka grzeszy. Ale między krytykami literackiemi a Piotrem była jedna różnica; był on niezmiernie wrażliwy na piękno, wyczuwał je; przytem rady jego były nacechowane uczuciem sprawiedliwości, które sprawiało, że przyjmowano słuszne jego uwagi. Od rewolucji lipcowej, Fougères nadsyłał na każdą wystawę jakiś dziesiątek obrazów, z których jury przyjmowało cztery lub pięć. Żył z najściślejszą oszczędnością, służba jego składała się z jednej baby. Za całą rozrywkę odwiedzał przyjaciół, chodził oglądać dzieła sztuki, pozwalał sobie na małe wycieczki po Francji i zamierzał jechać po natchnienie do Szwajcarji. Haniebny ten artysta był wybornym obywatelem: wypełniał obowiązki gwardzisty, chodził na rewje, płacił komorne i żył z najbardziej mieszczańską regularnością. Spędziwszy życie w pracy i nędzy, nigdy nie miał czasu na miłość. Wytrwawszy dotąd w kawalerstwie i biedzie, nie miał ochoty komplikować swojej tak prostej egzystencji. Niezdolny wymyślić nic dla pomnożenia swego majątku, nosił co kwartał do rejenta, pana Cardot, swoje oszczędności i zarobki kwartalne. Kiedy uzbierało się tysiąc talarów, rejent umieszczał je gdzieś na pierwszej hipotece, z zabezpieczeniem na prawach żony o ile dłużnik był żonaty. Rejent sam odbierał procenty i dołączał je do regularnych wkładek Piotra Grassou. Malarz czekał szczęsnej chwili aż jego lokaty osiągną imponującą cyfrę dwóch tysięcy franków renty, aby sobie użyczyć otium cum dignitate artysty i malować obrazy! ale ba, obrazy! nareszcie prawdziwe obrazy! obrazy wykończone, cacane, cymes!
Jego przyszłość, jego marzenie, szczyt jego rojeń, chcecie wiedzieć? — to było wejść do Instytutu i otrzymać rozetkę oficera Legji. Usiąść obok Schinnera i Leona de Lora, wejść do Akademji przed Józefem Bridau! mieć rozetkę w dziurce od klapy! Cóż za marzenie! Jedynie ludzie mierni umieją myśleć o wszystkiem. Słysząc kroki kilkorga osób w kurytarzu, Fougères poprawił sobie włosy, zapiął zieloną aksamitną kurtkę i zdziwił się niemało na widok twarzy zwanej pospolicie w pracowniach melonem. Owoc ten usadowiony był na dyni, obleczonej w niebieskie sukno, strojnej pakietem dźwięczących breloków. Melon sapał jak miech, dynia kroczyła na marchewkach, niewłaściwie nazwanych nogami. Prawdziwy malarz byłby zrobił karykaturę z tego handlarza butelek i byłby go wyprawił za drzwi oświadczając że nie maluje jarzyn. Fougères popatrzył na klienta poważnie, ponieważ pan Vervelle miał w koszuli brylant reprezentujący tysiąc talarów.
Fougères spojrzał na Magusa i rzekł: „Czuć forsę!“ posługując się żargonem modnym wówczas w pracowniach.
Słysząc to odezwanie, pan Vervelle zmarszczył brwi. Burżuj ten ciągnął za sobą inną kombinację jarzyn w osobie swojej żony i córki. Żona miała twarz bajcowaną na mahoń; podobna była do kokosowego orzecha uwieńczonego głową i ściśniętego paskiem. Raczej toczyła się niż szła w swojej sukni żółtej w czarne paski. Ukazywała dumnie nieprawdopodobne mitenki na rękach pulchnych jak kiełbaski. Pióra — istny pogrzeb pierwszej klasy — bujały na zdumiewającym kapeluszu. Ramiona, strojne w koronki, jednako wysklepiały się z tyłu jak z przodu: tak więc, kształt sferyczny kokosa był zupełny. Nogi, z rodzaju tych które malarze nazywają stęporami, były urozmaicone wałkiem na sześć linij nad lakierowaną skórą trzewików. Jak te nogi weszły w trzewiki? Niewiadomo.
Za tą parą posuwał się młody szparag, zielony i żółty dzięki swojej sukni, na której mieściła się mała główka zdobna włosami zaczesanemi w gładkie pasemka, włosy o kolorze marchwi, które miałyby powodzenie w Rzymie, patykowate ramiona, piegi na dość białej cerze, wielkie niewinne oczy, białe rzęsy, mało brwi, słomkowy kapelusz z dwiema uczciwemi atłasowemi kokardami, ręce cnotliwie czerwone a nogi matczyne. Tych troje istot miało, oglądając pracownię, wyraz szczęścia, który zwiastował godny szacunku zapał dla sztuki.
— Więc to pan, szanowny panie, wykona nasze podobizny, rzekł rezolutnie ojciec.
— Tak, panie, odparł Grassou.
— Mężusiu, on ma Legję, rzekła cicho żona do męża gdy malarz się odwrócił.
— Czyż jabym dał robić nasze portrety artyście bez Legji?... rzekł eks-handlarz butelek.
Eljasz Magus skłonił się rodzinie Vervelle i wyszedł; Grassou przeprowadził go do sieni.
— Ty jeden zdolny jesteś wyłowić podobne ananasy.
— Sto tysięcy posagu!
— Tak, ale co za rodzina!
— Trzysta tysięcy franków sperandy, dom przy ulicy Boucherat, willa na wsi w Ville-d’Avray.
— Boucherat, butelki, szelki, pętelki, karmelki, rzekł malarz.
— Będzie pan jak pączek w maśle do końca życia, rzekł Eljasz.
Ta myśl wdarła się w głowę Piotra Grassou, jakgdyby światło poranku zabłysło nad jego poddaszem. Sadowiąc do pozowania ojca młodej osoby, inaczej już nań patrzał: spodobała mu się ta krwista i zażywna twarz. Matka i córka kręciły się koło malarza, dziwując się wszystkim tym przygotowaniom; patrzyły nań jak na bóstwo. To widoczne uwielbienie spodobało się Piotrowi. Złoty cielec ubarwił tę rodzinę swym fantastycznym odblaskiem.
— Musi pan zarabiać szalone pieniądze? ale pewnie wydaje pan tak jak pan zarabia, rzekła matka.
— Nie, pani, odparł malarz; nie wydaję, nie mam czasu się bawić. Rejent lokuje moje pieniądze, ma moje rachunki, skoro raz mu oddam pieniądze, już o nich nie myślę.
— Mówiono mi, wykrzyknął stary Vervelle, że artyści to wszystko dziurawe worki.
— Kto jest pańskim rejentem, jeśli wolno zapytać? rzekła pani Vervelle.
— Porządny człowiek, gładki w interesach, Cardot.
— Haha, a to heca, rzekł Vervelle, to i nasz rejent.
— Niechże się pan nie rusza, rzekł malarz.
— Siedźże spokojnie, Antenorze, rzekła żona, zepsujesz panu robotę. Gdybyś mógł patrzeć jak pan pracuje, zrozumiałbyś...
— Mój Boże, czemu mnie rodzice nie uczyli sztuk pięknych! rzekła panna Vervelle.
— Wirginjo, wykrzyknęła matka, młoda panienka, nie może się uczyć pewnych rzeczy. Kiedy będziesz zamężna, niechta! ale do tej pory nie zawracaj sobie głowy.
W czasie tego pierwszego seansu, rodzina Vervelle niemal zżyła się z poczciwym artystą. Mieli wrócić w dwa dni później. Wychodząc, rodzice powiedzieli Wirginji aby poszła naprzód; mimo to, pochwyciła słowa, które musiały obudzić jej ciekawość:
— Dekorowany, trzydzieści siedem lat... artysta, który ma obstalunki, który lokuje pieniądze. Poradźmy cię Cardota? Hm, nazywać się pani de Fougères!... I nie wygląda na złego człowieka!... Powiesz mi: kupiec!... Ale kupiec, dopóki się nie wycofa z interesów, nigdy, nie wiadomo co z nim będzie, jaki los czeka naszą córkę! podczas gdy artysta, oszczędny... Przytem my kochamy sztukę... Ostatecznie!...
Podczas gdy rodzina Vervelle analizowała artystę, Piotr Grassou analizował w duchu rodzinę Vervelle. Niepodobna mu było wysiedzieć w pracowni; przechadzał się po bulwarze, patrzał na przechodzące rude kobiety! Snuł najdziwaczniejsze myśli: złoto jest najpiękniejszym z metali, kolor żółty wyobraża złoto. Rzymianie lubili kobiety rude, on staje się Rzymianinem... Po dwóch latach małżeństwa, któryż mężczyzna troszczy się o kolor swojej żony? Piękność mija... brzydota zostaje! Pieniądz jest połową szczęścia. Wieczorem, układając się do snu, Wirginja Vervelle zdawała się malarzowi urocza.
Kiedy rodzina Vervelle weszła następnego dnia do pracowni, artysta przyjął ją z czarującym uśmiechem. Hultaj ogolił się, wdział świeżą bieliznę; utrefil sobie włosy, wybrał spodnie bardzo twarzowe oraz czerwone pantofle w szpic. Rodzina odpowiedziała uśmiechem równie pochlebnym jak uśmiech artysty, Wirginja przybrała kolor swoich włosów, spuściła oczy i odwróciła głowę oglądając szkice. Piotrowi Grassou wydały się te minki czarujące. Wirginja miała wdzięk; nie wdała się ani w ojca, ani w matkę; w kogo się ona wdała?...
— Aha! mam już, powiedział sobie w duchu, matka musiała się na kogoś zapatrzyć z za lady.
W czasie pozowania nastąpiła wymiana żarcików między rodziną a artystą, który odważył się winszować staremu Vervelle dowcipu. Pochlebstwo to otworzyło artyście na oścież serce całej rodziny. Darował jeden rysuneczek Wirginji, jeden szkic matce.
— Za darmo? spytały.
Piotr Grassou nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— Nie trzeba tak rozdawać swoich obrazów, to pieniądze, rzekł Vervelle.
Na trzecim seansie, stary Vervelle wspomniał o pięknej galerji obrazów, jakie miał u siebie na wsi w Ville-d’Avray: Rubensy, Gerardy Dow, Mierisy, Terburgi, Rembrandty, Tycjany, Pottery, etc.
— Mąż robił istne szaleństwa, rzekła pompatycznie pani Vervelle: ma obrazów za sto tysięcy franków.
— Kocham sztukę, rzekł ex-handlarz butelek.
Kiedy malarz zaczął malować panią Vervelle, portret męża był prawie skończony: entuzjazm rodziny nie miał granic. Rejent wyraził się o malarzu jak najpochlebniej: Piotr Grassou (mówił) jest to najzacniejszy chłopak w świecie, wcielenie statku; uciułał już zresztą trzydzieści sześć tysięcy franków, dni jego nędzy minęły, zarabia po dziesięć tysięcy rocznie, kapitalizuje procenty, słowem niezdolny byłby unieszczęśliwić kobietę. Ostatnie zdanie przeważyło szalę. Przyjaciele państwa Vervelle wciąż tylko słyszeli o sławnym Fougères. W dniu, w którym Fougères zaczął portret Wirginji, był już in petto zięciem. Rodzina Vervelle kwitła w tej pracowni, którą przywykła uważać za jedną ze swoich rezydencyj; było dla nich coś szczególnie pociągającego w tym lokalu schludnym, czystym, wdzięcznym, artystycznym. Abyssus abyssum, mieszczuch przyciąga mieszczucha. Pod koniec posiedzenia, coś zatupotało na schodach, drzwi otwarły się brutalnie, wszedł Józef Bridau; był wzburzony, włosy miał w nieładzie, ukazał swą wielką pooraną twarz, mignął dokoła błyskawicami spojrzeń, pokręcił się po pracowni i podszedł nagle do Piotra, usiłując zapiąć surdut, ale nadaremnie, gdyż guzik wymknął się z sukiennej pochewki.
— Drzewo zdrożało, rzekł do Piotra.
— A!
— Anglicy następują mi na pięty. A, ty malujesz te rzeczy?
— Cicho-że bądź.
— Aha! Rodzina Vervelle, mocno zgorszona tem dziwnem zjawiskiem, przeszła od swej zwyczajnej czerwieni do kolorów wiśni.
— To daje pieniążki, rzekł Józef. Są ryby w saku?
— Ile ci trzeba?
— Pięćset... Ściga mnie kupiec z rasy dogów: tacy, skoro raz wpiją zęby, nie popuszczą. Co za plemię!
— Dam ci słówko do mego rejenta...
— Ty masz rejenta?
— Tak...
— To mi tłumaczy, czemu ty robisz jeszcze policzki różowym kolorem, wyborne na afisze perfumerji.
Grassou zaczerwienił się mimowoli, malował Wirginję.
— Bierz-że naturę jak jest! ciągnął wielki malarz. Panienka jest ruda. No i cóż, czy to grzech śmiertelny? Wszystko jest wspaniałe na płótnie. Wal-że cynobru na paletę, podgrzej mi te pyski, wydobądź te piegi, nie żałuj omasty! Chcesz być inteligentniejszy od Natury?
— Masz, rzekł Fougeres, weź za mnie pendzel, gdy będę pisał.
Vervelle potoczył się do stołu i nachylił się do ucha Piotra.
— Ależ ten pacykarz wszystko zepsuje, rzekł.
— Gdyby chciał zrobić portret panny Wirginji, wart byłby tysiąc razy więcej od mego, odparł Fougères oburzony.
Słysząc te słowa, mieszczuch zrejterował łagodnie ku żonae, zdumionej wtargnięciem dzikiej bestji i niezbyt uspokojonej tem że przybysz bierze udział w portrecie córki.
— Idź tą drogą, rzekł Bridau oddając paletę i biorąc list. Nie dziękuję ci! Mogę wrócić do zamku d’Artheza, któremu maluję jadalnię. Leon de Lora robi supraporty, arcydzieła! Przyjedziesz zobaczyć?
Odszedł nie kłaniając się, tak dalece miał już dość widoku Wirginji.
— Co to za człowiek? spytała pani Vervelle.
— Wielki artysta, odparł Grassou.
Chwila ciszy.
— Czy pan jest pewny, rzekła Wirginja, że on nie przyniósł nieszczęścia memu portretowi? Przestraszył mnie.
— Tylko dobrze mu zrobił, odparł Grassou.
— Jeżeli to jest wielki artysta, wolę wielkiego artystę który jest podobny do pana, rzekła pani Vervelle.
— Och, mamo, pan Piotr jest o wiele większy malarz, zrobi mnie z nogami, wtrąciła Wirginja.
Skrzydła genjuszu spłoszyły statecznych mieszczuchów.
Zaczynała się owa faza jesieni, tak ładnie nazwana latem św. Marcina. Z nieśmiałością neofity wobec genjalnego człowieka, Vervelle zaryzykował zaproszenie do swojej willi na wsi na przyszłą niedzielę: wiedział że mieszczański domek mało przedstawia powabów dla artysty.
— Wy artyści, rzekł, wam trzeba wzruszeń! wielkich teatrów, balów, samej inteligencji! Ale będzie dobre wino, i liczę na moją galerję, że nie pozwoli panu się znudzić w towarzystwie kupców.
Bałwochwalstwo to, które głaskało na każdym kroku ambicję malarza, oczarowało biednego Piotra Grassou, tak mało przywykłego do podobnych komplementów. Zacny artysta, ta bezecna miernota, to złote serce, to uczciwe życie, ten rysownik bez talentu, ten dzielny chłopak, ozdobiony królewskim krzyżem Legji Honorowej, przywdział pełny rynsztunek aby się ucieszyć ostatniemu pięknemi dniami w Ville-d’Avray. Malarz przybył skromnie dyliżansem i nie mógł się wstrzymać od podziwu widząc piękną willę handlarza butelek, ukrytą w pięciomorgowym parku na szczycie Ville-d’Avray w najpiękniejszym punkcie. Ożenić się z Wirginją, mieć kiedyś tę piękną willę! Rodzina Vervelle przyjęła go z entuzjazmem, z radością, z ciężką mieszczańską serdecznością która go zawstydziła. Był to dzień tryumfu. Oprowadzano przyszłego zięcia po alejach koloru nankinu, wygracowanych tak jak się należało na cześć wielkiego człowieka. Nawet drzewa zdawały się uczesane, trawniki były skoszone. Czyste wiejskie powietrze przynosiło zapachy z kuchni niezmiernie obiecujące. Wszystko w domu powiadało: „Mamy wielkiego artystę“. Ojciec Vervelle toczył się jak jabłko po swoim parku, córka fyrtała się jak węgorz, matka podążała z miną szlachetną i godną. Wszyscy troje nie opuszczali Piotra ani na chwilę przez siedem godzin. Po obiedzie, równie długim jak wspaniałym, państwo Vervelle przeszli do głównego punktu uroczystości: do otwarcia galerji, oświeconej specjalnemi lampami. Trzej sąsiedzi, ex-kupcy, jeden ciepły wujaszek, zaproszeni na cześć wielkiego artysty, stara panna Vervelle oraz inni goście, wszyscy podążyli za Piotrem do salonu, ciekawi usłyszeć jego sąd o sławnej galerji starego Vervelle, który ich zanudzał bajeczną wartością swoich obrazów. Rzekłbyś iż handlarz butelek chce rywalizować z królem Ludwikiem Filipem i z galerją wersalską. Obrazy, wspaniale oprawne, miały etykietki, na których czytało się czarnemi głoskami na złotem tle:

RUBENS.
Taniec faunów i nimf.
REMBRANDT.
Wnętrze sali sekcyjnej.
Doktór Tromp wykładający swoim uczniom, etc.

Było tam sto pięćdziesiąt obrazów, pięknie wylakierowanych, okurzonych; niektóre były zasłonięte zielonemi firaneczkami, których nie odsuwało się w obecności młodych osób.
Artysta stał jak słup, z otwartemi ustami, bez słowa, poznając połowę swoich obrazów w tej galerji: to on był Rubens, Potter, Metzu, Gerard Dow! on sam był dwoma tuzinami wielkich mistrzów.
— Co panu? Pan blednie!
— Córko, wody, szklankę, krzyknęła pani Vervelle.
Malarz chwycił parna Vervelle za guzik i zaciągnął go w kąt, pod pozorem obejrzenia Murilla. Hiszpańskie obrazy były wówczas w modzie.
— Pan kupił te obrazy u Eljasza Magusa?
— Tak, wszystko oryginały.
— Tak, między nami, po czemu panu sprzedał te, które ja panu pokażę?
Obeszli we dwóch dokoła galerję. Goście byli zachwyceni powagą, z jaką artysta odbywał w towarzystwie gospodarza przegląd arcydzieł.
— Trzy tysiące franków, rzekł pocichu Vervelle dochodząc do ostatniego, ale mówię czterdzieści tysięcy.
— Czterdzieści tysięcy franków za Tycjana? podjął głośno artysta, ależ to byłoby za darmo.
— Mówiłem wam, mam za trzysta tysięcy obrazów, wykrzyknął Vervelle.
— To ja robiłem wszystkie te obrazy, sprzedałem je wszystkie razem nie drożej niż za dziesięć tysięcy...
— Dowiedź mi pan tego, rzekł butelkarz, a zdwoję posag córki, bo w takim razie pan jest Rubensem, Rembrandtem, Terburgiem, Tycjanem!
— A Magus kapitalnym handlarzem! rzekł malarz, który zrozumiał starożytny wygląd swoich obrazów, oraz wartość tematów jakich odeń żądał antykwarz.
Pan de Fougères (rodzina bowiem wytrwale nazywała go w ten sposób) nietylko nie postradał szacunku swego admiratora, ale przeciwnie urósł tak, że zrobił gratis portrety rodziny i ofiarował je oczywiście swemu teściowi, teściowej i żonie.
Dzisiaj, Piotr Grassou, który nie opuszcza ani jednej wystawy, uchodzi w mieszczańskich kołach za dobrego portrecistę. Zarabia koło dwunastu tysięcy franków rocznie i psuje za pięćset franków płótna. Żona jego dostała sześć tysięcy renty w posagu. Państwo Piotrowie mieszkają u rodziców. Vervellowie i Grassou, którzy rozumieją się doskonale, mają powóz i żyją najszczęśliwiej pod słońcem. Piotr Grassou nie wychodzi ze sfery mieszczańskiej, gdzie uważają go za jednego z największych artystów epoki. Nie robi się ani jednego portretu rodzinnego między rogatką du Trône a ulicą du Temple, któryby nie był pendzla tego wielkiego malarza w cenie conajmniej pięciuset franków. Wielki argument mieszczuchów w wyborze tego artysty, jest: „Mówcie o nim co chcecie, on lokuje dwadzieścia tysięcy franków rocznie u swego rejenta“. Ponieważ Grassou zachował się bardzo przyzwoicie w czasie rozruchów 12 maja, zrobiono go oficerem Legji. Jest majorem Gwardji Narodowej. Muzeum w Wersalu nie mogło nie zamówić obrazu batalistycznego u tak wybornego obywatela, który obchodził cały Paryż aby spotkać swoich dawnych kolegów i powiedzieć im niedbale:
— Król zamówił u mnie bitwę!
Pani de Fougères ubóstwia męża, któremu dała dwoje dzieci. Ten malarz, dobry ojciec i dobry mąż, nie może wszelako pozbyć się nieszczęsnej myśli: artyści drwią sobie z niego, nazwisko jego jest w pracowniach obelgą, krytycy nie zajmują się jego dziełami. Ale pracuje ciągle, i kandyduje do Akademji, i wejdzie do niej. Wreszcie — zemsta, od której rośnie mu serce! — kupuje obrazy od sławnych malarzy, kiedy są w kłopotach i zastępuje kicze z galerji Ville-d’Avray prawdziwemi arcydziełami, nie swojej roboty.
Bywają miernoty szkodliwsze i złośliwsze niż mierność Piotra Grassou, pozatem człowieka który robi wiele dobrego pocichu i jest wzorem uczynności.

Grudzień, 1839.


Z. MARCAS



Nie widziałem nikogo, nawet wśród najwybitniejszych ludzi naszych czasów, którego wygląd czyniłby większe wrażenie niż tego człowieka; studjum jego fizjognomji budziło zrazu uczucie melancholji, a w końcu sprawiało wrażenie niemal bolesne. Istniała jakaś harmoinja między osobą a nazwiskiem. To Z, które poprzedza nazwisko Marcas, widniejące na nagłówku jego listów i którego nie zapominał nigdy podpisując się, ta ostatnia litera alfabetu nasuwała coś złowrogiego.
MARCAS! Powtórzcie sobie sami to nazwisko złożone z dwóch sylab, czy nie wyda się wam posępne? Czy nie macie uczucia, że człowiek, który je nosi, przeznaczony jest na męczeństwo? Mimo że dziwne i niesamowite, nazwisko to ma wszakże prawo przejść do potomności: jest dźwięczne, wymawia się łatwo, ma ową zwięzłość pożądaną dla sławnych nazwisk. Czyż nie jest równie melodyjne jak dziwaczne? ale też czy nie zdaje się wam jakieś niedokończone? Nie odważyłbym się twierdzić, że nazwisko nie ma wpływu na los człowieka. Między życiem a nazwiskami ludzi istnieją tajemne i niewytłumaczone wspólności, lub też jawne i zadziwiające rozdźwięki; często widzimy związki dalekie ale wyraźne. Nasz glob jest pełny, wszystko się trzyma z sobą. Może wróci się kiedyś do okultyzmu.
Czy nie widzicie w budowie litery Z czegoś wymęczonego? Czy nie tworzy ona kapryśnego i fantastycznego zygzaku udręczonego życia? Jaki wiatr powiał na tę literę, która, w każdym języku w którym istnieje, ma pod swoją komendą ledwie pięćdziesiąt wyrazów? Marcas nazywał się Zefiryn. Święty Zefiryn jest bardzo czczony w Bretanji. Marcas był Bretonem.
Zważcie jeszcze to nazwisko: Z. Marcas! Całe życie człowieka zamyka się w fantastycznym zbiegu tych siedmiu liter. Siedem! najbardziej znacząca z Liczb kabalistycznych. Człowiek umarł w trzydziestym piątym roku, życie więc jego składało się z siedmiu lustrów. Marcas! Czy nie macie uczucia czegoś kosztownego, co się łamie padając, z hałasem lub w ciszy?
Kończyłem prawo w roku 1836 w Paryżu. Mieszkałem wówczas przy ulicy Corneille, w domostwie całkowicie przeznaczonem na pomieszczenie dla studentów, jednym z owych domów gdzie znajdują się kręcone schody w głębi, dokąd światło wnika najpierw przez okno z ulicy, potem przez małe okienka, w końcu przez szybkę w dachu. Było tam czterdzieści pokoi, umeblowanych tak, jak się mebluje pokoje przeznaczone dla studentów. Czego trzeba młodemu więcej niż tam było: łóżko, kilka krzeseł, komoda, lustro i stół? Gdy tylko niebo jest błękitne, student otwiera okno. Ale na tej ulicy niema naprzeciw nikogo do zalecanek. Nawprost Odeon, oddawna zamknięty, przykuwa oczy swemi murami które zaczynają czernieć, małemi okienkami garderób oraz rozległym dachem. Nie byłem dość bogaty aby mieć piękny pokój, nie mogłem nawet mieć całego pokoju. Justyn i ja dzieliliśmy pokój o dwóch łóżkach na piątem piętrze.
Z tej strony schodów był tylko nasz pokój oraz drugi mały, zajmowany przez Z. Marcas, naszego sąsiada. Obaj z Justynem przeżyliśmy blisko pół roku w zupełnej nieświadomości tego sąsiedztwa. Stara kobieta, która zawiadowała hotelem, powiedziała nam wprawdzie, że pokoik jest zajęty, ale dodała że nie będzie nam to przeszkadzało, gdyż lokator jest bardzo spokojny. W istocie, przez pół roku nie spotkaliśmy wcale naszego sąsiada ani nie słyszeliśmy u niego żadnego hałasu, mimo że dzieliła nas tylko cienka ścianka drewniana powleczona gipsem, tak częsta w domach paryskich.
Nasz pokój, wysoki na siedem stóp, obity był lichym niebieskim papierem w kwiatki. Malowanej podłodze obcy był blask, który świadczy o pracy frotera. Przed łóżkami cienki pleciony dywanik. Zbyt krótka rura kominka wychodziła na dach, kominek dymił zaś nałogowo. Łóżka nasze to były właściwie drewniane tapczany podobne tym jakie są w kolegjach. Na kominku widniały zawsze jedynie dwa mosiężne lichtarze, ze świecami lub bez, dwie fajki, tytoń rozsypany lub w woreczku; następnie kupki popiołu złożone przez gości lub przez nas samych kiedy paliliśmy cygara. Perkalikowe firanki na pręcie żelaznym zasłaniały okno, po którego obu stronach wisiały owe dwie typowe szafki, znane wszystkim bywalcom dzielnicy łacińskiej: tam składaliśmy tych trochę książek, jakich potrzebowaliśmy dla studjów. Atrament w kałamarzu podobny był do lawy zakrzepłej w kraterze wulkanu. Czy każdy kałamarz nie może dzisiaj stać się Wezuwjuszem? Skręcone pióra służyły nam do czyszczenia fajek. Sprzecznie z prawami kredytu, papier był u nas jeszcze rzadszy niż pieniądz.
Jakim cudem marzy ktoś o tem, aby utrzymać młodych ludzi w podobnych norach? Toteż studenci studjują w kawiarniach, w teatrze, w alejach Luksemburgu, u gryzetek, wszędzie, nawet w uniwersytecie, wyjąwszy w swoim ohydnym pokoju, okropnym kiedy chodzi o naukę, uroczym kiedy się tam gawędzi i pali. Połóżcie obrus na tym stole, wyobraźcie tam sobie improwizowany obiadek przysłany przez najlepszego restauratora z sąsiedztwa, cztery nakrycia i dwie dziewuszki, dajcie wylitografować ten obrazek życia domowego, a nawet dewotka nie wstrzyma się od uśmiechu.
Myśleliśmy tylko o tem aby się zabawić. Wybryki nasze czerpały swoją rację w tem, co dzisiejsza polityka ma najgroźniejszego. Obaj z Justynem nie widzieliśmy żadnego miejsca dla siebie w zawodach, do których rodzice nas zmuszali. Jest stu adwokatów, stu lekarzy na jednego. Tłum zapchał te dwie drogi, które nibyto wiodą do fortuny, a które są dwiema arenami; współzawodnicy mordują się tam, walczą nie bronią białą lub palną, ale intrygą i potwarzą, zabijającą pracą, kampanjami na polu inteligencji, które są równie mordercze jak kampanje włoskie były dla republikańskich żołnierzy. Dziś, kiedy wszystko jest walką inteligencji, trzeba umieć wytrwać czterdzieści osiem godzin z rzędu w fotelu przy stole, jak generał siedział dwa dni na siodle. Napływ kandydatów zmusił medycynę do podzielenia się na kategorje: jest lekarz który pisze, lekarz który wykłada, lekarz polityk i lekarz wojujący, cztery rozmaite sposoby uprawiania medycyny, cztery działy już przepełnione. Co się tyczy piątego działu, doktorów którzy sprzedają lekarstwa, cóż za konkurencja: walczą zapomocą plugawych afiszów na murach Paryża. We wszystkich trybunałach jest prawie tylu adwokatów co spraw. Adwokat rzucił się w dziennikarstwo, w politykę, w literaturę. Wreszcie rząd, oblegany o najskromniejszą posadę w sądownictwie, zaczął wkońcu wymagać pewnego majątku od petentów. Stożkowata głowa bogatego sklepikarza będzie miała prym przed kwadratową głową młodego człowieka z talentem a bez grosza. Dokazując cudów energji, młody człowiek, który wychodzi z punktu zero, może się znaleźć po dziesięciu latach poniżej punktu wyjścia. Dziś talent musi mieć szczęście, aby móc rywalizować z nieudolnością; co więcej, jeżeli nie odpowie nikczemnym warunkom które dają sukces pełzającej miernocie, nie dojdzie do niczego.
O ile znaliśmy na wylot swoją epokę, znaliśmy także siebie samych i woleliśmy bezczynność myślicieli od krzątaniny bez celu, beztroskę i zabawę od daremnych prac, które byłyby wyczerpały nasz zapał i zużyły sprężynę naszej inteligencji. Zanalizowaliśmy społeczeństwo, paląc fajkę, przechadzając się. Mimo iż czynione w ten sposób, refleksje nasze i wnioski nie były ani mniej głębokie ani mniej rozsądne.
Widząc helotyzm, na jaki skazana jest młodzież, dziwiliśmy się brutalnej obojętności władzy na wszystko co ma związek z inteligencją, z myślą, z poezją. Co za spojrzenia wymienialiśmy z Justynem czytając dzienniki, dowiadując się o wypadkach politycznych, śledząc dyskusje w Izbach, omawiając postępowanie dworu którego dobrowolną ignorancję da się porównać jedynie z płaskością dworaków, z miernotą ludzi tworzących jakgdyby żywopłot koło nowego tronu, ludzi bez znaczenia, bez sławy i wiedzy, bez wpływu i bez polotu. Cóż za panegirykiem dworu Karola X-go jest dwór obecny, o ile wogóle to jest dwór! Cóż za nienawiść do własnego kraju w naturalizacji ciurów, cudzoziemców bez talentu, wprowadzonych do Izby Parów! Co za naigrawanie się ze sprawiedliwości! Co za zniewaga wyrządzona młodym sławom, ambicjom zrodzonym na tej ziemi! Patrzeliśmy na te wszystkie rzeczy jak na widowisko i ubolewaliśmy nad mierni, nie mogąc nic postanowić o sobie.
Justyn, o którego nikt się nie zatroszczył a który nie prosiłby o nic nikogo, był, w dwudziestym piątym roku życia, głębokim politykiem, człowiekiem mającym cudowną zdolność chwytania odległych związków między obecnemi a przyszłemi faktami. Powiedział mi w 1831 co się zdarzy i co się w istocie zdarzyło: morderstwa, spiski, panowanie Żydów, sparaliżowanie Francji, niedobór inteligencji w górze oraz obfitość talentów w dole, gdzie najpiękniejszy zapał gaśnie w popiele cygara. Co począć? Rodzina chciała aby był lekarzem. Być lekarzem, czyż to nie znaczy czekać dwadzieścia lat na praktykę? Wiecie, co się z nim stało? Nie. A więc jest lekarzem, ale opuścił Francję, jest w Azji. W tej chwili, kona może ze znużenia na pustyni, ginie może pod ciosami barbarzyńskiej hordy, lub może jest kanclerzem jakiegoś indyjskiego książątka. Mojem powołaniem jest czyn. Wyszedłszy w dwudziestym roku z kolegjum, nie byłbym mógł rozpocząć karjery wojskowej inaczej niż zostając prostym żołnierzem; zmierżony zaś smutną perspektywą zawodu adwokata, zdobyłem wiadomości potrzebne dla marynarza. Jak Justyn uciekam z Francji, gdzie zużywa się na zdobycie miejsca czas i energję potrzebne na największe dzieła. Idźcie za moim przykładem, moi przyjaciele, idę tam, gdzie się kieruje dowoli swoim losem.
Te wielkie postanowienia powzięliśmy na chłodno w owym małym pokoiku przy ulicy Corneille, chodząc na bale Muzard, zalecając się do wesołych dziewcząt, wiodąc życie szalone i beztroskie na pozór. Nasze postanowienia, nasze refleksje długo bujały w powietrzu. Marcas, nasz sąsiad, stał się poniekąd przewodnikiem, który mas zawiódł nad brzeg przepaści czy strumienia, i który dał go nam zmierzyć, ukazał nam z góry jaki byłby nasz los, gdybyśmy się osunęli. On-to ostrzegał nas przed kompromisami które się zawiera z nędzą, a które uświęca nadzieja: przyjmowanie pozycyj niepewnych, z których się walczy dając się nieść fali Paryża. Paryż! wielka nierządnica, która bierze cię i opuszcza, uśmiecha się do ciebie i odwraca się plecami równie łatwo, która zużywa najtęższe wole w zwodnem oczekiwaniu i gdzie Nieszczęście jest utrzymanką Trafu.
Nasze pierwsze spotkanie z Marcasem było dla nas olśnieniem. Wracając z wykładów przed obiadem, wstępowaliśmy zawsze do siebie i zostawaliśmy w domu chwilę, czekając na siebie wzajem, aby się dowiedzieć, czy nic się nie zmieniło w naszych planach na wieczór. Jednego dnia, o czwartej, Justyn spotkał Marcasa na schodach; ja go spotkałem na ulicy. Był listopad, a Marcas nie miał płaszcza; miał trzewiki o grubych podeszwach, grube wełniane spodnie ze strzemiączkami, niebieski surdut zapięty pod szyję, z czworograniastym kołnierzem, co przy czarnym krawacie dawało mu wygląd wojskowy. Strój ten nie miał nic niezwykłego, ale harmonizował z postacią i fizjognomją. Pierwszem mojem wrażeniem na jego widok nie było ani zdziwienie ani niespodzianka, ani smutek, ani sympatja, ani litość, ale ciekawość, która miała coś ze wszystkich tych uczuć. Szedł wolno, krokiem który wyrażał głęboką melancholję, z głową pochyloną naprzód ale nie spuszczoną jak u tych którzy się czują winni. Głowa jego, duża i silna, która zdawała się zawierać skarby potrzebne człowiekowi z potężną ambicją, była brzemienna myślami; upadała pod ciężarem bólu moralnego, ale nie było najmniejszego śladu wyrzutu w tych rysach. Co się tyczy jego twarzy, objaśnię ją jednym słowem. Wedle dosyć popularnego systemu, każda twarz ma podobieństwo z jakiemś zwierzęciem. Zwierzęciem Marcasa był lew. Włosy jego podobne były do grzywy, nos był krótki, spłaszczony, szeroki i rozszczepiony na końcu jak u lwa, czoło rozcięte jak u lwa głęboką bruzdą, podzielone na dwa potężne płaty. Wreszcie obrośnięte kości policzkowe, które uwydatniała jeszcze chudość twarzy, jego ogromne usta i zapadłe ziemiste policzki układały się w fałdy pełne dumy. Tę twarz niemal straszną oświecały dwie latarnie, dwoje oczu czarnych ale nieskończenie łagodnych, spokojnych, głębokich, pełnych myśli. Jeżeli wolno się tak wyrazić, były to oczy upokorzone. Marcas bał się patrzeć, nietyle dla siebie ile dla tych na których miało spocząć jego uroczne spojrzenie; miał siłę, której nie chciał używać. Oszczędzał przechodniów, drżał aby go nie zauważono. To nie była skromność, ale rezygnacja; nie rezygnacja chrześcijańska, zrodzona z miłości bliźniego, ale rezygnacja płynąca z rozsądku, który pojął chwilową bezużyteczność talentu, niemożność dostania się we właściwą strefę. To spojrzenie mogło w pewnych chwilach ciskać pioruny. Z tych ust miał wypaść grom, podobne były bardzo do ust wielkiego Mirabeau.
— Widziałem przed chwilą na ulicy bajecznego człowieka, rzekłem do Justyna.
— To musi być nasz sąsiad, odparł Justyn, który w istocie opisał tego którego spotkałem. Człowiek, który żyje jak stróż, musi tak wyglądać, zakonkludował.
— Cóż za poniżenie i co za wielkość!
— Jedno przyczyną drugiego.
— Ile zniweczonych nadziei! ile daremnych zamiarów!
— Siedem mil ruin! obeliski, pałace, wieże: ruiny Palmiry na pustyni, rzekł Justyn śmiejąc się.
Nazwaliśmy naszego sąsiada ruinami Palmiry. Kiedy wyszliśmy na obiad do smętnej restauracji przy ulicy La Harpe, gdzie mieliśmy abonament, spytaliśmy odźwiernej o nazwisko numeru 37 i usłyszeliśmy wówczas to niesamowite miano: Z. Marcas. Jak istne dzieciaki, któremi byliśmy wówczas, powtarzaliśmy więcej niż sto razy to nazwisko którego dźwięk nas cieszył, i to z najrozmaitszemi żartobliwemi lub melancholijnemi komentarzami. Justyn dochodził chwilami do tego iż rzucał owo Z niby racę, poczem, rozwinąwszy z przepychem pierwszą sylabę nazwiska, dawał drugiej głuchy dźwięk czegoś upadającego.
— Dalibóg, gdzie, jak om żyje?
Od tego pytania, do niewinnych przeszpiegów zrodzonych z ciekawości był jedynie krok potrzebny do spełnienia zamiaru. Zamiast włóczyć się, wróciliśmy do domu, każdy uzbrojony w tom powieści. I zaczęliśmy czytać, nadsłuchując. W absolutnej ciszy naszych klitek słyszeliśmy równy i łagodny oddech człowieka śpiącego.
— Śpi, rzekłem do Justyna, pierwszy zauważywszy ten fakt.
— O siódmej! odpowiedział doktór.
Tak nazywałem Justyna, który nazywał mnie wielkim pieczętarzem.
— Trzeba być bardzo nieszczęśliwym, aby tyle spać co nasz sąsiad, rzekłem drapiąc się na komodę z ogromnym nożem, w którego rękojeści był korkociąg. Zrobiłem wysoko w przepierzeniu okrągłą dziurę wielkości czworaka. Nie pomyślałem o tem że niema światła: kiedy przyłożyłem oko, ujrzałem jedynie ciemność. Kiedy, około pierwszej nad ranem, dokończywszy naszych romansów, mieliśmy się rozbierać, usłyszeliśmy hałas u sąsiada: wstał, potarł zapałkę i zapalił świecę. Wdrapałem się znów na komodę. Ujrzałem Marcasa siedzącego przy stole i kopjującego akta. Pokój jego był o połowę mniejszy od naszego; łóżko zajmowało nyżę koło drzwi, utworzoną przez kończący się u jego nory korytarz. Nie miał kominka, tylko fajansowy piecyk którego rura wychodziła na dach. Okno, mieszczące się w skośnym dachu, zasłonięte było lichą zrudziałą firaneczką. Fotel, krzesło i nędzny stolik nocny stanowiły umeblowanie. Bieliznę chował w szafie w ścianie. Papierowe obicie było ohydne. Widocznie przed Marcasem mieszkała tam jedynie służba.
— Co tobie? spytał doktór widząc że schodzę.
— Zobacz sam, odparłem.
Nazajutrz, o dziewiątej, Marcas był w łóżku. Zjadł na śniadanie serdelek; ujrzeliśmy na talerzu, pośród okruchów chleba, resztki tej dobrze znanej nam potrawy. Marcas spał. Obudził się aż koło jedenastej. Zabrał się do roboty, którą przerwał w nocy, a która leżała na stole. Schodząc, spytaliśmy jaka jest cena tego pokoju; dowiedzieliśmy się, że piętnaście franków miesięcznie. W kilka dni poznaliśmy dokładnie tryb żyda Z. Marcasa. Sporządzał odpisy, płatne z pewnością od sztuki, dla pisarza publicznego, który mieszkał w dziedzińcu Sainte-Chapelle; pracował przez pół nocy, przespawszy się od szóstej do dziesiątej, zaczynał na nowo po wstaniu i pisał do trzeciej; odnosił papiery przed obiadem i szedł zjeść na ulicę Michel-le-Comte, u Mizerai, obiad za dziewięć su; poczem wracał aby się położyć o szóstej. Przekonaliśmy się, że Marcas nie wymawiał ani piętnastu zdań na miesiąc; nie odzywał się do nikogo, nie mówił ani słowa sam do siebie w swojej okropnej norze.
— Stanowczo, ruiny Palmiry są straszliwie milczące, wykrzyknął Justyn.
To milczenie człowieka, którego postać była tak imponująca, miało coś znamiennego. Czasami, spotykając się z nim, wymienialiśmy spojrzenia brzemienne myślami, ale bez następstw. Nieznacznie, człowiek ten stał się przedmiotem naszego cichego podziwu, którego nie umieliśmy sobie wytłumaczyć. Czy to była tajemna prostota jego obyczajów, czy ta mnisza reguła życia, czy ta wstrzemięźliwość samotnika, ta bezmyślna praca która pozwalała myśli zachować neutralność lub funkcjonować swobodnie i która świadczyła o oczekiwaniu jakiegoś szczęśliwego przypadku lub stanowczej decyzji? Długo przechadzaliśmy się po ruinach Palmiry, potem zapomnieliśmy o nich, byliśmy tak młodzi! Potem przyszedł karnawał, ten karnawał paryski, który niebawem zaćmi dawny karnawał wenecki i który za kilka lat będzie ściągał całą Europę do Paryża, o ile wścibscy prefekci policji nie przeszkodzą temu. Miano tolerować grę w czasie karnawału; głupi moraliści którzy przeforsowali zakaz gry, to głupcy, którzy przywrócą tę konieczną ranę, aż kiedy stanie się jawnym faktem, że Francja zostawia miljony w Niemczech.
Ten wesoły karnawał pogrążył nas, jak zwykle studentów, w srogiej nędzy. Wyzbyliśmy się przedmiotów zbytku; sprzedaliśmy zapasowe ubrania, obuwie, kamizelki, wszystko co mieliśmy podwójnego. Jedliśmy chleb i wędlinę, chodziliśmy ostrożnie, wzięliśmy się do pracy; byliśmy winni za dwa miesiące w hotelu i byliśmy pewni że mamy u odźwiernego sążnisty rachunek dochodzący sumy jakichś czterdziestu lub pięćdziesięciu franków. Już nie śmialiśmy się ani nie hałasowali mijając sionkę na dole: często przebywaliśmy ją jednym susem skacząc wprost z ostatniego schodu na ulicę. W dniu w którym zabrakło nam tytoniu do fajek, spostrzegliśmy się że jemy od kilku dni chleb bez cienia masła. Smutek był ogromny.
— Niema tytoniu! rzekł doktór.
— Niema paltota! rzekł wielki pieczętarz.
— A, hultaje! przebieraliście się na reduty! pachniały wam śniadanka i kolacyjki u Very’ego, ba w Rocher de Cancale! A suchy chleb nie łaska, moi panicze? Powinniście, rzekłem przybierając gruby głos, leżeć pod łóżkiem, nie warci jesteście leżeć na łóżku....
— Tak, pieczętarzu, ale niema tytoniu! rzekł Justyn.
— Czas napisać do naszych ciotek, do naszych matek, do naszych sióstr, że nie mamy już bielizny, że kursy paryskie zużyłyby druciane skarpetki. Rozwiążemy piękny problem chemiczny, przetwarzając bieliznę w srebro.
— Ale jak żyć aż do otrzymania odpowiedzi?
— A więc pójdę zapożyczyć się hipotecznie u którego z przyjaciół, który nie wyczerpał swoich kapitałów.
— Na co liczysz?
— Ba! na dziesięć franków! odparłem z dumą.
Marcas słyszał wszystko; było południe, zapukał do nas i rzekł: „Panowie, służę wam tytoniem, oddacie mi przy sposobności“.
Uderzyła nas nie propozycja, która została przyjęta, ale bogactwo, głębia i pełnia tego głosu, który możnaby porównać jedynie z czwartą struną skrzypiec Paganiniego. Marcas znikł, nie czekając naszych podziękowań. Patrzyliśmy na siebie z Justynem w milczeniu. Przyjąć pomoc od kogoś najoczywiściej biedniejszego od nas! Justyn zaczął pisać do całej swojej familji, ja poszedłem traktować o pożyczkę. Znalazłem dwadzieścia franków u jakiegoś krajana. W owych nieszczęśliwych dobrych czasach, gra istniała jeszcze, i w żyłach jej, twardych jak rudy Brazylji, młodzi ludzie, ryzykując nie wiele, mieli szanse wyłowić parę sztuk złota. Krajan miał tytoń turecki, przywieziony z Konstantynopola przez jakiegoś marynarza; dał mi go tyle, ileśmy dostali od Z. Marcasa. Wróciłem z bogatym ładunkiem do portu, i poszliśmy oddać tryumfalnie sąsiadowi rozkoszne jasne kędziory tytoniu tureckiego wzamiam za jego mahorkę.
— Nie chcieliście mi nic być dłużna, rzekł; oddajecie mi złoto za miedź, jesteście dzieci... poczciwe dzieci...
Te trzy zdania, każde wyrzeczone odmiennym głosem, miały też każde odmienny ton... Słowa, to nic, ale akcent... Och, ten akcent robił z nas przyjaciół od dziesięciu lat. Marcas schował swoje kopjowanie słysząc że idziemy; zrozumieliśmy, że byłoby niedyskretnie mówić mu o jego sposobie utrzymania i zawstydziliśmy się żeśmy go szpiegowali. Szafa była otwarta: były w niej tylko dwie koszule, biały krawat i brzytwa. Brzytwa przejęła mnie dreszczem. Lustro, które mogło być warte pięć franków, wisiało blisko okna. Proste i skąpe gesty tego człowieka miały jakieś skromne dostojeństwo. Spojrzeliśmy na siebie z doktorem, jakby zapytując się wzajem co mamy odpowiedzieć. Justyn, widząc moje zmieszanie, spytał dość głupio Marcasa: „Czy pan uprawia literaturę?“
— Niech mnie Bóg broni! odparł Marcas, nie byłbym tak bogaty.
— Sądziłem, że w obecnej dobie jedynie poezja może ulokować człowieka tak licho!
Uwaga moja wywołała uśmiech Marcasa, a uśmiech ten rozjaśnił wdziękiem jego żółtą twarz.
— Ambicja nie mniej jest sroga dla tych których zawiedzie, rzekł. Toteż wy, którzy zaczynacie życie, idźcie utartemi ścieżkami! nie starajcie się wznieść wyżej, bylibyście zgubieni!
— Radzi nam pan zostać tem czem jesteśmy? rzekł z uśmiechem doktór.
Młodość ma w swojej prostocie wdzięk tak zaraźliwy i tak dziecinny, że słowa Justyna znów przyprawiły Marcasa o uśmiech.
— Co za koleje mogły parna doprowadzić do tak beznadziejnej filozofji? spytałem. — Zapomniałem jeszcze raz, że przypadek jest wynikiem olbrzymiego zrównania, którego nie znamy wszystkich danych. Kiedy się wychodzi z punktu zero aby dojść do jednostki, szanse są nieobliczalne. Dla ludzi ambitnych Paryż jest olbrzymią ruletą, a wszyscy młodzi myślą że wyjdzie numer.
Podał nam tytoń, który mu wręczyłem, zapraszając abyśmy zapalili z nim razem. Doktór poszedł po fajki, Marcas nabił swoją; było u niego tylko jedno krzesło i jeden fotel. Lekki jak wiewiórka, Justyn zbiegł i wrócił z chłopcem niosącym trzy butelki wina bordo, ser i chleb.
— Dobryś, rzekłem sobie w duchu i nie myląc się ani o grosz: piętnaście franków!
W istocie, Justyn położył poważnie pięć franków na kominku.
Istnieją niezmierzone różnice między człowiekiem społecznym i człowiekiem który żyje blisko Natury. Pojmany, Toussaint Louverture umarł, nie wyrzekłszy ani słowa. Napoleon, znalazłszy się na swojej skale, paplał jak sroka; chciał się wypowiedzieć. Z. Marcas popełnił, ale tylko dla mas, tem sam błąd. Milczenie i pełnia jego majestatu znajdują się tylko u dzikiego. Niema zbrodniarza, który, mogąc pochować swoje tajemnice wraz ze swą głową w czerwonym koszyku, nie doświadczałby czysto społecznej potrzeby zwierzenia ich komuś. Mylę się. Widzieliśmy jednego z Irokezów dzielnicy Saint-Marceau wznoszącego naturę paryską do wyżyn dzikiego: człowiek, republikanin, spiskowiec, Francuz, starzec, przewyższył wszystko, co wiemy o harcie murzynów i wszystko co nam Cooper opowiada o wzgardzie i spokoju czerwonoskórych w dobie klęski. Morey zachował postawę nieznaną w rocznikach europejskiego wymiaru sprawiedliwości. Oto co nam opowiedział Marcas tego ranka, przeplatając swoje opowiadanie tartynkami z serem i łykami wina. Cały tytoń poszedł z dymem! Czasami dorożki, które przejeżdżały przez plac Odeonu, omnibusy które go orały, słały nam swój głuchy turkot, jakgdyby dla zaświadczenia że Paryż wciąż jest tuż.
Pochodził z Vitre; rodzice jego żyli z tysiącapięciuset franków renty. Odbył darmo nauki w seminarjum ale nie chciał zostać księdzem: czując w sobie nieugaszony żar ambicji, przybył pieszo do Paryża, mając dwadzieścia lat, z dwustoma frankami w kieszeni. Skończył prawo, pracując równocześnie u adwokata, gdzie zczasem został pierwszym dependentem. Był doktorem praw, znał dawne i nowe ustawodawstwo i mógł na tem polu zakasować najsławniejszych adwokatów. Znał prawo narodów i wszystkie traktaty europejskie, zwyczaje międzynarodowe. Studjował ludzi i sprawy w pięciu stolicach: Londyn, Berlin, Wiedeń, Petersburg i Konstantynopol. Nikt lepiej od niego nie znał historji Izby. Pięć lat był sprawozdawcą z Izb w jednym z dzienników. Mówił cudownie, bez przygotowania, i mógł długo mówić tym miłym, głębokim głosem, który nam zapadł w duszę. Opowiadaniem swego życia dowiódł nam, że jest wielkim mówcą, zwięzłym, poważnym, a mimo to porywającym: miał ciepło Berryera i jego zdolność działania na masy; miał coś ze zręczności i finezji Thiersa, ale byłby mniej rozwlekły i lepiej umiejący skończyć. Spodziewał się przejść wprost do władzy, nie zabrnąwszy w teorje potrzebne na razie politykowi z opozycji, ale krępujące później męża stanu.
Marcas nauczył się wszystkiego, co prawdziwy mąż stanu powinien wiedzieć, toteż wielkie było jego zdumienie, kiedy miał sposobność przekonać się o głębokiej ignorancji ludzi, którzy doszli we Francji do rządu. O ile do studjów pchnęło go powodzenie, natura okazała się hojna; dała mu wszystko, czego nie można nabyć: szybką orjentację, panowanie nad samym sobą, bystrość sądu, decyzję i to co stanowi o genjuszu w tym zawodzie, — bogactwo środków.
Kiedy uważał, że jest dostatecznie uzbrojony, Marcas zastał Francję pastwą wewnętrznych rozdarć, zrodzonych z tryumfu Orleanów nad starszą linją. Oczywiście, teren walk politycznych zmienił się. Wojna domowa nie może dziś trwać długo, nie przeniesie się już na prowincję. We Francji będzie już tylko krótkotrwała walka, w samej siedzibie rządu, i ona zakończy wojnę moralną, jaką najprzedniejsze inteligencje stoczą wprzódy. Ten stan rzeczy będzie trwał póty, póki Francja będzie miała swój dziwny rząd, bez analogji z rządem żadnego kraju, nie więcej jest bowiem podobieństwa między rządem angielskiem a naszym niż pomiędzy temi dwoma krajami. Miejsce Marcasa było tedy w prasie politycznej. Biedny i niemogący kandydować do Izby, musiał szybko znaleźć drogę. Zdecydował się na poświęcenie najkosztowniejsze dla człowieka z talentem: zaprzęgnąć się w służbę jakiego bogatego i ambitnego posła i dla niego pracować. Ten nowy Bonaparte szukał swego Barrasa; ten nowy Colbert spodziewał się znaleźć Mazanina. Oddał olbrzymie usługi; oddał je (pod tym względem nie drapował się w togę, nie robił się wielki, nie krzyczał na niewdzięczność), oddał je w nadziei, że jego protektor umożliwi mu zostanie posłem. Marcas nie pragnął czego innego, jak tylko pożyczki, wystarczającej na nabycie domu w Paryżu, aby uczynić zadość prawu. Ryszard III chciał tylko konia.
W ciągu trzech lat, Marcas stworzył jeden z pięćdziesięciu rzekomych talentów politycznych, będących niby rakiety, któremi dwie podstępne ręce odsyłają sobie teki, zupełnie tak jak dyrektor poruszający marjonetkami w swoim teatrzyku pod gołem niebem, uderza o siebie komisarza i poliszynela, wciąż spodziewając się napełnić kasę. Ten człowiek istnieje tylko przez Marcasa; ale ma natyle sprytu, aby ocenić wartość swego cichego współpracownika, aby wiedzieć, że Marcas, raz się wybiwszy, pozostałby jako człowiek potrzebny, gdy jego przeniesionoby w podbiegunowe kolonje senatu. Postanowił tedy wznieść niezwyciężone przeszkody do wybicia się swego dyrektora, ale ukrył ten plan pod pozorami serdecznego oddania. Jak wszyscy ludzie mali, umiał doskonale udawać; wciąż robił postępy w karjerze niewdzięczności, musiał bowiem ubić Marcasa, aby nie być ubity przez niego. Ci dwaj ludzie, napozór tak zespoleni, znienawidzili się z chwilą gdy jeden oszukał drugiego. Polityk wszedł do ministerjum, Marcas został w opozycji, dla pilnowania aby nie atakowano jego ministra, któremu — szczyt zręczności — umiał zdobyć pochwały opozycji. Marcas liczył na posadę, aby przez korzystne małżeństwo osiągnąć tak upragniony census wyborczy. Miał trzydzieści dwa lat, przewidywał rozwiązanie Izby. Złapawszy ministra na gorącym uczynku złej wiary, obalił go lub przynajmniej wiele się przyczynił do jego upadku i unurzał go w błocie.
Wszelki upadły minister, aby wrócić do władzy, musi się okazać groźny; ten człowiek, którego upoiły frazesy królewskie, który myślał że jest ministrem na długo, uznał swoje błędy; uznając je, oddał pewną usługę pieniężną Marcasowi, który zadłużył się w czasie tej walki. Poparł dziennik, w którym pracował Marcas i postarał się dlań o naczelną redakcję. Mimo, iż gardząc tym człowiekiem, Marcas, otrzymawszy od niego rękojmię, zgodził się udawać, że jest po stronie upadłego ministra. Nie odsłaniając jeszcze wszystkich bateryj swego talentu, Marcas wysunął się bardziej niż za pierwszym razem; okazał połowę swej zręczności; ministerjum nie trwało dłużej niż pół roku, i padło. Marcas, wszedłszy w styczność z kilkoma posłami, ugniótł ich jak wosk, zostawiając wszystkim wysokie pojęcie o swoich talentach. Jego manekin wszedł na nowo w skład ministerjum, i dziennik stal się miniaterjalny. Minister połączył ten dziennik z innym, jedynie aby unicestwić Marcasa; w tem zlaniu, Marcas musiał ustąpić miejsca bogatemu i czelnemu konkurentowi, którego nazwisko było znane i który już zaczął wypływać. Marcas popadł zpowrotem w najgłębszą nędzę: jego dostojny protektor wiedział dobrze, w jaką przepaść go wtrąca. Dokąd iść? Dzienniki ministerjalne, uprzedzone pocichu, nie przyjęły go; dzienniki opozycji nie chciały go również. Marcas nie mógł wejść ani do republikanów, ani do legitymistów, dwóch stronnictw, których zwycięstwo jest obaleniem istniejącego stanu rzeczy.
— Ludzie ambitni lubią aktualność, rzekł nam z uśmiechem.
Żył z jakichś artykułów w związku z przedsięwzięciami handlowemu. Pracował w jakiejś emcyklopedji, jednej z tych które zrodziły się ze spekulacji nie z nauki. Wreszcie założono dziennik, który miał żyć tylko dwa lata, ale który zaproponował Marcasowi redakcję: z tą chwilą nawiązał stosunki z wrogami ministra, mógł wejść do stronnictwa, które chciało upadku ministerjum; z chwilą gdy jego oskard zaczął działać, rząd się przewalił.
Dziennik Marcasa skonał od pół roku; on sam nie mógł znaleźć miejsca nigdzie. Wyrobiono mu opinję człowieka niebezpiecznego, kąsała go potwarz: zapomocą paru artykułów i jednego pamfletu zabił olbrzymią operację przemysłowo-finansową. Wiedziano że jest organem bankiera, który (powiadano) opłacił go sowicie i od którego z pewnością oczekiwał pewnych usług w zamian za swoje oddanie. Zmierżony ludźmi i światem, zmęczony pięcioletnią walką, Marcas, uważany raczej za kondotjera niż za wielkiego wodza, przytłoczony koniecznością zdobywania chleba, co mu nie pozwalało zdobyć gruntu, zgnębiony wpływem pieniądza na świat myśli, rzucony na pastwę najstraszliwszej nędzy, schronił się na swoje poddasze, zarabiając półtora franka dziennie, sumę ściśle konieczną na jego potrzeby. Medytacja stworzyła dokoła niego jakgdyby pustynię. Czytał dzienniki, aby znać bieg wypadków. Pozzo di Borgo też żył w ten sposób przez jakiś czas. Z pewnością Marcas obmyślał plan poważnego ataku, wkładał się może do obłudy i karał się za swoje błędy pytagorejskiem milczeniem. Nie zwierzył nam pobudek swego postępowania.
Niepodobna opowiedzieć wam scen wysokiej komedji, jakie się kryją pod tą algebraiczną syntezą jego życia: daremne czaty u stóp fortuny która ulatuje, długie polowania w gąszczach Paryża; gonitwy zdyszanego petenta; zamachy czynione na głupców, górne plany, które padały dzięki wpływowi jakiejś głupiej kobiety; konferencje z kramarzami, którzy chcieli, aby ich kapitały przynosiły im i loże, i parostwo, i grube procenty; nadzieje dobiegające szczytu i padające na płask; cudy zdziałane zbliżeniem sprzecznych interesów, które się rozchodzą po zgodnym marszu przez tydzień; tysiąc razy odradzająca się przykrość na widok Legji Honorowej dawanej głupcom i nieukom z krzywdą człowieka z talentem. Następnie to, co Marcas nazywał strategją głupoty; szturmuje się do człowieka, wydaje się przekonany, kiwa głową, wszystko się ułoży; nazajutrz, ta gumelastyka, ściśnięta na chwilę, odzyskała przez noc swoją konsystencję, spęczniała nawet i wszystko trzeba zaczynać na nowo; pracujesz póty, aż poznasz że masz do czynienia nie z człowiekiem ale z mastyksem który schnie na słońcu.
Te tysiączne zawody i rozczarowania, te olbrzymie straty energji ludzkiej posianej na jałowym gruncie, trudność czynienia dobrego, niewiarygodna łatwość czynienia złego; dwie wielkie partje dwa razy wygrane, dwa razy przegrane; nienawiść męża stanu, marjonetki z pomalowaną maską, z fałszywemi włosami, ale w którą wierzono, wszystkie te wielkie i małe rzeczy nie odebrały odwagi Marcasowi, ale powaliły go chwilowo. W dniach gdy miał pieniądze nie umiał ich zatrzymać, uczynił sobie tę niebiańską rozkosz, aby wszystko posłać rodzinie, siostrom, braciom, staremu ojcu. On sam, podobny upadłemu Napoleonowi, potrzebował tylko trzydziestu su dziennie, a każdy człowiek z energją może zawsze zarobić trzydzieści su dziennie w Paryżu.
Kiedy Marcas dokończył opowieści swego życia — a opowiadanie to przeplatały refleksje, maksymy i uwagi zdradzające wielkiego polityka — wystarczyło kilku pytań, kilku rzuconych zdań o stanie rzeczy we Francji i w Europie, aby nas przekonać, że Marcas jest prawdziwym mężem stanu. Każdego człowieka można szybko i łatwo osądzić, z chwilą gdy zgodzi się zejść na teren najeżony trudnościami: ludzie niepospolici mają swoje shibolet, a my byliśmy z plemienia nowoczesnych lewitów, mimo że jeszcze nie weszliśmy do świątyni. Jak wspomniałem, nasze płoche życie kryło plany, które Justyn co do siebie wykonał, oraz te, które ja doprowadzę do końca.
Nagwarzywszy się dosyta, wyszliśmy wszyscy i, czekając pory obiadu, poszliśmy, mimo zimna, przejść się po ogrodzie Luksemburskim. W czasie tej przechadzki, rozmowa, wciąż poważna, dotknęła bolesnych punktów sytuacji politycznej. Każdy z nas rzucił swoje zdanie, obserwację czy definicję, żarcik czy maksymę. Nie chodziło już o życie na olbrzymią skalę, jakie nam odmalował Marcas, żołnierz walk politycznych. Nie był to już straszliwy monolog żeglarza, który osiadł ma poddaszu nędznego hoteliku, ale djalog, w którym dwaj inteligentni młodzi ludzie, osądziwszy swoją epokę, starają się, pod kierunkiem człowieka z talentem, rozświetlić własną przyszłość.
Czemu, spytał go Justyn, nie czekał pan cierpliwie sposobności, czemu pan nie naśladował jedynego człowieka[15], który umiał się wybić od czasu rewolucji Lipcowej, trzymając się zawsze nad falą?
— Czyż nie mówiłem wam, że nie znamy wszystkich danych przypadku? Carrel był w położeniu zupełnie podobnem do położenia tego mówcy. Ten posępny młody człowiek, ten cierpki umysł nosił cały rząd w swojej głowie; ten, o którym pan mówi, ma tylko ten spryt, aby się uczepić każdego wypadku; z nich dwóch, Carrel był naprawdę silny. I ot, jeden zostaje ministrem, Carrel jest wciąż dziennikarzem; człowiek wątły ale zręczny przetrwał, Carrel zginął[16]. Zważcie, że ten człowiek obrócił piętnaście lat na robienie karjery i dopiero jest w drodze; może się dostać na gościńcu władzy między dwa wozy pełne intryg i zostać zmiażdżony. Nie sądzę, aby za dziesięć lat obecny rząd istniał jeszcze. Toteż, przypuszczając dla siebie tak smutne szczęście, spóźniłem się, gdyż, aby nie być zmiecionym przez ruch który przewiduję, powinienbym już zająć wybitne stanowisko.
— Co za ruch? spytał Justyn.
Sierpień 1830, odparł Marcas uroczystym tonem, wyciągając rękę ku Paryżowi, Sierpień sprawiony przez młodzież, która wiązała snopki, sprawiony przez inteligencję, która wyhodowała ziarno, zapomniał o udziale inteligencji i młodzieży. Młodość wybuchnie jak kocioł machiny parowej. Młodość nie ma ujścia we Francji, piętrzy się lawiną niezużytych zdolności, godziwych i niespokojnych ambicyj. Młodzi nie żenią się, rodziny nie wiedzą co zrobić z dziećmi. Jaki hałas wstrząśnie te masy, nie wiem, ale ruszą one na obecny stan rzeczy i zburzą go. Istnieją prawa fluktuacji, które rządzą pokoleniami, a które cesarstwo rzymskie przeoczyło kiedy przyszli barbarzyńcy. Dziś, barbarzyńcy, to inteligencja. Prawo nadmiaru działa w tej chwili, wolno, głucho, wśród nas. Rząd jest wielkim winowajcą; nie ocenił dwóch potęg, którym zawdzięcza wszystko, dał sobie spętać ręce niedorzecznościom kontraktu, musi paść ofiarą. Ludwik XIV, Napoleon, Anglja, byli i są chciwi inteligentnej młodości. We Francji, młodość jest skazana na uwiąd przez nowy układ prawny, przez żałosny system elekcyjny, przez wady ustroju ministerjalnego. Weźcie skład Izby, nie znajdziecie w niej trzydziestoletniego posła: młodość Richelieugo i Mazarina, młodość Tureniusza i Kolberta, młodość Pitta i Saint-Justa, młodość Napoleona i Metternicha nie znalazłyby tam dla siebie miejsca. Burkę, Sheridan, Fox, nie mógłby tam zasiąść... Gdyby nawet obniżyć pełnoletność polityczną do dwudziestu jeden lat i zwolnić kandydatów od wszelkich warunków, prowincja wybrałaby tak samo obecnych posłów, ludzi bez cienia politycznego talentu, niezdolnych wyjęzyczyć się bez kaleczenia gramatyki, i wśród których, w ciągu dziesięciu lat, ledwie znalazł się jeden mąż stanu. Odgaduje się przyczyny przyszłych wydarzeń, ale nie można przewidzieć samych wydarzeń. W tej chwili pcha się całą młodzież w republikanizm, ponieważ będzie chciała widzieć w republice swoje wyzwolenie. Przypomni sobie młodych przedstawicieli ludu i młodych generałów! Nierozwagę rządu można porównać jedynie z jego sknerstwem.
Ten dzień odbił się na naszej egzystencji: Marcas umocnił nas w postanowieniu opuszczenia Francji, gdzie młode i jurne talenty giną zduszone ciężarem miernot przy władzy, zawistnych i nienasyconych. Zjedliśmy obiad razem przy ulicy La Harpe. Od tego dnia, my czuliśmy dla niego pełne szacunku przywiązanie, on zaś roztaczał nad nami czujną opiekę duchową. Ten człowiek znał wszystko, zgłębił wszystko. Przestudjował dla nas glob polityczny i szukał kraju, gdzie szanse były zarazem i najliczniejsze i najpomyślniejsze dla naszych planów. Wskazywał nam punkty do których powinny zmierzać nasze studja; kazał się spieszyć, tłumacząc wartość czasu, uświadamiając nam, że musi przyjść do emigracji, która zabierze Francji najlepszą cząstkę jej energji, jej młodych dusz; że ci pionierzy, zdolni i zręczni, wybiorą najlepsze miejsca: chodzi więc o to, abyśmy byli pierwsi. Od tego czasu, często strawiliśmy noc przy lampie. Ten szlachetny mistrz skreślił dla nas kilka memorjałów — dwa dla Justyna, trzy dla mnie — będących wspaniałą instrukcją, wskazówką jaką może dać jedynie doświadczenie, owemi tyczkami jakie umie zatknąć jedynie genjusz. Są na tych kartkach pachnących tytoniem, zabazgranych niemal hieroglificznie, wskazówki do zdobycia fortuny, niezawodne przepowiednie. Są tam, co do pewnych punktów Ameryki i Azji, przewidywania które, zanim jeszcze Justyn i ja mogliśmy wyjechać, ziściły się.
Marcas doszedł, jak i my zresztą, do najzupełniejszej nędzy; zarabiał na codzienne życie, ale nie miał ani bielizny, ani ubrania, ani butów. Nie przedstawiał się lepszym niż był w istocie: marzył o zbytku, marząc o posiadaniu władzy. Toteż nie czuł się prawdziwym sobą; losy swoje zdawał na kaprys dnia. Żył tchnieniem swojej ambicji, marzył o zemście, łając sam siebie że się oddaje tak czczemu uczuciu. Prawdziwy mąż stanu powinien być zwłaszcza niedostępny pospolitym namiętnościom; powinien, jak uczony, żyć jedynie dla wiedzy. W tych właśnie dniach nędzy, Marcas wydał się nam wielki, a nawet straszliwy: było coś przerażającego w jego spojrzeniu, które widziało o jeden świat więcej poza tym, który podpada wzrokowi przeciętnych ludzi. Był dla nas przedmiotem studjum i zdumienia, młodość bowiem (któż tego nie doświadczył?), młodość odczuwa żywą potrzebę podziwu; chętnie się przywiązuje, skłonna jest z natury poddać się ludziom w których wielkość wierzy, tak samo jak się poświęca dla wielkich rzeczy. Zdumienie nasze budziła zwłaszcza jego obojętność w sprawach uczucia: nigdy kobieta nie zmąciła jego życia. Kiedyśmy mówili o tym wiecznym przedmiocie rozmowy Francuzów, rzekł poprostu: „Suknie są za drogie!“ Ujrzał spojrzenie, jakieśmy wymieniali z Justynem, i powtórzył: „Tak, za drogie. Kobieta, którą się kupuje, a to jest najtańsza, kosztuje wiele pieniędzy; ta, która się oddaje, kradnie nam cały nasz czas! Kobieta gasi wszelką energję, wszelką ambicję, Napoleon sprowadził ją do tego czem być powinna. Pod tym względem, był wielki; nie poszedł drogą rujnujących kaprysów Ludwika XIV i Ludwika XV; bądź co bądź i tak kochał potajemnie“.
Odkryliśmy, że podobnie jak Pitt, który pojął Anglję za żonę, Marcas nosił Francję w sercu; ubóstwiał swoją ojczyznę; nie było w nim jednej myśli, któraby nie była dla kraju. Wściekłość, że ma w rękach lekarstwo na chorobę której postępy martwiły go i że nie może go zastosować, gryzła go bezustanku; ale wściekłość tę pomnażało jeszcze upośledzenie Francji wobec Rosji i Anglji. Francja w trzecim rzędzie! Ten krzyk powracał wciąż w jego rozmowie. Wewnętrzna choroba kraju przeszła w jego wnętrzności. Nazywał kłótniami kucharek walki dworu z Izbą, które zdradzały tyle wahań, tyle nieustannego zamętu, szkodliwego dla pomyślności kraju.
— Kupujemy pokój za cenę przyszłości, powiadał.
Pewnego wieczora, obaj z Justynem byliśmy zajęci i pogrążeni w najgłębszem milczeniu. Marcas wstał, aby pracować nad swemi kopjami, odrzucił bowiem naszą pomoc mimo naszych najżywszych nalegań. Ofiarowaliśmy się, że będziemy kopjowali na zmianę, tak aby miał jedynie trzecią część swej jałowej pracy. Pogniewał się, przestaliśmy nalegać. Usłyszeliśmy skrzypienie cienkiego obuwia na korytarzu; wyciągnęliśmy głowy spoglądając po sobie. Ktoś zapukał do Marcasa, który zawsze zostawiał klucz w zamku. Usłyszeliśmy, jak nasz wielki człowiek powiada: „Proszę!“ a potem: „Pan tutaj?“
— Tak, ja, odparł były minister.
Był to Djoklecjan nieznanego męczennika. Nasz sąsiad i ten człowiek rozmawiali jakiś czas pocichu. Naraz, Marcas, którego głos dawał się rzadko słyszeć, tak jak się zdarza na konferencji na której petent zaczyna od przedstawienia faktów, wybuchnął nagle na propozycję która nie doszła naszych uszu.
— Pan-by sobie drwił ze mnie, rzekł, gdybym panu uwierzył. Jezuici minęli, ale jezuityzm jest wieczny. Nie ma pan dobrej wiary ani w swoim machjawelizmie ani w swej szlachetności. Pan umie liczyć, ale z panem nie wie się na co liczyć. Pański dwór składa się z sów, które boją się światła, ze starców, którzy drżą przed młodością lub którzy się o nią nie troszczą. Rząd wzoruje się na dworze. Wzięliście resztki Cesarstwa, tak jak Restauracja wskrzesiła woltyżerów Ludwika XIV. Dotąd, cofanie się podłości i lęku brano za manewry zręczności; ale przyjdą niebezpieczeństwa i młodzież powstanie jak w r. 1790. Dokazała pięknych rzeczy w owym czasie! W tej chwili, zmieniacie ministrów jak chory zmienia miejsce w łóżku. Te wahania świadczą o zgrzybiałości waszego rządu. Uprawiacie system filuterji politycznej który odwróci się przeciw wam, bo Francja zmęczy się temi sztuczkami. Francja nie powie wam że jest znużona, nigdy nie wie się jak się ginie, jak i czemu to jest zadanie historyka; ale wy zginiecie z pewnością przez to, żeście nie zażądali od młodzieży francuskiej jej sil i energji, jej poświęcenia i zapału; za to, żeście nienawidzili ludzi zdolnych, żeście ich nie szukali z miłością w tem wspaniałem pokoleniu; żeście, w każdej okoliczności, wybierali mierność. Przychodzisz pan żądać mego poparcia; ale należysz do tej zmurszałej masy, którą interes czyni wstrętną, która drży, która się kurczy, i która, dlatego że maleje, chce pomniejszyć Francję. Moja silna natura, moje poglądy, byłyby dla pana rodzajem odtrutki; dwa razy zadrwił pan sobie ze mnie, dwa razy pana wywróciłem, wie pan o tem. Wiązać się po raz trzeci, to musiałoby być coś poważnego. Zabiłbym się, gdybym się dał wywieść w pole, bo zwątpiłbym o samym sobie: winnym nie byłbyś pan, ale ja.
Usłyszeliśmy wówczas najpokorniejsze słowa, najgorętsze zaklęcia aby nie pozbawiać kraju talentów. Wspomniano ojczyznę; Marcas wydał znaczące: Och! och! — drwił sobie ze swego rzekomego pryncypała. Polityk zaczął mówić jaśniej; uznał wyższość swego dawnego doradcy, zobowiązywał się zapewnić mu posadę biurową, ułatwić mu kandydowanie; następnie zaproponował mu wybitne stanowisko, oświadczając iż, od tej pory, on, minister, podda się temu, którego może być już tylko porucznikiem. Jest w nowej kombinacji ministerjalnej i nie chce wracać do władzy, nie zapewniwszy Marcasowi miejsca odpowiadającego jego wartości; postawił już ten warunek. Przyjęto Marcasa w kombinację jako punkt nieodzowny.
Marcas odmówił.
— Nigdy nie byłem w możności dopełnić moich zobowiązań, oto nadarza się sposobność dotrzymania ich i pan mi ją udaremnia.
Marcas nie odpowiedział. Buty zaskrzypiały w kurytarzu i skrzyp ich skierował się ku schodom.
— Marcas! Marcas! krzyknęliśmy obaj wpadając do jego pokoju, czemu pan odmawia? On był szczery. Warunki są zaszczytne. Zresztą pomówi pan z ministrami.
W mgnieniu oku zasypaliśmy Marcasa tysiącem argumentów. Akcent przyszłego ministra był szczery: nie widząc go, poznaliśmy, że nie kłamie. — Nie mam fraka, odparł Marcas.
— Licz na nas, odparł Justyn patrząc na mnie.
Marcas miał odwagę zawierzyć się nam, błyskawica strzeliła z jego oczu, odgarnął włosy, odsłonił czoło gestem który zdradza wiarę w szczęście. Ujrzeliśmy człowieka, który nam był zupełnie nieznany: Marcas wspaniały, Marcas przy władzy, duch w swoim żywiole, ptak wrócony powietrzu, ryba w wodzie, koń galopujący po stepie. Trwało to ledwie chwilę; czoło jego zachmurzyło się, jakgdyby miał wizję swego losu. Djabeł kulawy podążał w krok białoskrzydłej Nadziei. Zostawiliśmy go samego.
— Ba, rzekłem do doktora, przyrzekliśmy, ale jak to wykonać?
— Pomyślimy nad tem zasypiając, odpowiedział Justyn, a jutro rano opowiemy sobie cośmy wymyślili.
Nazajutrz rano poszliśmy przejść się do Luksemburgu.
Mieliśmy czas dumać nad wczorajszym wypadkiem i byliśmy obaj zdumieni niezaradnością Marcasa w drobiazgach życia, jego którego nic nie było w stanie zakłopotać w rozwiązywaniu najwyższych problemów teorji lub praktyki politycznej. Ale wszyscy ci ludzie genjalni zdolni są potknąć się o ziarnko piasku, zmarnować najpiękniejsze zamiary z braku tysiąca franków. To historja Napoleona, który z braku butów nie pojechał do Indji.
— Coś wymyślił? rzekł Justyn.
— Ba! znalazłem sposób wystarania się na kredyt o całkowity kostjum.
— U kogo?
— U Humana.
— Jakto?
— Human, mój drogi, nie chodzi nigdy do klientów; klienci chodzą do niego, tak że on nie wie czy ja jestem bogaty; wie tylko, że jestem elegant i że dobrze noszę jego ubrania. Powiem mu, że spadł mi z prowincji wujaszek, którego abnegacja w stroju szkodzi mi w najlepszych towarzystwach, gdzie pragnę się ożenić: nie byłby Humanem, gdyby przysłał rachunek przed upływem kwartału.
Doktorowi wydała się ta myśl znakomita w wodewilu, ale licha w życiu realnem; nie wierzył w powodzenie. Ale, przysięgam wam, Humań ubrał Marcasa i, jako szczery artysta, ubrał go tak, jak człowiek polityczny powinien być ubrany.
Justyn ofiarował Marcasowi dwieście franków w złocie, owoc zegarków kupionych na kredyt i zastawionych w lombardzie. Ja zaledwie wspomniałem o sześciu koszulach, o wszystkich potrzebach w zakresie bielizny, co mnie kosztowało tylko przyjemność poproszenia o nie panny sklepowej, z którą gruchałem w karnawale. Marcas przyjął wszystko, nie dziękując więcej niż się godziło. Spytał tylko o środki, jakiemi doszliśmy do tych bogactw: rozśmieszyliśmy go ostatni raz. Patrzyliśmy na naszego Marcasa jak szypry, którzy wyczerpali cały swój kredyt i wszystkie środki aby wyekwipować statek, muszą patrzeć spuszczając go na morze.
Tu Karol zamilkł, jakgdyby pod brzemieniem wspomnień.
— No i cóż, wołano, cóż się stało?
— Powiem wam w dwóch słowach, bo to nie jest romans, tylko historja. Nie ujrzeliśmy już Marcasa; ministerjum trwało trzy miesiące, upadło po zwołaniu Izb. Marcas wrócił do nas bez grosza, wyczerpany pracą. Zgłębił krater władzy: wracał z początkami nerwowej gorączki. Choroba robiła szybkie postępy, pielęgnowaliśmy go. Z początku, Justyn sprowadził naczelnego lekarza szpitala, w którym pracował. Ja, który zajmowałem wówczas pokój sam jeden, byłem najgorliwszą z pielęgniarek; ale wszystkie starania, cała wiedza były daremne. W styczniu 1838, Marcas uczuł sam, że ma już tylko kilka dni życia. Mąż stanu, któremu pół roku służył za mózg, nie zaszedł go odwiedzić, nie posłał nawet dowiedzieć się o niego. Marcas mówił przed nami z głęboką wzgardą o rządzie; wątpił o losach Francji i to zwątpienie spowodowało jego chorobę. Zdawało mu się, że ujrzał zdradę w sercu władzy; nie zdradę namacalną, uchwytną, faktyczną; ale zdradę kryjącą się w systemie, w poddaniu interesów kraju egoizmowi kasty. To jego przeświadczenie o upadku kraju wystarczało aby podsycać chorobę. Byłem świadkiem propozycyj jakie mu czynił jeden z wodzów stronnictwa, które on zwalczał. Jego nienawiść do tych, którym próbował służyć, była tak silna, że byłby chętnie przystał do koalicji, która zaczynała się tworzyć wśród ludzi ambitnych, mających przynajmniej jedną myśl, mianowicie strząsnąć jarzmo dworu. Ale Marcas odpowiedział wysłannikowi owem historycznem: „Zapóźno“.
Marcas nie zostawił ani grosza na pogrzeb. Mieliśmy z Justynem wiele trudu, aby mu oszczędzić hańby wozu ubogich. Szliśmy we dwóch, sami, za trumną Z. Marcasa, którą rzucono do wspólnego dołu ma cmentarzu Montparnasse.
Patrzyliśmy na siebie smutno, słuchając tego opowiadania, ostatniego jakie słyszeliśmy z ust Karola Rabourdin, w wilję dnia, w którym wsiadł w Hawrze ma statek, aby odpłynąć na wyspy Malajskie; znaliśmy bowiem niejednego Marcasa, niejedną ofiarę wierności i zapału wynagrodzonych zdradą i zapomnieniem.

Jardies, maj 1840.


GRANATKA



Granatka, jest to mały domek położony na prawym brzegu Loary, o milę miniej więcej w dół od mostu w Tours. W tem miejscu, rzeka, szeroka jak jezioro, usiana jest zielonemi wysepkami i okolona skałami, na których wznosi się kilka białych kamiennych domków, otoczonych winnicami i ogrodami, gdzie najpiękniejsze owoce w świecie dojrzewają na południowych stokach. Cierpliwie żłobione przez kilka pokoleń, skaliste terasy odbijają promienie słońca i dzięki tej sztucznej temperaturze pozwalają uprawiać, w otwartem polu, produkty najcieplejszych klimatów. W jednem z najpłytszych zagłębień przecinających to wzgórze wznosi się ostra strzała Saint-Cyr, wioski do której należą wszystkie te rozrzucone domki. Następnie, nieco dalej, Choisille wpada do Loary tworząc żyzną dolinę, która przecina to zbocze. Granatka, położona w połowie tej skały, o sto kroków od kościoła, jestto jedna z owych starych siedzib, liczących po dwieście lub trzysta lat, których tyle spotyka się w Turenji. Szczelina w skale ułatwiła zrobienie dróżki, która schodzi łagodnym spadkiem do grobli. Groblą tą, wzniesioną poto aby utrzymać Loarę w łożysku, biegnie gościniec z Paryża do Nantes. Powyżej dróżki znajduje się furtka, gdzie zaczyna się kamienista ścieżka między dwiema terasami. Terasy te, zarosłe bluszczem i winem, tworzą niby fortyfikacje mające powstrzymać osuwanie się ziemi. Ścieżka wyżłobiona u stóp najwyższej terasy, niemal ukryta w drzewach tej nad którą biegnie, prowadzi do domu stromym spadkiem, odsłaniając rzekę, której tafla zwiększa się za każdym krokiem. Drożynę tę zamyka druga bramka w stylu gotyckim, sklepiona, ozdobiona skromnemi ornamentami, zrujnowana zresztą, pokryta dzikiemi goździkami, bluszczem i mchem.
Te niezniszczalne rośliny stroją mury wszystkich teras, z których wydobywają się szczelinami, tworząc w każdej porze roku nowe girlandy kwiatów.
Skoro się przebędzie tę zmurszałą bramę, widzi się mały ogródek, odkradziony niejako skale przez ostatnią terasę, której stara i zczerniała balustrada wznosi się nad innemi, ciesząc oko swoją murawą strojną w kilka zielonych drzew, w obfitość róż i innych kwiatów. Następnie, naprzeciw bramy, na drugim krańcu terasy, znajduje się budynek drewniany wsparty o mur sąsiedni, nawpół ukryty w jaśminach, przewierścieniu, winie i powojach. W ogrodzie tym stoi dom, o ganku pochylonym i pokrytym winem; pod gankiem znajdują się drzwi do obszernej piwnicy wydrążonej w skale. Mieszkalna część okolona jest winem i granatami zasadzonemi wprost w ziemi; stąd nazwa tej zagrody. Fasadę tworzą dwa szerokie okna, przedzielone drzwiami o bardzo sielskim charakterze, oraz trzy poddasza wyglądające z dachu niezwykle wysokiego w stosunku do niskiego parteru. Dach kryty jest łupkiem. Ściany głównego budynku malowane są żółto; drzwi, okiennice, żaluzje na poddaszu są zielone.
Wchodząc, ujrzysz małą sionkę, w niej kręte schody, których struktura zmienia się na każdym zakręcie; drzewo wpółzgniłe, poręcz zużyta, zczerniała. Po prawej, obszerna jadalnia ze staroświecką boazerją, wyłożona białą kamienną posadzką; po lewej salon, podobnych rozmiarów, bez boazerji, obity żółtym papierem z zieloną obwódką. Żadna z sal nie ma sufitu; u stropu belki orzechowe, przestrzeń pomiędzy niemi wypełniona rodzajem białego tynku zmięszanego z kłakami. Na pierwszem piętrze dwa wielkie pokoje o ścianach bielonych wapnem; kamienne kominki mniej bogato rzeźbione niż na parterze. Wszystkie okna wychodzą na południe. Od północy są tylko jedne drzwi, wychodzące na winnicę. Po lewej stronie przylega do domu drewniana przybudówka, chroniona od deszczu i słońca zapomocą dachówek, rysujących na ścianach długie niebieskie linje, proste lub poprzeczne. Kuchnia, pomieszczona w tej chatce, komunikuje wewnątrz z domem, ale posiada osobne wejście, wysokie na kilka stopni, u których stóp znajduje się głęboka studnia, nad nią zaś żóraw spowity w sabinki, w rośliny wodne i wysokie trawy. Ten świeży budynek świadczy, że Granatka była niegdyś prostym domkiem przy winnicy. Właściciele przybywali z miasta, od którego dzieli ją szerokie łożysko Loary, jedynie na winobranie lub na jakąś majówkę. Ale Anglicy spadli jak szarańcza na Turenję: trzeba było dokończyć Granatkę, aby ją wynająć. Szczęściem, ta nowoczesna przybudówka ukryta jest pod pierwszemi lipami alei zasadzonej w wyrwie u stóp winnicy. Winnica, która może mieć ze dwie morgi, wznosi się nad domem i to tak stromo, że trudno jest na nią się wdrapać. Pomiędzy domem a tem wzgórzem zielonem od pełzającego wina jest przestrzeń zaledwie pięciu stóp, zawsze wilgotna i zimna, fosa pełna bujnej roślinności, dokąd w czasie deszczów lecą z winnicy odpadki, użyźniające grunt ogrodów podtrzymywanych oparkanioną terasą. Budynek na tłoczenie wina przylega do domu po lewej; przykryty słomą, stanowi niejako pendant kuchni. Posiadłość otoczona jest murem i szpalerami; winnica obsadzona drzewami owocowemi wszelkiego gatunku; słowem ani cal tego szacownego gruntu nie marnuje się. Jeżeli człowiek zaniebda jakiś jałowy kawałek skały, natura rzuca tam bądź figę bądź kwiaty polne, bądź wreszcie krzew poziomek wyrosłych między kamieniami.
Nigdzie w całym świecie nie znaleźlibyście siedziby zarazem tak skromnej i tak wspaniałej; tak bogatej w owoce, w zapachy, widoki. Jestto, w sercu Turenji, mała Turenja, gdzie wszystkie kwiaty, wszystkie owoce, wszystkie piękności tego kraju zebrane są w komplecie. Wino ze wszystkich okolic, figi, brzoskwinie, gruszki wszelkiego rodzaju; melony rosnące w polu równie dobrze jak lukrecja, granaty hiszpańskie, włoskie laury i jaśminy z Azorów. Loara jest u waszych stóp. Patrzycie na nią z terasy, wznoszącej się na trzydzieści sążni ponad jej kapryśnemi wodami; wieczorem, oddychacie jej świeżym powiewem idącym od morza, nasyconym w swoim biegu kwiatami długich grobli. Błąkająca się chmura, która, za każdym krokiem w przestworzu, zmienia kształt i kolor, pod niebem doskonale błękitnem, daje tysiąc nowych postaci każdemu szczegółowi wspaniałych krajobrazów, które nastręczają się oczom ze wszystkich stron. Oczy ogarniają zrazu lewy brzeg Loary od Amboise; żyzną równinę, gdzie wznosi się Tours, jego przedmieścia, jego fabryki, Plessis; następnie część lewego brzegu, który, od Vouvray aż do Saint-Symphorien, opisuje półkole skał kryjących rozkoszne winnice. Oko opiera się aż na bujnych zboczach Cher, na błękitnym horyzoncie usianym parkami i zamkami. Wreszcie, na zachód, dusza gubi się w olbrzymiej rzece, po której żeglują nieustannie statki o białych żaglach wzdętych od wiatru, nieustających prawie na tym szerokim basenie. Książę może zrobić z Granatki swoją willą, ale poeta zawsze uczyni z niej swoje mieszkanie; para kochanków ujrzy w niej najsłodsze schronienie; będzie idealną siedzibą zacnego obywatela z Tours: ma poezje dla każdej wyobraźni, dla najzimniejszych i najuboższych duchem, jak dla najpodnioślejszych i najgorętszych; kto tam wejdzie, musi odczuć atmosferę szczęścia, zrozumieć życie spokojne, wyzute z ambicji, z mozołu. Marzenie jest w powietrzu i w szmerze fal; piaski mówią, są smutne albo wesołe, złociste lub szare; wszystko jest ruchem dokoła posiadacza tej winnicy, nieruchomej pośród swoich żywych kwiatów i ponętnych owoców. Anglik płaci tysiąc franków aby mieszkać pół roku w tym skromnym domku; ale zobowiązuje się szanować zbiory; jeżeli chce mieć owoce, płaci podwójny czynsz; jeżeli ma smak na wino, jeszcze zdwaja sumę. Cóż więc warta jest Granatka ze swoją dróżką, ze swą ścieżyną, ze swą potrójną terasą, ze swemi dwoma morgami wina, balustradami pełnemi kwitnących róż, ze swoim starym gankiem, swoim żórawiem, swemi kapryśnemi powojami i drzewami wszystkich stron świata? Nie proponujcie ceny! Granatka nie będzie nigdy na sprzedaż. Kupiona raz w roku 1690, oddana z żalem za czterdzieści tysięcy franków, jak Arab w pustyni oddaje ulubionego konia, przetrwała w jednej rodzinie, jest jej dumą, klejnotem rodzinnym, jej regentem. Widzieć, czyż nie znaczy posiadać? rzekł poeta. Stamtąd widzicie trzy dolany Turenji i jej katedrę zawieszoną w powietrzu niby filigranowe cacko. Czy można opłacić takie skarby? Czy zdołacie kiedy opłacić zdrowie, które odzyskujecie tam pod lipami?
Z wiosną jednego z najpiękniejszych lat Restauracji, pewna dama, w towarzystwie służącej i dwóch chłopców, z których młodszy wyglądał na osiem lat, a drugi mniejwięcej na trzynaście, przybyła do Tours szukać mieszkania. Ujrzała Granatkę i wynajęła ją. Może odległość tej siedziby od miasta, skłoniła ją do zamieszkania tam. Salon obróciła na sypialnię, każde z dzieci umieściła w jednym z pokojów na piętrze, służąca zaś spała w alkierzu nad kuchnią. Jadalnia stała się wspólnym salonem malej rodziny, oraz salą przyjęć. Dom umeblowano bardzo skromnie ale ze smakiem; nie było tam nic niepotrzebnego, ani nic coby trąciło zbytkiem. Meble wybrane przez nieznajomą panią były orzechowe, bez żadnej ozdoby. Czystość, harmonja między wnętrzem a otoczeniem domu stanowiły cały jego wdzięk.
Dość trudno było tedy wiedzieć, czy pani Willemsens (nazwisko, które przybrała obca dama) należy do bogatego mieszczaństwa, do arystokracji, czy też do pewnej dwuznacznej klasy kobiet. Prostota jej dostarczała tematu do najsprzeczniejszych przypuszczeń; ale jej wzięcie usposabiało raczej korzystnie. Toteż, niedługo po jej przybyciu do Saint-Cyr, rezerwa jej obudziła zainteresowanie prowincjonalnych próżniaków, nawykłych obserwować wszystko, co może urozmaicić ciasny krąg ich życia. Pani Willemsens była to kobieta dosyć wysokiego wzrostu, szczupła i chuda, ale delikatnej budowy. Miała ładne stopy, bardziej zalecające się wytwornem wiązaniem niż drobnym kształtem, który jest rzeczą dość pospolitą. Ręce, ukryte w rękawiczkach, zdawały się piękne. Nieco czerwonych plam występujących przelotnie na twarzy psuło białą płeć, niegdyś świeżą i krasną. Przedwczesne zmarszczki kaziły zarysowane ładnie czoło, strojne koroną ciemnych włosów, zawsze splecionych w okrężne warkocze: dziewicze to uczesanie było w harmonji ze smutkiem twarzy. Czarne oczy, silnie podkrążone, zapadłe, pełne gorączkowego żaru, łudziły kłamliwym spokojem; ale chwilami, kiedy zapomniała o masce którą sobie nałożyła, malował się w nich tajemny lęk. Owal twarzy był nieco za długi; ale niegdyś może szczęście i zdrowie dawały mu właściwe proporcje. Sztywny uśmiech, przepajany łagodnym smutkiem, błądził zwyczajnie po bladych wargach; jednakże usta ożywiały się, a uśmiech ich wyrażał rozkosze macierzyństwa, kiedy dwaj chłopcy, którzy jej zawsze towarzyszyli, patrzyli na nią lub zasypywali ją owemi niewyczerpanemi a pustemi pytaniami, które wszystkie mają sens dla matki. Chód jej był szlachetny i powolny. Zawsze miała ten sam strój, który zdradzał stanowczy zamiar nie zajmowania się już swoją tualetą i zapomnienia o świecie; pragnęła zapewne, aby i świat o niej zapomniał. Nosiła czarną suknię bardzo długą, przepasaną morową wstążką; na to, kształtem szala, batystową chustkę z szerokim szlakiem, której końce były niedbale utkwione za paskiem. Obuta ze staraniem, które zdradzało przyzwyczajenie do wykwintu, nosiła szare jedwabne pończochy, podkreślające jeszcze odcień żałoby tego stałego kostjumu. Kapelusz wreszcie, angielskiego i niezmiennego kroju, był z szarej materji, ozdobiony czarnym welonem. Zdawała się nadzwyczaj wątła i bardzo cierpiąca. Jedyną jej przechadzką był spacer z Granatki do mostu w Tours; czasami, gdy wieczór był ciepły, szła z dziećmi oddychać świeżym powiewem Loary i podziwiać zachód słońca w tym krajobrazie równie rozległym jak widok zatoki neapolitańskiej albo genewskiego jeziora. Przez cały czas pobytu swego w Granatce dwa razy tylko była w Tours: raz, aby prosić rektora kolegjum o wskazanie jej najlepszych nauczycieli łaciny, matematyki i rysunku, następnie aby ułożyć z osobami które jej wskazano bądź cenę, bądź godziny lekcyj. Ale wystarczało jej pokazać się raz lub dwa razy na tydzień na moście wieczorem, aby obudzić ciekawość wszystkich prawie mieszkańców miasta, którzy przechadzają się tam stale. Mimo owego niewinnego szpiegostwa, jakie rodzi się na prowincji z bezczynności i z niespokojnej ciekawości „towarzystwa“, nikt nie mógł uzyskać pewnych wiadomości co do rangi nieznajomej w świecie, ani co do jej majątku, ani nawet co do jej istotnego stanu. Jedynie właściciel Granatki zdradził paru przyjaciołom nazwisko, zapewne prawdziwe, pod jakiem nieznajoma zawarła kontrakt najmu. Nazywała się Augusta Willemsens, hrabina de Brandon: widocznie nazwisko męża. Ostatnie wypadki tego opowiadania potwierdziły później prawdę tego odkrycia; ale nie wyszło ono poza świat kupiecki w którym obracał się właściciel. Toteż pani de Willemsens została na zawsze tajemnicą dla ludzi z wyższego towarzystwa; jedynem co mogli w niej odgadnąć, był jej wrodzony wykwint, prostota i naturalność obejścia, anielsko słodki głos. Głęboka jej samotność, jej melancholja i piękność tak żarliwie dławiona, nawpół zwiędła nawet, miały tyle czaru, że wielu młodych ludzi zaprószyło nią sobie głowę; ale im miłość ich była szczersza, tem mniej miała odwagi; nieznajoma posiadała coś imponującego, nikt nie śmiał się do niej zbliżyć. Jeżeli ktoś śmielszy napisał do niej, list z pewnością poszedł nieotwarty w ogień. Pani de Willemsens rzucała w ogień wszystkie listy jakie otrzymywała, jakgdyby chciała spędzić bez najlżejszej troski czas pobytu w Turenji. Rzeklibyście, przybyła w to czarowne ustronie poto aby się oddać cała szczęściu życia. Trzej nauczyciele, którzy mieli wstęp do Granatki, z podziwem mówili o wzruszającym obrazie, jaki przedstawiał serdeczny i niezmącony stosunek tej kobiety z dziećmi.
Dzieci te również budziły wiele zainteresowania, matki nie mogły patrzeć na nie bez zazdrości. Obaj chłopcy byli podobni do pani Willemsens, która była w istocie ich matką. Obaj mieli ową przejrzystą cerę, żywe kolory, owe czyste i wilgotne oczy, owe długie rzęsy, ową świeżość, która tyle dodaje blasku piękności dziecięctwa. Starszy, imieniem Gaston Ludwik, miał włosy czarne i spojrzenie śmiałe. Wszystko w nim świadczyło o krzepkiem zdrowiu, tak jak szerokie i wysokie, szlachetnie sklepione czoło świadczyło o energicznym charakterze. Był gibki, zręczny, dobrze rozwinięty, nie miał nic wymuszonego, nie dziwił się niczemu i widocznie zastanawiał się nad wszystkiem co widzi. Drugi, Gaston Marja, był niemal blondyn, mimo że miejscami włosy jego były już popielate i przybierały ton włosów matki. Marjan był wątły, miał delikatne rysy i ów wykwint form, który tak czarował u pani Willemsens. Zdawał się chorowity: szare oczy patrzyły łagodnie, cera jego była blada. Było w nim coś z kobiety. Nosił zawsze haftowany kołnierzyk, długie kręcące się włosy, oraz kubraczek zdobny w szamerowania i oliwki, ubiór który daje młodemu chłopcu niewymowny wdzięk i zdradza iście kobiecą przyjemność stroju, którym matka bawi się może tyleż co dziecko. Ten ładny kostjum stanowił kontrast z prostą kurtką starszego, na którą wywinięty był gładki kołnierz od koszuli. Spodnie, buciki, kolor ubrania, były jednakie i zarówno jak ich podobieństwo, świadczyły że to są bracia. Widząc ich, niepodobna było nie wzruszyć się dbałością Ludwika o Marjana. Starszy brat miał coś ojcowskiego w spojrzeniu; Marjan zaś, mimo roztrzepania młodości, zdawał się przeniknięty wdzięcznością dla Ludwika: były to dwa kwiatki ledwie odłączone od łodygi, kołysane tym samym wietrzykiem, grzane tym samym promieniem słońca, jeden krasny, drugi nawpół zwiędły. Jedno słowo, spojrzenie, głos matki wystarczały aby obudzić ich uwagę, kazać im zwrócić głowę, słuchać, przyjąć rozkaz, prośbę, przestrogę, i poddać się im. Pani Willemsens umiała w nich przelać swoje życzenia, swoją wolę, tak jakby istniała między niemi wspólna myśl. Kiedy, w czasie przechadzki, bawili się idąc przed nią, zrywając kwiaty, oglądając owady, przyglądała się im z tak głębokiem rozczuleniem, że najobojętniejszy przechodzień czuł się wzruszony, zatrzymywał się aby się przyjrzeć tym dzieciom, przejąć ich uśmiech i pozdrowić matkę przyjacielskiem spojrzeniem. Któżby nie podziwiał nadzwyczajnej schludności ich ubranek, miłego dźwięku głosów, wdzięku ruchów, ujmującej fizjonomji oraz wrodzonej szlachetności, które zdradzały staranne wychowanie od kołyski! Zdawało się, że te dzieci nigdy nie krzyczały ani nie płakały. Matka ich miała jakieś magnetyczne przeczucie ich pragnień, ich bólów, uprzedzała je, uspokajała nieustannie. Zdawało się, że bardziej boi się ich skargi, niż wiekuistego potępienia.
Wszystko w tych dzieciach było pochwałą matki; widok tego potrójnego życia, które zdawało się jednem życiem, rodził jakieś nieokreślone i lube myśli, obraz owego szczęścia jakie marzymy sobie w lepszym świecie. Wewnętrzne życie tych trojga tak harmonijnych istot zgodne było z wrażeniem jakie budził ich widok; było pełne ładu, regularne i proste, idealne dla wychowania dzieci. Obaj wstawali w godzinę po świcie, odmawiali najpierw krótką modlitwę, do której nawykli od dziecka, słowa płynące z serca, odmawiane przez siedem lat na łóżku matki, zaczynane i kończone pocałunkiem. Następnie, bracia, przywykli snadź do owej drobiazgowej dbałości o siebie, tak potrzebnej dla fizycznego zdrowia i dla czystości duszy, i dającej niejako świadomość szczęśliwego samopoczucia, robili tualetę skrupulatną jak tualeta ładnej kobiety. Nie zaniedbali niczego, tak bardzo lękali się obaj wymówki, choćby najczulszej, ze strony matki, kiedy, ściskając ich, rzekła naprzykład przy śniadaniu:
— Moje dzieci, gdzieżeście wy już mogli zabrudzić paznogcie?
Następnie obaj biegli do ogrodu, strząsali resztki snu w świeżości rosy, czekając aż służąca posprząta wspólną salę, gdzie szli przerabiać lekcje aż do przebudzenia się matki. Ale od czasu do czasu nadsłuchiwali czy się nie obudziła, mimo że mieli wejść do jej sypialni, aż o oznaczonej godzinie. To wtargnięcie poranne, zawsze połączone z naruszeniem zasadniczego układu, zawsze było sceną rozkoszną dla pani Willemsens i dla nich. Marjan wskakiwał na łóżko, aby objąć rękami swoje bóstwo, gdy Ludwik, klęcząc w głowach, ujmował rękę matki. Następowały wówczas niespokojne pytania, takie jakiemi kochanek zasypuje ukochaną, anielskie śmiechy, pieszczoty wraz namiętne i czyste, wymowne milczenia, paplania dziecinne, opowiadania przerywane i nawiązywane znów pocałunkami, rzadko dokończone, zawsze słuchane...
— Czyście porządnie się uczyli? pytała matka, ale głosem łagodnym i przyjacielskim, skłonna współczuć z lenistwem jak z nieszczęściem, gotowa objąć wilgotnem spojrzeniem tego, który zdawał się rad z siebie. Ona wiedziała, że chęć sprawienia jej przyjemności podnieca jej dzieci; one wiedziały, że matka żyje tylko dla nich, że ich prowadzi w życie z całą inteligencją miłości, że im oddaje wszystkie myśli, wszystkie godziny. Cudowny instynkt, który nie jest jeszcze ani egoizmem ani rozsądkiem, który jest może uczuciem w jego pierwszej niewinności, objaśnia dzieciom czy są przedmiotem wyłącznych starań i czy się ktoś niemi zajmuje z rozkoszą. Kochacie je? wówczas te drogie istotki — sama szczerość, sama sprawiedliwość — są cudownie wdzięczne. Kochają namiętnie, zazdrośnie, mają najbardziej urocze delikatności, znajdują najtkliwsze słowa; są ufne, wierzą wam we wszystkiem. Może też nie istnieją złe dzieci bez złych matek: przywiązanie ich jest zawsze w proporcji do tego co wyczuwają, do pierwszych starań jakich są przedmiotem, pierwszych słów, pierwszych spojrzeń, w których szukały miłości i życia. Wszystko wówczas przyciąga albo odpycha. Bóg złożył dzieci w łonie matki, aby jej tem powiedzieć, że powinny na niem zostać długo. Bądź co bądź, spotyka się matki okrutnie niezrozumiane, tkliwe i wzniosłe uczucia wciąż deptane; potworne niewdzięczności, które dowodzą, jak trudno jest stawiać bezwzględne zasady w sferze uczuć. W sercu tej matki i tych synów nie brakło ani jednego z tysiąca więzów, które mają ich wiązać do siebie. Samotni na ziemi, żyli wspólnem życiem i rozumieli się dobrze. Kiedy rano pani Willemsens była milcząca, Ludwik i Marjan milczeli, szanując w niej wszystko, nawet te myśli których nie dzielili. Ale starszy, już nad wiek rozwinięty, nie zadowalał się nigdy zapewnieniami (matki że ma się dobrze; śledził jej twarz z posępnym niepokojem, nie znając niebezpieczeństwa, ale przeczuwając je, kiedy widział dokoła oczu jej siną obwódkę, kiedy spostrzegał że zapadają się głębiej a wypieki na twarzy są żywsze. Obdarzony subtelną wrażliwością, odczuwał kiedy igraszki Marjana zaczynają ją męczyć, i umiał wówczas powiedzieć bratu:
— Chodź, Marjanie, chodźmy na śniadanie, jeść mi się chce.
Ale, już będąc w drzwiach, odwracał się aby podchwycić wyraz twarzy matki, która jeszcze znajdowała dla niego uśmiech; często nawet łzy kręciły się w jej oczach, kiedy gest syna zdradził jego delikatne odczucie, przedwczesne zrozumienie bólu.
Czas przeznaczony na pierwsze śniadanie dzieci i na ich rekreację obracała pani Willemsens na swoją tualetę; była zalotna dla swoich drogich malców, chciała się im podobać, być im miła we wszystkiem, mieć dla nich wdzięk; być dla nich wciąż powabna jak luby zapach, do którego wraca się chętnie. Była zawsze gotowa na repetycje, które odbywały się między dziesiątą a trzecią, przerwane w południe drugiem śniadaniem, spożywanem wspólnie w altanie. Po tym posiłku, godzina była przeznaczona na zabawę; przez ten czas szczęśliwa matka — biedna kobieta — leżała na kanapie w tej altanie, skąd oglądało się lubą Turenję, wciąż zmienną, wciąż odmładzającą się w tysiącznych przygodach dnia, nieba, pory roku. Chłopcy uganiali po ogrodzie, wspinali się na terasy, biegali za jaszczurkami, sami zwinni jak jaszczurki; podziwiali nasiona, kwiaty, studjowali owady i pytali się o wszystko matki. Raz po raz biegali do altany i z powrotem. Na wsi, dzieci nie potrzebują zabawek, wszystko jest dla nich zabawą. Pani Willemsens była obecna przy lekcjach robiąc robótkę. Siedziała w milczeniu, nie patrzała ani na dzieci, ani na nauczycieli, słuchała z uwagą jakgdyby strając się pochwycić sens słów i zgadnąć czy Ludwiś robi postępy. Skoro zakłopotał nauczyciela jakiem pytaniem i dowiódł w ten sposób rosnących wiadomości, oczy matki ożywiały się; uśmiechała się, rzucała nań spojrzenie nabrzmiałe otuchą. Od Marjana wymagała mało. Nadzieje jej były związane ze starszym, do którego odnosiła się z pewnym szacunkiem, obracając cały swój instynkt matki i kobiety na to, aby go podnieść duchowo, aby mu dać wysokie pojęcie o nim samym. Postępowanie to kryło myśl, którą chłopiec miał zrozumieć kiedyś i w istocie zrozumiał. Po każdej lekcji odprowadzała nauczycieli do bramy i wypytała drobiazgowo o studja Ludwika. Była tak serdeczna i tak uprzejma, że korepetytorzy mówili jej prawdę, aby jej ułatwić pracę nad Ludwikiem w punktach w których wydawał im się słabszy. Następował obiad, potem zabawa, przechadzka, wreszcie, wieczorem, znowu lekcje.
Takie było ich życie, jednostajne ale pełne, w którem prace i rozrywka, szczęśliwie pomieszane, nie zostawiały miejsca na nudę. Zniechęcenia, sprzeczki były niemożliwe. Bezgraniczna miłość matki czyniła wszystko łatwem. Tchnęła w swoich synów umiarkowanie, nie odmawiając im nigdy niczego; ochotę, chwaląc ich kiedy zasłużyli; rezygnację, ukazując im konieczność we wszelkiej formie; rozwinęła, umocniła ich anielską naturę ze zręcznością wróżki. Czasami parę łez zwilżyło jej płomienne oczy, kiedy, patrząc na bawiące się dzieci, pomyślała że nigdy nie sprawiły jej najmniejszej zgryzoty. Szczęście bezmierne, zupełne, wyciska nam łzy jedynie dla tego, że jest obrazem nieba, którego wszyscy mamy mgliste przeczucie. Spędzała rozkoszne godziny na leżaku, oglądając piękny dzień, wielką taflę wody, malowniczą okolicę, słysząc głos swoich dzieci, śmiechy ich odradzające się w nowym śmiechu, ich drobne sprzeczki, w których przebijała ich wzajemna miłość, ojcowskie uczucie Ludwika dla Marjana, i miłość obu dla niej. Ponieważ mieli w dzieciństwie bonę angielkę, mówili równie dobrze po angielsku co po francusku, toteż matka posługiwała się z nimi naprzemian oboma językami. Prowadziła cudownie ich młode dusze, nie dopuszczając do ich inteligencji żadnego fałszywego pojęcia, do serca żadnej złej zasady. Prowadziła ich łagodnością, nie ukrywając im nic, tłumacząc wszystko. Kiedy Ludwik chciał czytać, starała się dawać mu książki zajmujące ale ścisłe. Były to żywoty słynnych marynarzy, wielkich ludzi, znakomitych wodzów. W najdrobniejszych szczegółach tego rodzaju książek znajdowała tysiąc sposobności aby mu zawczasu tłumaczyć świat i życie, kładąc nacisk na środki, jakiemi posługują się ludzie nieznani ale naprawdę wielcy, którzy wyruszyli bez protektorów z ostatnich szeregów, aby dojść do wspaniałych przeznaczeń. Lekcje te, które nie należały do najmniej użytecznych, odbywały się wieczorem, kiedy mały Marjanek zasnął na kolanach matki, w ciszy pięknej nocy, gdy Loara odbijała niebo; ale pogłębiały one melancholję tej czarującej kobiety, która w końcu zawsze zamilkła i siedziała nieruchoma, zamyślona, z oczyma pełnemi łez.
— Mamo, czemu płaczesz? spytał Ludwik pięknego czerwcowego wieczora, w chwili gdy półmrok bladej nocy nastąpił po upalnym dniu.
— Mój synu, odparła przyciągając chłopca, którego tajone wzruszenie przejęło ją żywo, dla tego, że los Jameray Duvala, biednego tak długo, wybijającego się bez pomocy, to los który widzę dla ciebie i dla twego brata. Niebawem, drogie dziecko, będziecie, sami na ziemi, bez oparcia, bez pomocy. Zostawię was małych jeszcze, a chciałabym widzieć cię dość silnym, dość wykształconym, abyś mógł stać się Marjanowi opiekunem. A nie będę miała czasu. Zanadto was kocham, aby móc udźwignąć tę myśl. Drogie dzieci, byleście mnie nie przeklinały kiedyś...
— Czemu miałbym cię kiedyś przeklinać, mamo?
— Kiedyś, mój biedny mały, rzekła całując go w czoło, zrozumiesz, że zawiniłam wobec was. Zostawię was tu bez majątku, bez...
Zawahała się.
— Bez ojca, dodała.
Na te słowa, zalała się łzami, odepchnęła lekko syna, który odczuł że matka chce być sama i zabrał nawpół uśpionego Marjana. Następnie, w godzinę później, kiedy brat się położył, Ludwik wrócił cicho do altany, gdzie znajdowała się matka. Usłyszał wówczas te słowa, wyrzeczone głosem jakże lubym dla jego serca:
— Chodź, Ludwisiu!
Dziecko rzuciło się w ramiona matki, uścisnęli się niemal konwulsyjnie.
— Moje kochanie, rzekł wreszcie, dawał jej bowiem często to miano, gdy nawet słowa miłosne zdawały mu się zbyt słabe na wyrażenie swoich uczuć, moje kochanie, czemu ty boisz się że umrzesz?
— Jestem chora, drogi aniele, z każdym dniem siły moje słabną, a choroba moja jest bez ratunku, wiem o tem.
— Cóż to za choroba?
— Powinnam zapomnieć o niej, a ty nigdy nie powinieneś znać przyczyny mojej śmierci.
Dziecko milczało chwilę, spoglądając ukradkiem na matkę, która z oczyma wzniesionemi w niebo patrzała na chmury. Chwila słodkiej melancholji! Ludwik nie wierzył w bliską śmierć matki, ale odczuwał jej zgryzoty mimo że ich nie zgadywał. Uszanował tę długą zadumę. Gdyby był starszy, byłby wyczytał na tej wzniosłej twarzy uczucie wyrzutu mieszające się ze wspomnieniem szczęścia, całe życie kobiety: dziecięctwo bez troski, chłodne małżeństwo, straszliwą namiętność, kwiaty zrodzone w czasie burzy, zniszczone piorunem, w przepaści z której nie ma powrotu.
— Matko ukochana, rzekł wreszcie Ludwik, czemu kryjesz mi swoje cierpienia?
— Mój synu, odparła, powinniśmy kryć nasze zgryzoty oczom obcych, ukazywać im wesołą twarz, nie mówić im nigdy o sobie, zajmować się niemi, te zasady, przestrzegane w rodzinie, są jednem ze źródeł szczęścia. Będziesz miał wiele do przecierpienia kiedyś! Wspomnij wówczas na biedną matkę, która umierała w twoich oczach uśmiechając się do ciebie ciągle i kryla ci swoje cierpienia; znajdziesz wówczas siłę, aby znieść niedole życia.
I połykając łzy, starała się objaśnić synowi mechanizm życia, wartość, charakter, trwałość majątków, stosunki społeczne, uczciwe środki zdobycia pieniędzy na swoje potrzeby, oraz konieczność wykształcenia. Następnie, zdradziła mu jedną z przyczyn swego ciągłego smutku i swoich łez, mówiąc, że nazajutrz po jej śmierci on i Marjan znajdą się w zupełnym niedostatku, posiadając we dwóch ledwie nieznaczną sumę, nie mając innego opiekuna prócz Boga.
— Trzeba mi tedy czemprędzej się uczyć! wykrzyknęło dziecko, obejmując matkę żałosnem i głębokiem spojrzeniem.
— Och! jakam ja szczęśliwa, rzekła okrywając, syna pocałunkami i oblewając łzami. On mnie rozumie! — Ludwisiu, dodała, będziesz opiekunem brata, nieprawdaż? przyrzekasz mi to? Nie jesteś już dzieckiem!
— Tak, odparł, ale ty jeszcze nie umrzesz, powiedz?
— Biedne dzieci, odparła, miłość wasza podtrzymuje mnie! A przytem ta ziemia jest tak piękna, powietrze tak zbawcze, może...
— Kiedy tak mówisz, jeszcze bardziej kocham Turenję, rzekł dzieciak wzruszony.
Od dnia w którym pani Willemsens, przewidując rychłą śmierć, zaczęła mówić starszemu synowi o jego przyszłym losie, Ludwik, który skończył czternaście lat, stał się mniej roztargniony, pilniejszy, mniej skłonny do zabawy niż poprzednio. Może dlatego że umiał namówić Marjana aby czytał zamiast oddawać się hałaśliwym zabawom, dzieci robiły mniej zgiełku po ścieżkach i terasach. Dostroiły swoje życie do melancholji matki, której twarz stawała się z każdym dniem bledsza, żółtsza, czoło zapadało się na skroniach a zmarszczki stawały się z każdą nocą głębsze.
W sierpniu, w pięć miesięcy po przybyciu małej rodziny do Granatki, wszystko się tam zmieniło. Śledząc nieznaczne jeszcze objawy powolnego zniszczenia, które toczyło ciało jej pani podtrzymywanej jedynie gorącą duszą i nadzwyczajną miłością dla dzieci, stara służąca stała się posępna i smutna: rzekłbyś, iż zna tajemnicę tej przedwczesnej śmierci. Często, kiedy jej pani, piękna jeszcze, bardziej zalotna niż kiedykolwiek, przystroiwszy swe gasnące ciało, urużowawszy się, przechadzała się po najwyższej terasie w towarzystwie dwojga dzieci, stara Anna wsuwała głowę między dwa powoje koło studni, zapominała zaczętej roboty, trzymała szycie w ręku i z trudem powstrzymywała łzy, widząc panią Willemsens tak niepodobną do czarującej kobiety którą znała.
Ten ładny domek, zrazu tak wesoły i ożywiony, jakby posmutniał; stał się milczący, mieszkańcy opuszczali go rzadko, pani Willemsens nie mogła już bez wielkiego wysiłku chodzić na most w Tours. Ludwik, którego wyobraźnia rozwinęła się nagle i który zespolił się niejako z matką, odgadłszy jej zmęczenie i cierpienie jej pod różem, wymyślał zawsze pozory, aby udaremnić przechadzkę zbyt daleką już dla matki. Radosne pary, śpieszące do Saint-Cyr — które tem jest dla Tours, czem Courtille dla Paryża — oraz gromadki spacerujących widziały nad groblą, wieczorem, tę kobietę bladą i szczupłą, całą w czerni, nawpół zżartą gorączką ale jeszcze świetną, snującą się niby cień po terasie. Wielkie cierpienia mają swoją wymowę. To też, zagroda winiarza stała się cicha. Czasami wieśniak ten, jego żona i dwoje dzieci stawali przed chatą; Anusia prała przy studni, pani z dziećmi siedziała w altanie; ale nie słychać było najmniejszego hałasu w tych wesołych ogrodach, wszystkie rozrzewnione oczy bez wiedzy pani patrzały na nią. Była taka dobra, taka uważająca, tak imponująca dla każdego kto się do niej zbliżył! Co do niej, od początku jesieni, tak pięknej, tak wspaniałej w Turenji, której dobroczynny klimat, winogrona, owoce, miały przedłużyć życie tej matki poza kres naznaczony działaniem nieznanej choroby, widziała już tylko swoje dzieci i cieszyła się niemi w każdej chwili tak, jakby ta chwila miała być ostatnią.
Od czerwca do końca września, Ludwik pracował nocami bez wiedzy matki, zrobił olbrzymie postępy; doszedł w algebrze do zrównań drugiego stopnia, nauczył się geometrji opisowej, rysował doskonale, słowem mógłby zdać z powodzeniem egzamin wymagany od młodych ludzi, którzy chcą wstąpić na Politechnikę. Niekiedy, wieczorem, szedł się przejść na most do Tours, gdzie spotkał pewnego kapitana okrętu spensjonowanego przedwcześnie; męska fizjognomja, wstążeczka Legji, wzięcie tego marynarza z doby Cesarstwa podziałały na jego wyobraźnię. Marynarz znowuż nabrał sympatji do tego młodego chłopca, którego oczy błyszczały energją. Ludwik, chciwy opowiadań żołnierskich i ciekawy wiadomości, szukał towarzystwa marynarza aby z nim rozmawiać. Spensjonowany kapitan miał przyjaciela i kolegę, pułkownika piechoty, skreślonego jak on, z kadrów armji; młody Gaston mógł tedy kolejno zapoznać się z życiem obu i z życiem okrętu. Toteż zasypywał pytaniami dwóch wojskowych. Następnie, przejąwszy się zawczasu ich niedolą i ich twardem życiem, poprosił matki o pozwolenie zrobienia wycieczki po okolicy dla rozerwania się. Ponieważ zdziwieni nauczyciele powiadali pani Willemsens, że syn pracuje za wiele, przyjęła tę prośbę z radością. Chłopiec robił tedy forsowne wycieczki. Chcąc się zahartować, drapał się na najwyższe drzewa z niewiarygodną szybkością; nauczył się pływać; nie sypiał. Nie był już dawnem dzieckiem; był to młodzieniec, którego twarz słońce opaliło na branż i na której pojawiała się już jakaś głęboka myśl.
Przyszedł październik, pani Willemsens mogła już wstawać zaledwie o południu, kiedy promienie słońca odbijające się w Loarze i skupione na terasach stwarzały w Granatce ową temperaturę dorównującą ciepłym i łagodnym dniom w zatoce neapolitańskiej, dzięki czemu lekarze miejscowi zalecają ją jako pobyt. Siadała wówczas pod drzewem, a synowie nie opuszczali jej już. Ustały nauki, odprawiano nauczycieli. Matka i dzieci chcieli żyć wspólnie, bez pracy, bez rozrywek. Nie było ani płaczu, ani radosnych krzyków. Starszy, leżąc na trawie przy matce, żył jej oddechem jak kochanek, całował jej nogi. Marjan, niespokojny, chodził zrywać dla niej kwiaty, znosił je ze smutną miną i wspinał się na palce aby uszczknąć na jej wargach pocałunek podobny do pocałunku młodej dziewczyny. Ta biała kobieta z wielkiemi czarnemi oczami, wyczerpana, powolna w ruchach, nie skarżąca się nigdy, uśmiechająca się do dwóch dzieciaków, żywych, tryskających zdrowiem, tworzyła z nimi wspaniały obraz, któremu nie brakło ani melancholijnego przepychu jesieni z jej pożółkłemi liśćmi i wpół-ogołoconemi drzewami, ani łagodnego blasku słońca i białych chmur tureńskiego nieba.
Wreszcie lekarz zabronił pani Willemsens opuszczać pokój. Codziennie pokój jej był strojny w ulubione kwiaty: dzieci siedziały przy niej. W pierwszych dniach listopada ostatni raz dotknęła fortepianu. Nad fortepianem wisiał krajobraz szwajcarski. Koło okna, dwaj chłopcy, skupieni razem, patrzyli na nią. Spojrzenia jej biegły wciąż od dzieci na krajobraz i od krajobrazu na dzieci. Twarz jej zabarwiła się, palce pobiegły żywo po klawiszach z kości słoniowej. Było to ostatnie jej święto, święto nieznane, święto święcone w głębinach jej duszy przez ducha wspomnień. Przyszedł lekarz i kazał jej zostać na stałe w łóżku. Przerażający ten wyrok przyjęła matka, jak i synowie, w milczeniu niemal tępem.
Kiedy lekarz odszedł, rzekła:
— Ludwiku, zaprowadź mnie na terasę, niech zobaczę jeszcze moją ziemię.
Na te słowa wyrzeczone z prostotą, dziecko podało ramię matce i powiodło ją na terasę. Tam oczy jej skierowały się, mimowoli może, bardziej na niebo niż na ziemię; ale trudno byłoby rozstrzygnąć w tej chwili, gdzie był piękniejszy widok, chmury bowiem podobne były najwspanialszym lodowcom alepejskim. Czoło jej zmarszczyło się gwałtownie, oczy przybrały wyraz bólu i wyrzutu, chwyciła dłonie obu synów i przycisnęła je do wzburzonego serca:
Ojciec i matka nieznani! wykrzyknęła obejmując ich głębokiem spojrzeniem. Biedne anioły, co się z wami stanie? A kiedyś, w dwudziestym roku, jakże surowego rachunku zażądacie z mojego i waszego życia?
Odepchnęła dzieci, oparła się łokciami o balustradę, ukryła twarz w dłoniach, i została tak chwilę sama z sobą, bojąc się odsłonić twarz. Kiedy się obudziła ze swej boleści, ujrzała Ludwika i Marjana klęczących przy niej jak dwa anioły; śledzili jej spojrzenia, obaj uśmiechali się do niej słodko.
— Czemuż nie mogę unieść z sobą tego uśmiechu! rzekła wycierając łzy.
Wróciła, aby się położyć do łóżka, z którego nie miała wyjść aż w trumnie.
Ośm dni przeszło, ośm dni podobnych do siebie. Stara Anna i Ludwik czuwali kolejno w nocy przy pani Willemsens, z oczyma utkwionemi w oczach chorej. Rozgrywał się, chwila po chwili, ów głęboko tragiczny dramat, który spełnia się w każdej rodzinie, kiedy, za każdym silniejszym oddechem ubóstwianej chorej, lękamy się, aby to nie był ostatni. W piątym dniu tego nieszczęsnego tygodnia, lekarz kazał usunąć kwiaty. Złudzenia życia odchodziły jedno po drugiem.
Od tego dnia, Marjan i jego brat czuli ogień na wargach, kiedy całowali matkę w czoło. Wreszcie, w sobotę wieczór, pani Willemsens nie mogła znieść żadnego hałasu, trzeba było zostawić pokój niesprzątany. Zaniedbanie to było jakby początkiem agonji dla tej kobiety wykwintnej, rozkochanej we wdzięku. Ludwik nie chciał już opuszczać matki. W niedzielę w nocy, przy blasku lampy i pośród najgłębszej ciszy, Ludwik, który sądził że matka drzemie, ujrzał jak białą i wilgotną ręką rozsuwa firanki.
— Synu, rzekła.
Głos umierającej miał coś tak uroczystego, że siła jego, płynąca z nabrzmiałej duszy, oddziałała silnie na dziecko; uczuł żar wnikający aż do szpiku kości.
— Czego chcesz, mamo?
— Posłuchaj mnie. Jutro wszystko będzie skończone. Nie zobaczymy się już. Jutro będziesz mężczyzną, moje dziecko. Muszę tedy uczynić pewne zarządzenia, które będą tajemnicą między nami. Weź kluczyk z mojego stolika. Dobrze! Otwórz szufladę. Znajdziesz tam na lewo dwa zapieczętowane papiery. Na jednym napisane jest: „Ludwik“. Na drugim: „Marjan“.
— Są, mamo.
— Mój synu ukochany, to metryki waszego urodzenia, będą wam potrzebne. Dasz je do schowania poczciwej starej Annie, która wam je odda, kiedy ich będziecie potrzebowali.
— A teraz, dodała, czy niema tam papieru, na którym napisałam kilka wierszy?
— Jest, mamo.
I Ludwik zaczął czytać:
Marja Willemsens, urodzona w...
— Dosyć, rzekła żywo. Nie czytaj dalej. Kiedy umrę, mój synu, wręczysz i ten papier Annie i powiesz jej, aby go oddała w merostwie w Saint-Cyr, gdzie posłuży na sporządzenie mego aktu zgonu. Weź teraz papier i pióro, aby napisać list, który ci podyktuję.
Kiedy widziała, że syn jest gotów i że obrócił się ku niej jakby w oczekiwaniu, rzekła spokojnym głosem: Panie hrabio, żona pańska, lady Brandon, umarła w Saint-Cyr, koło Tours, w departamencie Indre et Loire. Przebaczyła panu.
— Podpisz...
Zatrzymała się niezdecydowana, podniecona.
— Czy ci gorzej, mamo? spytał Ludwik.
— Podpisz: Ludwik Gaston.
Westchnęła, poczem dodała:
— Zapieczętuj list i napisz następujący adres: Do lorda Brandon. Brandon Square, Hyde Park. Londyn. Anglja.
— Dobrze, rzekła. W dniu mojej śmierci nadasz ten list w Tours.
— A teraz, rzekła po pauzie, weź pugilares który znasz i usiądź koło mnie, dziecko.
— Jest tutaj, rzekła, kiedy Ludwik usiadł, dwanaście tysięcy franków. Należą do was, niestety! Bylibyście bogatsi, gdyby wasz ojciec...
— Mój ojciec, wykrzyknął chłopiec, gdzie on jest?
— Umarł, rzekła kładąc palec ma ustach, umarł aby mi ocalić honor i życie.
Podniosła oczy do nieba. Byłaby zapłakała, gdyby miała jeszcze łzy.
— Ludwiku, podjęła, przysięgnij mi, przy tem łóżku, że zapomnisz to coś napisał i to co ci powiedziałam.
— Tak, mamo.
— Uściskaj mnie, drogi aniele.
Uczyniła długą pauzę, jakgdyby chcąc zaczerpnąć odwagi w Bogu i odmierzyć swoje słowa wedle sił jakie jej zostały.
— Słuchaj. Tych dwanaście tysięcy franków, to cały wasz majątek; trzeba abyś je zachował przy sobie, bo, skoro ja umrę, przyjdą tu komornicy, którzy opieczętują wszystko. Nic nie będzie tu do was należało, nawet wasza matka! I nie zostanie wam nic, biedne sieroty, jak tylko iść stąd, Bóg wie gdzie. Zabezpieczyłam los Anny. Będzie miała sto talarów rocznie i pewnie zostanie w Tours. Ale co ty poczniesz z sobą i ze swoim bratem?
Usiadła na łóżku i patrzała na dzielnego chłopca, który, z kroplami potu na czole, blady od wzruszenia, z oczyma wpół zamglonemi płaczem, stał przy łóżku.
— Mamo, odparł poważnym głosem, myślałem o tem. Oddam Marjana do kolegjum w Tours. Dam dziesięć tysięcy franków starej Annie, polecając jej aby je schowała w bezpiecznem miejscu i aby czuwała nad bratem. Następnie, ze stoma ludwikami które mi zostaną, pojadę do Brest, zaciągnę się jako majtek. Podczas gdy Marjan będzie kończył szkoły, zostanę porucznikiem okrętu. Słowem, umieraj spokojnie, mamo, nie bój się, będę bogaty, oddam naszego małego na Politechnikę, albo pokieruję nim wedle jego skłonności.
Błysk radości zalśnił w nawpół zgasłych oczach matki, dwie łzy spłynęły z nich, potoczyły się po rozpalonych policzkach; następnie głębokie westchnienie wydarło się z jej ust: omal nie umarła pod naporem radości, odnajdując duszę ojca w synu, który w jednej chwili stał się mężczyzną.
— Aniele niebios, rzekła płacząc, wymazałeś temi słowami wszystkie moje boleści. Och! mogę cierpieć. — To mój syn, dodała, to ja wydałam, ja wychowałam tego mężczyznę!
Podniosła ręce do góry i złożyła je jakby dla „wyrażenia radości bez granic, poczem położyła się.
— Mamo, ty bledniesz! wykrzyknął chłopiec.
— Trzeba iść po księdza, odpowiedziała umierającym głosem.
Ludwik obudził starą Annę, która, przerażona, pobiegła na plebanję do Saint-Cyr.
Rano, pani Willemsens przyjęła sakramenta w podniosłym i wzruszającym nastroju. Dzieci jej, Anna, oraz rodzina wieśniaka, prości ludzie którzy należeli niemal do rodziny, uklękli. Srebrny krzyż, niesiony przez chłopczynę — chłopiec z chóru na wsi! — wznosił się przed łóżkiem, a stary ksiądz udzielał ostatniego namaszczenia umierającej. Wiatyk! wzniosłe słowo, myśl wznioślejsza jeszcze niż słowo, które posiada jedynie apostolska religja rzymskiego Kościoła.
— Ta kobieta bardzo cierpiała! rzekł ksiądz z prostotą.
Marja Willemsens nie słyszała już, ale oczy jej utkwione były w dwojgu dzieci. Wszyscy zdjęci grozą słuchali w najgłębszem milczeniu oddechu umierającej, który stawał się coraz wolniejszy. Od czasu do czasu, głębokie westchnienie świadczyło jeszcze o życiu, zdradzając wewnętrzną walkę. Wreszcie, matka przestała oddychać. Wszyscy zalali się łzami, wyjąwszy Marjana. Biedne dziecko było jeszcze zbyt młode, aby zrozumieć śmierć. Anna i gospodyni zamknęły oczy uroczej istocie, której piękność wystąpiła wówczas w całym blasku. Wyprawiły wszystkich, usunęły meble z pokoju, spowiły umarłą w całun, ułożyły ją, zapaliły świece przy łóżku, ustawiły wedle miejscowego obyczaju kropielnicę, gałązkę bukszpanu i krucyfiks, zamknęły okiennice, zasunęły firanki. Następnie przyszedł wikary, aby spędzić noc na modłach wraz z Ludwikiem, który nie chciał opuścić matki. We wtorek odbył się pogrzeb. Stara służąca, dwoje dzieci, którym towarzyszyła wieśniaczka, stanowili jedyny konwój kobiety, której dowcip, piękność, wdzięk, miały europejską sławę i której pogrzeb w Londynie byłby nowiną pompatycznie zaprotokółowaną w dziennikach, arystokratyczną uroczystością, gdyby nie była popełniła najsłodszej ze zbrodni, zbrodni zawsze ukaranej na ziemi, poto aby te anioły, uzyskawszy przebaczenie, weszły do nieba. Kiedy rzucono ziemię na trumnę matki, Marjan zapłakał, zrozumiawszy w tej chwili że już jej nie zobaczy.
Prosty drewniany krzyż, zasadzony na grobie, nosił ten napis, ułożony przez proboszcza z Saint-Cyr:

TU LEŻY

KOBIETA NIESZCZĘŚLIWA
zmarła w trzydziestym szóstym roku,
nosząca imię Augusty w niebie.

Módlcie się za nią!

Kiedy się wszystko skończyło, dzieci wróciły do Granatki, i rzuciły na to mieszkanie ostatnie spojrzenie; poczem, trzymając się za ręce, zabrały się z Anną, powierzając dom staraniom wieśniaka i polecając mu zdać wszystko urzędnikom.
Wówczas, stara służąca zawołała Ludwika do studni, wzięła go na stronę i rzekła: Panie Ludwiku, oto obrączka pani!
Chłopiec zapłakał, wzruszony że odnalazł żywe wspomnienie umarłej matki. Zaciąwszy się w poczuciu swej siły, nie pomyślał o tej ostatniej posłudze. Uściskał staruszkę. Następnie ruszyli wszyscy troje zapadłą ścieżką, zeszli dróżką i udali się do Tours, nie odwracając głowy.
— Mama chodziła tędy, rzekł Marjan, zbliżając się do mostu.
Anna miała starą krewną, dawną szwaczkę osiadłą w Tours, przy ulicy de la Guerche. Zaprowadziła dzieci do domu krewniaczki z którą chciała zamieszkać. Ale Ludwik wytłumaczył jej swoje zamiary, wręczył jej metrykę Marjana i dziesięć tysięcy franków; poczem, w towarzystwie starej służącej, zaprowadził nazajutrz rano brata do kolegjum. Bardzo zwięźle przedstawił rektorowi położenie i wyszedł, odprowadzony przez brata do bramy. Tam udzielił mu najtkliwszych przestróg, tłumacząc mu jego sieroctwo; poczem, przyjrzawszy mu się jakiś czas, uściskał go, spojrzał nań jeszcze, otarł łzę, i ruszył odwracając się wiele razy, aby widzieć do ostatniej chwili brata, który stał w progu kolegjum.
W miesiąc później, Ludwik wstąpił jako majtek na okręt rządowy i wypłynął z Rochefort. Wsparty na parapecie korwety Iris, patrzał na wybrzeża Francji, które umykały szybko i gubiły się w błękitnej linji widnokręgu. Niebawem znalazł się sam, zgubiony pośród Oceanu, tak jak był w świecie i w życiu.
— Nie trzeba płakać, chłopcze! jest Bóg dla wszystkich, rzekł stary marynarz głosem szorstkim i poczciwym zarazem.
Chłopiec podziękował spojrzeniem pełnym dumy. Następnie, spuścił głowę, godząc się z życiem marynarza. Uczuł się ojcem.

Angoulême, sierpień 1832.


PORONIENIE



Pewnego wieczora — rozpoczął opowiadanie doktór Bianchon — miałem się położyć, zmęczony owemi straszliwemi kursami, które my, biedni lekarze, w pierwszych czasach naszej praktyki, robimy pieszo, prawie dla miłości bożej, kiedy moja stara służąca oznajmiła mi, że jakaś dama pragnie ze mną mówić. Skinąłem głową; w chwilę potem nieznajoma znalazła się w moim gabinecie. Wskazałem jej fotel przy kominku, sam zaś usiadłem naprzeciwko, przyglądając się jej z ową badawczą ciekawością, właściwą ludziom naszego rzemiosła, kiedy kochają wiedzę. Nie pamiętam, abym w życiu spotkał kobietę, któraby na mnie uczyniła równie silne wrażenie. Była młoda, skromnie ubrana, niezbyt ładna ale wspaniale zbudowana. Kibić bardzo wcięta, olśniewająca cera, czarne bardzo obfite włosy. Była to twarz kobiety z Południa, oddychająca namiętnością, o rysach niezbyt regularnych, ale pełnych wdzięku; w tej chwili jednak oczy jej wyrażały smutek, który gasił ich blask.
Patrzała na minie z niepokojem, w słowach jej i gestach było jakieś wahanie, które mnie bardzo intrygowało. Gdy już miała wreszcie zadać gwałt swej wstydliwości, oczekiwałem jednego z owych pospolitych wyznań, do których my lekarze jesteśmy przyzwyczajeni, ale które zawsze są męką dla pacjentów. Naraz, wstając nagle, rzekła:
— Panie doktorze, zbyteczne jest opowiadać panu, jaki traf powiadomił minie o jego nazwisku i talentach.
Po akcencie poznałem Marsylijkę.
— Jestem — ciągnęła dalej — od trzech miesięcy żoną pana de ..., majora grenadjerów Gwardji. Jestto człowiek gwałtowny, zazdrosny jak tygrys. Od sześciu miesięcy jestem w ciąży...
Wymawiając te słowa szeptem, zaledwie mogła powstrzymać nerwowy skurcz krtani.
— Należę, mówiła dalej, do jednej z pierwszych rodzin w Marsylji; matką moją jest pani de...
Rozumiecie państwo, rzekł doktór, przerywając i spoglądając dokoła, że nie mogę wymienić nazwisk.
— Nie mam jeszcze ośmnastu lat, ciągnęła; byłam zaręczona od dwóch lat z moim kuzynem, młodym człowiekiem bogatym i pełnym uroku, ale pochodzącym z rodziny kupieckiej, rodzimy mojej matki... Kochaliśmy się bardzo... Przed ośmiu miesiącami, hrabia de..., mój obecny mąż, przybył do Marsylji; jest bratankiem dawnej księżnej de..., faworytem cesarza, ma przed sobą najświetniejszą karjerę wojskową; wszystko to oczarowało mego ojca. Mimo że wiedział o naszej miłości, postanowiono małżeństwo moje z hrabią. Ta nielojalność poróżniła dwie rodziny. Ojciec mój, obawiając się marsylijskiej porywczości, lękał się jakiegoś nieszczęścia; wolał załatwić rzecz w Paryżu, gdzie mieszkała rodzina hrabiego. Wyjechaliśmy.
Na drugim noclegu, około północy, obudził mnie głos mego kuzyna; ujrzałem jego twarz przy swojej... Łóżko, w którem spali moi rodzice, było o trzy kroki, nic go nie powstrzymało. Gdyby ojciec się obudził, byłby go zastrzelił ma miejscu. Kochałam go... Pocóż mówić więcej.
Spuściła oczy i westchnęła. Często słyszałem rzężenia wychodzące z piersi konających, ale przyznaję, że to westchnienie kobiety, ten przeszywający ból skojarzony z rezygnacją, ten lęk spowodowany chwilą rozkoszy, której wspomnienie zdawało się błyszczeć w oczach młodej Marsylijki, zahartowały minie w tej jednej chwili na najżywsze objawy cierpienia. Są dni, w których słyszę jeszcze to westchnienie; zawsze rodzi we mnie jakiś dreszcz, gdy sobie je uprzytomnię.
— Za trzy dni, podjęła, mój mąż wraca z Niemiec. Niepodobna mi będzie przed nim ukryć stanu w jakim się znajduję; zabije minie, proszę pana; ani się zawaha. Przechodzę piekło...
Wyrzekła te słowa z przerażającym spokojem.
— Adolfa trzymają rodzice bardzo krótko; zaledwie dają mu tyle, ile mu trzeba ma utrzymanie. Matka moja nie rozporządza swoim majątkiem; co się mnie tyczy, nie posiadam nic. Mimo to, we troje, zebraliśmy cztery tysiące franków. Oto są, rzekła dobywając z za gorsu banknoty i podając mi je.
— Więc co?... spytałem.
— Więc, odparła jakby zdziwiona mojem pytaniem, przychodzę błagać pana o ocalenie honoru dwóch rodzin, życia trojga osób i życia mojej matki, kosztem mego nieszczęsnego dziecięcia...
— Nie kończ pani, rzekłem chłodno.
Wziąłem z półki kodeks.
— Niech pani patrzy, rzekłem wskazując stronicę, której z pewnością nie przeczytała; wysłałaby mnie pani na rusztowanie. Podsuwa mi pani zbrodnię, którą prawo karze śmiercią; a panią samą skazanoby na karę straszliwszą może od mojej... Ale, gdyby nawet Sprawiedliwość nie była tak surowa, nie podjąłbym się takiej operacji; jest prawie zawsze podwójnem morderstwem, bo rzadkie jest, aby matka nie zginęła także. Może pani znaleźć lepszą radę... Czemu nie miałaby pani uciec?... Niech pani jedzie zagranicę.
— Byłabym shańbiona...
Nalegała jeszcze chwilę, ale miękko, z głuchym akcentem rozpaczy. Wyprawiłem ją...
Na trzeci dzień, koło osmej wieczór, wróciła. Widząc ją w progu gabinetu, uczyniłem wymowny ruch głową; ale ona rzucała się tak żywo do moich kolan, że nie mogłem jej powstrzymać.
— Proszę, krzyknęła, oto dziesięć tysięcy franków!
— Proszę pani, odparłem, sto tysięcy, miljon nawet, nie skłoniłyby mnie do zbrodni... Gdybym nawet przyrzekł pani pomoc przez słabość, później, w momencie działania, odzyskałbym rozum i chybiłbym słowu. Proszę, niech pani wyjdzie.
Podniosła się, usiadła i zalała się łzami.
— Zginęłam..., wykrzyknęła. Mąż wraca jutro. Popadła w odrętwienie; poczem, po kilku minutach milczenia, spojrzała na mnie błagalnie. Odwróciłem oczy. Wówczas, rzekła:
— Żegnam pana!...
I znikła.
Ten okropny poemat melancholji prześladował mnie cały dzień... Miałem wciąż przed oczyma tę bladą kobietę, wciąż czytałem myśli wypisane w jej ostatniem spojrzeniu. Wieczorem, w chwili gdy miałem się położyć, stara kobieta w łachmanach, cuchnąca błotem ulicznem, oddała mi list skreślony na zatłuszczonym i pożółkłym kawałku papieru; pismo zaledwie było czytelne. Było coś okropnego w tej posyłce i w tej posłance.
„Zmasakrował mnie niezręczny felczer w podejrzanym domu, bo tylko tam znalazłam litość; jestem zgubiona. Straszliwy krwotok był następstwem tego aktu rozpaczy. Jestem pod nazwiskiem pani Lebrun w hotelu Pikardzkim przy ulicy de Seine. Złe się stało. Czy będzie pan miał odwagę, odwiedzić mnie i przekonać się, czy jest dla mnie jakaś nadzieja ocalenia. Czy łaskawiej wysłucha pan umierającej?...“
Zimny dreszcz przebiegł mi krzyże. Rzuciłem list w ogień, położyłem się, ale nie mogłem spać, powtarzałem raz po raz niemal mechanicznie:
— Och, nieszczęśliwa!
Nazajutrz, odbywszy wszystkie wizyty, zaszedłem, wiedziony jakimś magnetyzmem, aż do hotelu który mi wskazała. Pod pozorem że szukam kogoś czyjego adresu nie znam dokładnie, zasięgnąłem ostrożnie wiadomości. Odźwierny rzekł:
— Nie, proszę pana, nie mamy nikogo tego nazwiska. Wczoraj przybyła młoda kobieta, ale nie zostanie tu długo... Umarła dziś koło południa...
Wyszedłem spiesznie, unosząc w sercu wiekuiste wspomnienie smutku i grozy. Rzadko zdarzy mi się ujrzeć kondukt ciągnący samotnie, bez rodziny, przez ulice Paryża, abym nie pomyślał o tej przygodzie, i za każdym razem odnajduję w niej mowy temat do refleksyj. Jestto cały dramat rozegrany między pięcioma osobami; nieznane ich losy układają mi się na tysiąc sposobów, zaprzątają mnie całe godziny...

Długo trwaliśmy w milczeniu. Lekarz opowiedział tę historję tonem tak przejmującym, gesty jego były tak wymowne, akcenty tak żywe, że wdzieliśmy kolejno i ofiarę, i kondukt nędzarzy, prowadzony przez „łapiduchów“, jadący truchtem w stronę cmentarza...




  1. Ojciec Goriot.
  2. Bank Nucingena.
  3. Ojciec Goriot.
  4. Cezar Birotteau.
  5. Edme Champion (1764 — 1852), głośny filantrop paryski.
  6. Talleyrand.
  7. Pozzo di Borgo.
  8. Decazes.
  9. Gabinet starożytności, Blaski i nedze życia kurtyzany, Kuzyn Pons.
  10. Kuzyn Pons.
  11. Pierwsze kroki.
  12. W sztuce p. t. Intryga i list.
  13. Kawalerskie gospodarstwo, Stracone złudzenia, Pierwsze kroki etc.
  14. Madame, tytuł bratowej króla.
  15. Mowa o Thiersie.
  16. W pojedynku z Emilem de Girardin, dziennikarzem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.